Czy w Grudniu 1970 r. miał miejsce zamach stanu?

Towarzyszące wypadkom grudniowym wewnątrzpartyjne rozgrywki w kierownictwie PZPR skutkowały odsunięciem od władzy Władysława Gomułki, którego uznano za skompromitowanego. Rodzi się pytanie czy tragiczne wydarzenia grudniowe 1970 r. posłużyły tylko do zmiany kierownictwa PZPR i tym samym PRL, czy zostały w tym celu zainspirowane lub sprowokowane. Krótko mówiąc, czy Grudzień 1970 r. był zakamuflowanym zamachem stanu?

Jednym z najostrzejszych kryzysów politycznych w PRL był Grudzień 1970 r. Wprowadzona 12 grudnia 1970 r. przez władze podwyżka cen detalicznych mięsa, przetworów mięsnych oraz innych artykułów spożywczych doprowadziła do wybuchu protestów, strajków i zamieszek na Wybrzeżu. W dniach 15-18 grudnia 1970 r., w wyniku interwencji wojska i milicji, w Gdyni, Gdańsku, Elblągu i Szczecinie zginęło co najmniej 41 osób, a 1164 osoby zostały ranne. Śmierć poniosło też kilku funkcjonariuszy MO i żołnierzy WP, a kilkudziesięciu zostało rannych. Podpalono 17 gmachów (w tym budynki Komitetów Wojewódzkich PZPR w Gdańsku i Szczecinie), rozbito 220 sklepów i zniszczono kilkadziesiąt samochodów.

Sam Gomułka był przekonany, że został obalony w wyniku spisku sterowanego z Moskwy. „To Breżniew mnie zdjął, zawsze miałem kiepską opinię o nim jako o polityku i nie ukrywałem tego” – wyznał w 1981 r. w rozmowie z Andrzejem Werblanem[1].

Na możliwość wykorzystania wydarzeń grudniowych do przechwycenia władzy przez Mieczysława Moczara i tzw. frakcję partyzantów zwrócił uwagę Piotr Jaroszewicz (1909-1992) – wówczas wicepremier i stały przedstawiciel PRL przy RWPG. W rozmowie z Bohdanem Rolińskim na początku lat 90-tych Jaroszewicz stwierdził: „Zastanawiałem się, czy nie grają tam roli jakieś ambicjonalne rozgrywki między wojskiem, milicją, bezpieczeństwem, bo w myśl ustaleń, określonych w rozkazie Jaruzelskiego, uzgodnionym przecież z ministrem spraw wewnętrznych Świtałą, z sekretarzem KC Moczarem, z kierownikiem wydziału administracyjnego Kanią, było ustalone, że rolę koordynatora działań bierze na siebie dowództwo wojskowe. Tymczasem […] wyglądało na to, że resort spraw wewnętrznych działa samodzielnie, poza ustaleniami. Kiedy w środę Cyrankiewicz powiedział mi, że Moczar wysłał wczoraj do Gdańska wiceministra Szlachcica, zrozumiałem, że ster działań przejmują oni dwaj. Skojarzyło mi się to ze słowami Gierka, który kiedyś powiedział mi coś takiego: »Wszyscy gadają, że ja zamierzam odepchnąć Wiesława, a tymczasem jego przyjaciel Mietek przygotował już zamach stanu«. Powiedział »zamach stanu« i dodał, że on nie zamierza się wtrącać, ale Katowice swoje zdanie jeszcze powiedzą…”[2]. Gierek miał się w ten sposób wyrazić rok wcześniej.

Moczar miał ogromne ambicje polityczne oraz wielu wpływowych sojuszników w aparacie MSW i wojsku. Jaroszewicz nie miał wątpliwości, że w Grudniu 1970 r. moczarowcy zainicjowali zamach stanu celem odsunięcia Gomułki od władzy.

Zdaniem Jaroszewicza identycznie postrzegano sytuację na Kremlu: „Moczar miał objąć przywództwo państwa poprzez opanowanie najwyższego stanowiska partyjnego. Gomułka miał być przesunięty na funkcję honorową w partii, bez praktycznego znaczenia. W pewnym momencie Lesieczko [wicepremier ZSRR – uzup. BP] powiedział mi, a na pewno sam tego nie wymyślił, że jest sygnał, że Gomułka akceptuje takie rozwiązanie […]. Moczar, odsuwając Gomułkę jedną ręką, drugą, a także mówiąc obrazowo, nogą, chciał usunąć z życia politycznego Gierka, mnie, Szydlaka, Jagielskiego, takich działaczy jak Tejchma, Werblan i wielu innych, partyjnych i gospodarczych. Przy okazji planował pozbyć się najbliższych współpracowników Gomułki, aby pozostawić go osamotnionego tak wysoko na pomniku, aby nie przeszkadzał. Niewiele brakowało, aby powiodło się Moczarowi i jego grupie operatywnego działania. Sprawa się skomplikowała, gdy na Wybrzeżu rozruchy przybrały rozmiar tragicznych starć ulicznych, gdy padli zabici […]. Wtedy, z Moskwy, oceniałem, że trzeba jak najszybciej, zdecydowanie doprowadzić do przywrócenia ładu, a równocześnie na szczeblach centralnych uniemożliwić przejęcie władzy przez grupę Moczara. W tym momencie byłem całkowicie za wysunięciem Gierka”[3].

Wedle relacji Jaroszewicza takie rozwiązanie zyskało poparcie kierownictwa ZSRR. Nie musiało się jednak tak stać. W Moskwie bowiem lansowano Moczara. Zajmował się tym od co najmniej 1969 r. związany z frakcją „partyzantów” ambasador Jan Ptasiński. Wedle relacji Piotra Kostikowa – ówczesnego szefa sektora polskiego w wydziale zagranicznym KC KPZR – ambasador Ptasiński i radca ambasady PRL Bogumił Rychłowski mieli stworzyć „ni mniej, ni więcej, tylko przedstawicielstwo Mieczysława Moczara i ogólnopolskiego ruchu »partyzantów«. Ambasador praktycznie nie zajmował się niczym innym, jak utrwalaniem w Moskwie wizerunku swego przyjaciela o niezwykłych zaletach, stratega, myśliciela i jedyną przyszłość kraju”[4]. Wedle Kostikowa, Ptasiński i Rychłowski występowali otwarcie przeciwko przywództwu Gomułki, czyli zachowywali się nielojalnie wobec faktycznego przywódcy państwa, które reprezentowali.

Moczar jednak nie miał w Moskwie żadnych szans. Kierownictwo ZSRR patrzyło niechętnie na ambicje polityczne Moczara i „partyzantów” głównie z obawy przed ich nacjonalizmem. Gospodarze Kremla byli przecież świadomi, że eksperymenty z „narodowym komunizmem” w Jugosławii, Chinach i Albanii doprowadziły do zerwania tych państw z obozem radzieckim.

O dążeniu Moczara do odsunięcia Gomułki jeszcze przed wydarzeniami grudniowymi 1970 r. świadczy anonimowy dokument cytowany przez Jerzego Eislera w jego opracowaniu „Grudzień 1970. Geneza, przebieg, konsekwencje” (Warszawa 2020). Jest to liczące 13 stron maszynopisu kalendarium Grudnia 1970 r., odnalezione w gmachu byłego KC po likwidacji PZPR w 1990 r. Kalendarium rozpoczyna się w listopadzie 1970 r. od informacji o nawiązaniu porozumienia personalnego pomiędzy Moczarem a Gierkiem „w celu ewentualnego przejęcia władzy w nadarzających się okolicznościach i wyeliminowania Gomułki i jego ludzi z aparatu centralnego. Inicjatywa wyszła ze strony Moczara, który wysuwał koncepcję przekazania Gierkowi następstwa po Gomułce”.

Zdaniem Józefa Tejchmy, którego wypowiedź przytoczył w swojej książce Jerzy Eisler, „Moczar – podobnie jak i inni – dostrzegał potrzebę odejścia Gomułki z zajmowanego stanowiska, ale wcale nie zamierzał odstępować go Gierkowi. Myślał raczej o własnej kandydaturze”[5].

Najdalej idącą tezę o wydarzeniach grudniowych 1970 r. jako próbie zamachu stanu wysunął kmdr por. dr Henryk Mieczysław Kula, autor ponad 800-stronicowej publikacji „Grudzień 1970. Oficjalny i rzeczywisty” (Gdańsk 2006). Autor ten uważa, że przedstawiona społeczeństwu oficjalna wykładnia Grudnia 1970 r. jako spontanicznego i żywiołowego protestu spowodowanego niezadowoleniem społeczeństwa z warunków życia stała się ideologią mającą służyć legitymizacji ekipy pogrudniowej. W oparciu o dokumenty źródłowe H. M. Kula uznał, że uzasadnione jest mówienie o „operacji grudniowej”, czyli zaplanowanych działaniach służb specjalnych i działaczy politycznych skupionych wokół Mieczysława Moczara, których celem było odsunięcie od władzy Władysława Gomułki i jego ekipy.

Przeniesienie w 1968 r. Moczara do sekretariatu KC nie uszczupliło jego wpływu na resort spraw wewnętrznych. Przeciwnie – pozycja sekretarza KC odpowiedzialnego za MSW znacząco ten wpływ rozszerzyła. Precedensową dla przyszłych wydarzeń decyzją Moczara było odsunięcie w maju 1970 r. głównego inspektora Obrony Terytorialnej Kraju, gen. Grzegorza Korczyńskiego, od współdziałania z MSW na wypadek zakłócenia spokoju publicznego. Współdziałanie między MSW i MON przeszło wtedy w ręce szefa Sztabu Generalnego WP, gen. Bolesława Chochy, który w tym zakresie miał współpracować z wiceministrem spraw wewnętrznych Franciszkiem Szlachcicem.

„Analiza poszczególnych kryzysów przed i po Grudniu 1970 r. – pisze H. M. Kula – dostarcza niepokojących faktów o specyficznym uczestnictwie w kryzysach poszczególnych służb specjalnych w czasach PRL. Każdorazowo, gdy mieliśmy do czynienia z wielkimi wstrząsami politycznymi, było to spowodowane (inspirowane) bądź drastyczną podwyżką, względnie brakiem reakcji władz na długotrwałe postulaty i długotrwałe niezadowolenie. Zawsze początek dotyczył wielkich, wielotysięcznych załóg robotniczych. Przypomnijmy kopalnie Zagłębia 1951 r., Zakłady Cegielskiego 1956 r., Stocznie Wybrzeża 1970 r., zakłady włókiennicze Łodzi 1971 r., »Ursus« i »Walter« w Radomiu w 1976 r., stocznie 1980 r. Kadra kierownicza w tych zakładach była w pełni dyspozycyjna. Panowała tu Służba Bezpieczeństwa do tego stopnia, że bez jej przyzwolenia nie powinna się odbyć żadna forma zorganizowanego protestu, żaden strajk (…). W istniejących warunkach, wszelkie działania destrukcyjne miały szansę zaistnieć i odbywać się wyłącznie za przyzwoleniem kierownictwa politycznego i podległych mu służb – w przeciwnym wypadku Służba Bezpieczeństwa i milicja musiałyby profilaktycznie przeciwdziałać inicjatywom takiej akcji, już w jej zalążkowej postaci”[6].

Moczar od wiosny 1970 r. podjął grę mającą na celu bezkolizyjne wyeliminowanie pretendenta do władzy, jakim był rosnący w siłę sekretarz KW PZPR w Katowicach Edward Gierek. Jego zamiary były znane wąskiej grupie osób, która przystąpiła do przygotowywania konkretnych działań. Do roli naturalnego „detonatora” postanowiono wykorzystać podwyżkę cen mięsa i jego przetworów. Dlaczego wytypowano Trójmiasto? Warszawa, gdzie w marcu 1968 r. rozegrał się pierwszy akt wykorzystania kryzysu politycznego do przechwycenia władzy przez frakcję „partyzantów”, była traktowana przez nich jako ośrodek nieobliczalny. Natomiast Śląsk nie wchodził w rachubę jako teren Gierka.

W październiku 1970 r. polecono komendantowi wojewódzkiemu MO w Gdańsku zorganizowanie ćwiczeń w zakresie walk ulicznych dla pododdziałów ZOMO, które trwały do końca listopada na poligonie w Kolbudach. Identycznymi ćwiczeniami objęto w tym samym czasie także Szkołę Podoficerską MO w Słupsku, której elewi odegrali potem ważną rolę podczas pacyfikacji ulicznych w Gdańsku (uwiecznieni w „Balladzie o Janku Wiśniewskim” jako „słupscy bandyci”).

Ówczesny dowódca Pomorskiego Okręgu Wojskowego, gen. Józef Kamiński, zeznał w prokuraturze, że 12 grudnia 1970 r. (a więc w dniu ogłoszenia decyzji o podwyżkach cen) otrzymał ze Sztabu Generalnego WP polecenie zarządzenia w jednostkach okręgu stanu podwyższonej gotowości bojowej. Pozostałe okręgi wojskowe objęto taką decyzją dopiero 14 grudnia o godz. 23:40. Świadczy to o tym, że ktoś w MON dysponował wiedzą związaną z wyborem ewentualnego ogniska zapalnego.

Pracownicy Stoczni Gdańskiej przez dwa dni na porannych masówkach przed budynkiem dyrekcji domagali się przybycia kogoś z władz. Zenon Kliszko, który chciał się z nimi spotkać został ostrzeżony przez funkcjonariuszy MSW, że może zostać zlinczowany. Zdaniem H. M. Kuli świadczy to o tym, że „inicjatorzy wyposażyli naturę gdańskiego konfliktu w postanowienie o niedopuszczeniu do jakichkolwiek precedensów dialogu strajkujących, czy manifestujących z władzami na miejscu. (…) jako jedyną formę rozwiązania istniejącej sytuacji przyjęto w Trójmieście konfrontację przy użyciu siły, połączoną z elementami terroru fizycznego i psychicznego w rodzaju: aresztowań, lokautu pracowników i grozy wozów bojowych”.

Kiedy kilkusetosobowa grupa pracowników stoczni udała się 15 grudnia pod gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR, do tłumu zostały wprowadzone siły inicjujące zachowanie manifestantów. Tak rozpoczął się ciąg wydarzeń prowadzący do konfrontacji sił porządkowych i tłumu na ulicach.

W pierwszej fazie wydarzeń grudniowych centralne władze państwowe nie ingerowały, pozostawiając swobodę decyzyjną organom MON i MSW. Koordynatorem procesu decyzyjnego pozostawał premier Józef Cyrankiewicz dając przyzwolenie na niektóre decyzje, np. użycie rezerw liniowych MO i pododdziałów wojska. Aparat funkcyjny KC PZPR, poza wtajemniczonymi, był pozbawiony kontaktów telefonicznych z zewnątrz, centrala telefoniczna KC pozostawała na nasłuchu MSW, a sam Gomułka – jak twierdzi H. M. Kula – „znajdował się w izolacji informacyjnej i kontaktowej”.

Grudzień 1970 r. stanowi kliniczny przykład kultury politycznej związanej z mechanizmem zmiany władzy w PRL. Na poparcie tej tezy można zacytować wypowiedź Edwarda Gierka z „Przerwanej dekady”: „Kolejne polskie kryzysy były zwykle tak głębokie dlatego, że z reguły część kierownictwa szykująca się do przejęcia władzy włączała do rozgrywki społeczeństwo. To wyróżniało naszą partię spośród pozostałych partii komunistycznych w Europie Wschodniej”[7].

Jeżeli Grudzień 1970 r. był próbą zamachu stanu ze strony Moczara i grupy „partyzantów”, to ich działania nie osiągnęły celu przede wszystkim dlatego, że Moskwa nie chciała dopuścić do władzy w PRL frakcji nacjonalistycznej i postawiła na Gierka. Natomiast jednym z pierwszych posunięć ekipy Gierka była polityczna marginalizacja Moczara i frakcji „partyzantów”. Należy to uznać za jedno z najbardziej pozytywnych wydarzeń w historii PRL. Rządy tzw. narodowych komunistów w Albanii, Rumunii, a okresowo nawet w Jugosławii, były bowiem bardziej opresyjne niż rządy tzw. komunistów internacjonalistycznych (czyli promoskiewskich). Nie inaczej byłoby w wypadku przejęcia władzy w PRL przez Moczara i jego grupę.


[1] W. Werblan, Gomułka i Stalin, „Polityka”, 23 grudnia 2010.

[2] Cyt. za: J. Eisler, Grudzień 1970. Geneza, przebieg, konsekwencje, Warszawa 2020, s. 259-260.

[3] Cyt. za: J. Eisler, Grudzień 1970…, s. 262.

[4] P. Kostikow, B. Roliński, Widziane z Kremla. Moskwa-Warszawa. Gra o Polskę, Warszawa 1992, s. 120.

[5] J. Eisler, Grudzień 1970…, s. 317-318.

[6] H. M. Kula, Grudzień 1970. Oficjalny i rzeczywisty, Gdańsk 2006, s. 771.

[7] J. Rolicki, Edward Gierek: przerwana dekada, Warszawa 1990, s. 168-169.

Bohdan Piętka

28 marca 2024 r.

„Przegląd”, nr 12 (1263), 18-24.03.2024, s. 38-41

Zagłada Huty Pieniackiej

„Przed południem dotarłem do miejsca, gdzie zawsze wychodziłem z lasu na rozległą polanę okalającą Hutę Pieniacką. Po drodze musiałem dwukrotnie przeczekać, przycupnąwszy pod drzewem, aż miną mnie sanie z kilkoma uzbrojonymi Ukraińcami. Uznałem, iż muszę w odpowiedniej odległości przedostać się lasem, aż do miejsca naprzeciwko zabudowań gospodarstwa dziadków. Zachowując najwyższą ostrożność, wkrótce tam dotarłem. Podszedłem na skraj lasu i, niezauważony, wyjrzałem zza drzew. Tego, co zobaczyłem, nie zapomnę do końca życia. Zamarłem w bezruchu. Ugięły się pode mną kolana. Na klęczkach, znieruchomiały, patrzyłem na coś, czego nie byłbym w stanie sobie nawet wyobrazić. Po policzkach popłynęły mi łzy; nie mogłem tych łez zahamować. Za gardło chwycił mnie skurcz. Kiedyś z tego miejsca roztaczał się ładny widok na zadbane gospodarstwo moich dziadków i na większość zabudowań Huty Pieniackiej. Teraz moim oczom ukazał się straszliwy obraz kompletnej ruiny. (…) Na miejscu domów, pośród zgliszcz, sterczały tylko osmalone kominy. (…) Przed sobą miałem jedno wielkie pogorzelisko” – tak po latach wspominał zagładę Huty Pieniackiej jej świadek Sulimir Stanisław Żuk (1930-2019)[1].

Była to największa zbrodnia dokonana przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w Małopolsce Wschodniej, gdzie na przełomie 1943/1944 r. nacjonaliści ukraińscy przenieśli z Wołynia akcję eksterminacji ludności polskiej. Do depolonizacji Małopolski Wschodniej na wielką skalę banderowcy przystąpili w styczniu 1944 r., a najwięcej mordów dokonano od lutego do kwietnia 1944 r. OUN-B i UPA dążyły do wyniszczenia Polaków przed końcem wojny, by po pokonaniu Niemiec Polska nie mogła wykorzystać obecności ludności polskiej na byłych Kresach południowo-wschodnich II RP jako argumentu za włączeniem tych ziem do państwa polskiego. W odróżnieniu od Wołynia charakterystyczną cechą akcji eksterminacyjnej w Małopolski Wschodniej było kilka typów napadów. Pierwszy z nich sprowadzał się do mordowania Polaków „na raty” podczas częstych, niewielkich napadów, w których ginęło do kilku osób. Drugi typ napadów, występujący najczęściej, pochłaniał od kilku do trzydziestu kilku ofiar. Trzecim typem napadów, znanym wcześniej z Wołynia, były masowe zbrodnie pochłaniające do kilkuset ofiar. Miały one miejsce w około 90 miejscowościach na terenie 35 powiatów. Do największych masowych zbrodni doszło z udziałem ukraińskich formacji SS w Hucie Pieniackiej (co najmniej 868 ofiar) w powiecie brodzkim oraz w Chodaczkowie Wielkim (co najmniej 862 ofiary) w powiecie tarnopolskim. Najwyższe udokumentowane straty ludności polskiej w 1944 r. miały miejsce w powiatach: brodzkim (co najmniej 2365 osób), rohatyńskim (co najmniej 1629 osób), tarnopolskim (co najmniej 1587 osób) i kałuskim (co najmniej 1542 osoby). Udokumentowana, aczkolwiek niepełna, liczba ofiar śmiertelnych zbrodni nacjonalistów ukraińskich na Polakach w Małopolsce Wschodniej w 1944 r. wyniosła około 32 tys. w 1550 miejscowościach[2].

W najbardziej znanych zbrodniach o charakterze ludobójstwa, popełnionych przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach na tym terenie, uczestniczył 4. galicyjski pułk ochotniczy policji SS. Formacja ta, złożona z pierwszego rzutu ochotników do ukraińskiej dywizji Waffen-SS „Galizien”, brała udział w zbrodniach w Chodaczkowie Wielkim, Maleniskach, Palikrowach, Pańkowcach, Podkamieniu i w Hucie Pieniackiej[3].

Oprócz ukraińskich esesmanów w zagładzie Huty Pieniackiej uczestniczył oddział UPA. Była to najprawdopodobniej sotnia „Siromanci” pod dowództwem Dmytra Karpenki, ps. „Jastrub”. Karpenko, który zginął 17 grudnia 1944 r. podczas ataku na polską wieś Strzeliska Nowe (obecnie Nowi Striłyszcza w obwodzie lwowskim), był pierwszym bojownikiem UPA odznaczonym najwyższym odznaczeniem tej organizacji – Złotym Krzyżem Bojowej Zasługi I klasy. Poza tym w zagładzie Huty Pieniackiej uczestniczyła jeszcze bojówka złożona z miejscowych nacjonalistów ukraińskich. Dowodził nią Wołodymyr Czerniawski. Jako jedyny sprawca zbrodni w Hucie Pieniackiej został on pociągnięty do odpowiedzialności. W 1947 r. sąd w Katowicach skazał go na karę śmierci. Wyrok wykonano.

Huta Pieniacka liczyła na początku 1944 r. 172 gospodarstwa i około tysiąc mieszkańców, którymi byli w całości Polacy, w tym wielu uchodźców z Wołynia. Formalnym pretekstem do ekspedycji karnej przeciw nim była działalność partyzantki radzieckiej na tym terenie. Domniemane udzielanie pomocy przez mieszkańców Huty Pieniackiej tej partyzantce stanowi do dzisiaj, zwłaszcza dla strony ukraińskiej, argument służący usprawiedliwieniu zbrodni popełnionej przez esesmanów i nacjonalistów ukraińskich. W samej Hucie Pieniackiej działała jednak polska samoobrona. Kiedy 23 lutego 1944 r. do wsi wkroczyli ukraińscy esesmani w poszukiwaniu partyzantów radzieckich, doszło do starcia z polską samoobroną. Polacy sądzili, że mają do czynienia z przebranymi upowcami. Miejscową samoobronę wsparła placówka AK z Huty Werchobuskiej, natomiast patrol SS wsparła sotnia UPA „Siromanci”. W potyczce zginęło trzech esesmanów ukraińskich, którym Niemcy urządzili w Brodach manifestacyjny pogrzeb.

Od tej chwili niemiecka ekspedycja karna przeciw Hucie Pieniackiej była nieunikniona. Nacjonaliści ukraińscy wykorzystali ją do realizacji swojego celu politycznego, jakim była depolonizacja tych ziem i dlatego udzielili jej wszechstronnego wsparcia. Lokalne siły AK były za słabe, żeby obronić Hutę Pieniacką. Łącznik AK, który przybył do wsi w nocy z 27 na 28 lutego zalecił samoobronie unikanie walki i opuszczenie wsi przez mężczyzn, by sprawić wrażenie, że jest bezbronna, a wśród mieszkańców dominują kobiety, dzieci i starcy.

Wczesnym rankiem 28 lutego 1944 r. Huta Pieniacka została otoczona przez batalion ukraiński z 4. pułku policyjnego SS pod dowództwem niemieckiego kapitana, wsparty przez oddział UPA i wspomnianą bojówkę nacjonalistyczną. Formacjom tym towarzyszyli ukraińscy chłopi z okolicznych wsi, którzy przybyli celem zaboru mienia mordowanych Polaków. Sygnałem do rozpoczęcia ekspedycji karnej były wystrzelone z różnych stron race sygnalizacyjne. Następnie siły ekspedycyjne ostrzelały wieś i wkroczyły do niej. Sprawcy przeszukiwali kolejne domy, a znalezione w nich osoby brutalnie wypędzili i zaprowadzili pod eskortą do kościoła. Dokonywali przy tym pierwszych morderstw. Ofiary zgromadzone w kościele podzielono na grupy: osoby starsze, kobiety i dzieci oraz mężczyźni. Zaprowadzono je następnie do drewnianych stodół, które sprawcy podpalili przy pomocy środków zapalających. Ofiary spaliły się żywcem. Tych, którzy próbowali uciekać z konwoju lub stodół zabijano. Jeden ze sprawców dokonał też zabójstwa noworodka, który urodził się podczas przetrzymywania ofiar w kościele.

W okrutny sposób zostało zamordowanych co najmniej 868 mieszkańców Huty Pieniackiej (taką liczbę ofiar podała kolaboracyjna gazeta ukraińska „Lwiwśki wisti”). Ocalała nieliczna grupa, która ukryła się we wcześniej przygotowanych kryjówkach. Ponadto ocalało około 20 osób, które ukryły się w wieży kościelnej i około 10 dziewcząt, którym udało się wydostać z jednej z podpalonych stodół. Nieliczni zbiegli też podczas konwojowania z domów do kościoła.

„Od wsi w stronę lasu wiał lekki wiatr, niósł woń spalenizny i gryzący zapach spalonego mięsa. Z przerażeniem zrozumiałem, że woń spalonego mięsa to ludzie spaleni w domach i stodołach. Przecież to była typowa metoda banderowców – wpędzić ludzi do domu lub stodoły, zamknąć i podpalić! (…) Po pewnym czasie zauważyłem uzbrojonych ludzi prowadzących konie i krowy. Wyglądało na to, że wiele zwierząt ocalało. Bandyci zwierząt nie mordowali, bo mogły im się przydać, więc wyłapywali błąkającą się po spalonej wsi zwierzynę. Widać też było jakichś ludzi błąkających się po zgliszczach. Co jakiś czas dochodziły do mnie ukraińskie nawoływania. Do wsi wjeżdżały puste sanie, a wyjeżdżały pełne. Nie miałem wątpliwości, że to nie Polacy szukający resztek swojego dobytku. Spaloną wieś do szczętu rabowali Ukraińcy” – wspominał Sulimir S. Żuk[4].

Zbrodnia w Hucie Pieniackiej została upamiętniona w 2005 r. pomnikiem. Wzniesiono go z inicjatywy polskiej Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w miejscu nieistniejącej od 28 lutego 1944 r. Huty Pieniackiej. Jest to jeden z nielicznych pomników upamiętniających ludobójstwo wołyńsko-małopolskie, jaki pozwolono postawić na Ukrainie. Pomnik ten był wielokrotnie obiektem antypolskich manifestacji współczesnych nacjonalistów ukraińskich. Strona ukraińska przez dwa lata blokowała umieszczenie na nim daty zbrodni. 28 lutego 2009 r. – w 65-tą rocznicę zbrodni – odbyła się pod pomnikiem uroczystość z udziałem prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Wiktora Juszczenki oraz katolickiego arcybiskupa lwowskiego Mieczysława Mokrzyckiego. Przed uroczystością lwowski polityk nacjonalistyczny Rostysław Nowożeneć – deputowany obwodowy z Bloku Julii Tymoszenko – zażądał demontażu pomnika, a deputowani lwowskiej rady obwodowej z Bloku Julii Tymoszenko zaapelowali do prezydenta Juszczenki, by nie brał udziału w uroczystości. Sama uroczystość została zakłócona przez ponad sto agresywnych osób, demonstrujących pod flagami OUN-B oraz Ogólnoukraińskiego Zjednoczenia „Swoboda”.

Incydent ten bynajmniej nie przeszkodził Lechowi Kaczyńskiemu oraz całej polskiej klasie politycznej wszystkich opcji w bezkrytycznym i wszechstronnym wspieraniu „pomarańczowego” prezydenta Juszczenki, w owym czasie już doszczętnie na Ukrainie skompromitowanego.

Później do takich incydentów z udziałem zwolenników nacjonalistycznej partii „Swoboda” dochodziło jeszcze wielokrotnie podczas corocznych polskich uroczystości w Hucie Pieniackiej. Ponadto w pobliżu pomnika epigoni nacjonalizmu ukraińskiego ustawili tablicę „informacyjną” negującą odpowiedzialność nacjonalistów ukraińskich za zbrodnię. W 2020 r. stanęła tam nowa tablica ukraińska zawierająca sformułowanie „bandyci z AK”, co wywołało publiczne oburzenie premiera Mateusza Morawieckiego i reakcję ambasadora Polski w Kijowie Bartosza Cichockiego. Oczywiście zignorowaną przez partnerów ukraińskich.

W nocy z 8 na 9 stycznia 2017 r. doszło po raz pierwszy do zniszczenia pomnika upamiętniającego około 900 Polaków zamordowanych w Hucie Pieniackiej. Będący centralnym elementem monumentu krzyż został wysadzony w powietrze, jedną z tablic z nazwiskami ofiar pomalowano w barwy Ukrainy, a drugą w barwy OUN/UPA. Namalowano na niej też symbol hitlerowskiej SS. Zniszczenie pomnika ujawniono 10 stycznia. Ówczesny szef Ukraińskiego IPN i główny animator polityki historycznej gloryfikującej OUN/UPA – Wołodymyr Wjatrowycz – natychmiast orzekł, że za tą profanacją i dewastacją stoją „siły trzecie”, czyli Rosja. Natychmiast podchwyciło to większość polskich mediów.

Najprawdopodobniej 11 marca 2017 r. (ujawniono to 14 marca) ponownie zdewastowano pomnik, odnowiony w międzyczasie ze środków lokalnej społeczności ukraińskiej. Na tablicach z nazwiskami ofiar umieszczono napisy „Smert Lacham” i „Precz z Ukrainy”, a na krzyżu namalowano swastykę i tryzub. Natomiast na stojącej w pobliżu pomnika polskiej tablicy informacyjnej namalowano tryzub oraz napisy „SS Hałyczyna”, „Sława Ukrainie” i „OUN-UPA”. W tym samym czasie do identycznych profanacji doszło wobec pomnika polskich profesorów zamordowanych przez Niemców 4 lipca 1941 r. we Lwowie oraz pomnika polskich ofiar UPA w Podkamieniu w obwodzie lwowskim. W obu miejscach pojawił się napis „Smert Lacham”, na krzyżu w Podkamieniu namalowano swastykę, a sześć tablic z nazwiskami ofiar oblano czerwoną farbą. Sprawców tych dewastacji nigdy nie ujawniono, ani nie ujęto. Polscy politycy zadowolili się wyjaśnieniem strony ukraińskiej, że były to rosyjskie prowokacje.

„Jestem przekonany, że politycy mają patrzeć w przyszłość, a przeszłość pozostawić historykom. Kiedy zaczniemy realizować właśnie tę koncepcję, wszystko między nami będzie dobrze” – powiedział ówczesny prezydent Ukrainy Petro Poroszenko 28 lutego 2018 r. (w 74-tą rocznicę zagłady Huty Pieniackiej), komentując zakaz dla polskich prac poszukiwawczych i ekshumacyjnych na Ukrainie. Ponadto dodał: „Uwierzcie mi, że my nie potrzebujemy, żeby ktoś mówił nam, jakich ukraińskich bohaterów powinniśmy czcić i szanować, a jakich nie. Sami sobie z tym poradzimy. Tak samo, jak i my nie doradzamy Polsce, kogo ma czcić, a kogo nie”[5].

Od tego czasu, pomimo zmiany na urzędzie prezydenta Ukrainy oraz ogromnej pomocy, jaką Polska okazała Ukrainie po agresji rosyjskiej w lutym 2022 r, stanowisko strony ukraińskiej wobec „trudnej przeszłości” nie zmieniło się. Poprzez partnerstwo strona ukraińska rozumie przyjęcie swojego punktu widzenia, w tym wypadku na swoją politykę historyczną gloryfikującą sprawców ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego jako bojowników o niepodległość Ukrainy. Wobec braku perspektyw zmiany takiego stanowiska ukraińskiego i chęci wymuszenia jego zmiany ze strony polskiej także 80-rocznica zbrodni w Hucie Pieniackiej nie przyniesie żadnego postępu w dialogu historycznym obu państw. Dialogu, którego nie było i nie ma ze strony ukraińskiej.

[1] Sulimir S. Żuk, Skrawek piekła na Podolu. Huta Pieniacka – Hucisko Brodzkie. Płonące Podole -1944, Warszawa-Kraków 2015, s. 108-109.

[2] E. Siemaszko, Bilans zbrodni, „Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej” nr 7-8 (116-117), Warszawa 2010 (lipiec-sierpień), s. 85-92.

[3] H. Komański, S. Siekierka, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim 1939-1946, Wrocław 2006, s. 76, 83; G. Motyka, Ukraińska partyzantka. 1942-1960. Działalność Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii, Warszawa 2006, s. 383-386.

[4] Sulimir S. Żuk, Skrawek piekła…, s. 110.

[5] Poroszenko: Warszawa nie będzie wskazywała Ukraińcom, jakich czcić bohaterów, „Tygodnik Solidarność”, http://www.tysol.pl, 28.02.2018.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 11 (1262), 11-17.03.2024, s. 36-38

Fiasko Goralenvolku

Zapowiedziane na 8 marca wejście do kin filmu „Biała odwaga” Marcina Koszałki zwróciło uwagę mediów na temat Goralenvolku. W zapowiedziach medialnych stwierdzono nawet, że jest to historia nieznana lub przemilczana. W jakiejś mierze jednak znana, a przynajmniej solidnie opisana.

Akcja Goralenvolku, czyli wyodrębnienia górali podhalańskich z narodu polskiego, była planowana przez Niemcy hitlerowskie od połowy lat 30-tych XX w. Grunt pod nią przygotował Witalis Wieder – kapitan rezerwy WP i agent Abwehry. Wieder przyjechał do Zakopanego już w 1934 r. Prowadził działalność na rzecz Abwehry w sposób bardzo przemyślany i zakamuflowany, nawiązując kontakty z wieloma przedstawicielami podhalańskiej elity. Dokonał dogłębnego rozpoznania kogo na Podhalu można byłoby zwerbować do przyszłej współpracy z Niemcami. Zorientował się, że liderem przyszłego Goralenvolku mógłby zostać lokalny polityk Wacław Krzeptowski (1897-1945) – „hruby gazda”, człowiek znany i popularny wśród górali, a przy tym chorobliwie ambitny oportunista, mający do tego poważne kłopoty materialne. Krzeptowski był przed wojną liderem Stronnictwa Ludowego w Nowym Targu, wiceprzewodniczącym Związku Górali, znał osobiście czołowe postacie elity II RP.

Podczas mistrzostw świata FIS w lutym 1939 r. Wieder gościł w swoim zakopiańskim domu liczną delegację niemiecką. Wtedy prawdopodobnie doszło do tajnych spotkań z przedstawicielami miejscowej elity i zwerbowania Krzeptowskiego. Najpóźniej stało się to w październiku 1939 r., podczas zorganizowanej przez Niemców pielgrzymki górali do Częstochowy.

Akcja wywołania proniemieckiego ruchu separatystycznego na Podhalu rozpoczęła się na samym początku okupacji niemieckiej, a kierował nią bezpośrednio Johann Malsfey – niemiecki komisarz Zakopanego, później starosta nowotarski. Do współpracy z nim przystąpili oprócz Wacława Krzeptowskiego jego kuzyni Stefan i Andrzej, jeden z byłych prezesów przedwojennego Związku Górali Józef Cukier oraz dr praw Henryk Szatkowski – przedwojenny kierownik wydziału uzdrowiskowego w Zarządzie Miejskim Zakopanego, który oddał się całkowicie na usługi władz niemieckich i został później Niemcem. To właśnie on głosił konieczność współpracy górali z Niemcami, dowodził rzekomego niemieckiego pochodzenia górali i ich negatywnego stosunku do państwa polskiego. Nad całością akcji czuwali generalny gubernator Hans Frank oraz Reichsführer SS Heinrich Himmler – odpowiedzialny za „umacnianie niemczyzny na Wschodzie”.

Już 7 listopada 1939 r. Wacław Krzeptowski uczestniczył na czele delegacji góralskiej (Józef Cukier, Stanisław Krzeptowski i dwie góralki) w uroczystym objęciu przez Hansa Franka na Wawelu stanowiska generalnego gubernatora. Ponownie delegacja góralska z Krzeptowskim gościła w siedzibie Franka na Wawelu 20 kwietnia 1940 r., z okazji urodzin Adolfa Hitlera. Frank z kolei składał rewizyty w Zakopanem. „Dwadzieścia lat jęczeliśmy pod polskim panowaniem, a teraz wracamy pod skrzydła narodu niemieckiego” – powiedział Goralenführer Wacław Krzeptowski witając po raz pierwszy 12 listopada 1939 r. Franka w stolicy Tatr[1].

Pod koniec stycznia 1940 r. przybył do Zakopanego sam Himmler w towarzystwie pisarza i ideologa nazistowskiego Hannsa Johsta. Obaj przeprowadzili konferencję na temat szans separatyzmu góralskiego. Owocem tej konferencji był elaborat Himmlera z maja 1940 r. „o traktowaniu obcokrajowców na Wschodzie”, w którym za grupy etnicznie niepolskie przeznaczone do zniemczenia uznał Kaszubów, Łemków i górali. Pierwszym krokiem władz niemieckich było formalne zinstytucjonalizowanie działalności skupionych wokół Krzeptowskiego kolaborantów. Nastąpiło to poprzez reaktywowanie w 1940 r. przedwojennego Związku Górali – teraz już pod nazwą Garalenverein.

Moment przełomowy dla akcji Goralenvolku nastąpił w lutym 1942 r., kiedy władze niemieckie powołały Komitet Góralski (Goralisches Komitee). Okupantowi niemieckiemu wyraźnie chodziło o nadanie kierowanemu przez siebie ruchowi form organizacyjnych. Podczas wizyty Himmlera w Krakowie (13-14.03.1942 r.) doszło jednak w tej sprawie do rozbieżności pomiędzy Frankiem i Himmlerem. Reichsführer SS opowiadał się za zniemczeniem górali, Łemków i Hucułów, ale był przeciwny popieraniu tych grup jako odrębnych etnicznie. Chciał je zgermanizować wprost, nie rozwijając ruchu separatystycznego, ku czemu skłaniał się Frank.

Regulamin Komitetu Góralskiego opracował Lothar Weirauch, kierownik Wydziału Głównego Opieki Społecznej w rządzie Generalnego Gubernatorstwa. Komitet zajmował się głównie wydawaniem kennkart G, określających przynależność danej osoby do Goralenvolku. Kennkarty te, w kolorze niebieskim, nie dawały jednak żadnych wyraźnych przywilejów ani nie chroniły przed terrorem niemieckim.

Na czele Komitetu Góralskiego stanął Wacław Krzeptowski, jego zastępcą został Józef Cukier, sekretarzem Adam Trzebunia, kierownikiem biura Stanisław Walczak. Komitet posiadał referaty ds. organizacyjnych, kultury, pracy, wyżywienia, pomocy gospodarczej i prawnej. Akcją tworzenia Goralenvolku objęto powiat nowotarski oraz południowe gminy powiatu myślenickiego.

Komitet Góralski robił wszystko, żeby kennkartę G przyjęło jak najwięcej górali. Grożono wysiedleniem, obiecywano uprzywilejowanie (zmniejszenie kontyngentów, ulgi podatkowe), straszono gestapo. Jednakże już pierwsze dni zgłaszania wniosków o kennkarty G wywołały konsternację Krzeptowskiego i starosty Malsfeya. Ostatecznie niebieską kennkartę przyjęło 27 tys. na 150 tys. mieszkańców Podhala, czyli 18%, a po wyłączeniu ludności napływowej ok. 20%. Reszta górali zażądała kennkart polskich i otrzymała je. W Bukowinie Tatrzańskiej i Krościenku odsetek kart góralskich wyniósł tylko 3%, w gminach Szaflary i Czorsztyn podobnie, w gminie Łopuszna 7%, w Ludźmierzu, Chochołowie i Białym Dunajcu 10%. Poważniejszy odsetek kennkart G przypadł jedynie na miasta. Tam bowiem wpływy organizacyjne Komitetu Góralskiego i strach przed gestapo były większe. W Zakopanem wydano 23%, w Rabce 26%, a w Nowym Targu 30% kart góralskich. Przygniatającą liczbę kart góralskich wydano tylko w trzech gminach: Kościelisko i Ciche (90%), gdzie wójt wycofał karty polskie, oraz w Szczawnicy (92%), gdzie panował wyjątkowo silny terror niemiecki w reakcji na działalność kurierską polskiego podziemia na tym terenie.

Tak ocenił Krzeptowskiego wybitny ludowiec i jeden z czołowych polityków Polski Podziemnej, Stefan Korboński (1891-1989): „Wiele osób ze świata politycznego, no i wszyscy działacze ludowi pamiętają tego rosłego, pięknego górala, byłego posła na Sejm, który, gdy włożył na siebie strój góralski, to po prostu rwał wszystkie oczy. Znałem go dość dobrze i widywałem nieraz w czasie pobytu w Zakopanem. Krzeptowski – jak wiadomo – z poduszczenia gubernatora Franka wraz z renegatem Szatkowskim poszedł na organizowanie »narodu góralskiego« i podziemie od dawna miało na niego oko, szczególnie ludowcy. Byłby on niechybnie zginął zaraz na początku swej występnej działalności, gdyby nie to, że z Zakopanego i z Krakowa szły wiadomości, że Niemcy wyraźnie zapowiedzieli, iż w razie zabicia Krzeptowskiego zmasakrują w odwet całą ludność góralską, która w swej masie nie dała się pociągnąć »księciu góralskiemu« – jak Niemcy zwali Krzeptowskiego – i nie przyjęła kennkart Goralenvolku”[2]. Równocześnie Korboński dodał: „Cała akcja Krzeptowskiego (…) wśród górali była przedmiotem kpin i dowcipów”[3].

Rzeczywiście, inicjatywa Goralenvolku zakończyła się fiaskiem i kompromitacją zanim jeszcze III Rzesza zaczęła na dobre przegrywać wojnę. Pokazał to najlepiej nie tylko daleko niezadowalający wynik przyjmowania kennkart G wśród górali, ale także komiczny finał rozpoczętej w czerwcu 1942 r. pod patronatem Komitetu Góralskiego akcji formowania Góralskiego Legionu Ochotniczego SS (Goralische Freiwiligen Waffen-SS Legion). Z około 300 zwerbowanych ochotników zakwalifikowano na szkolenie w obozie w Trawnikach 200. Dotarło tam jednak tylko kilkunastu, a pozostali zbiegli. Ostatecznie w szeregi Waffen-SS przyjęto sześciu ochotników. Była to ostatnia akcja Komitetu Góralskiego, która go doszczętnie ośmieszyła.

Goralenvolk – pomimo znacznych wysiłków samego Krzeptowskiego – nie zdobył wielkiego poparcia. Większość Podhalan pozostała wierna Polsce. Wielu zaangażowało się w działalność konspiracyjną (m.in. jako przewodnicy tras kurierskich), zapisując męczeńską kartę w zakopiańskiej katowni gestapo Palace i w KL Auschwitz. Dotyczyło to także samego rodu Krzeptowskich. Gdy jedni Krzeptowscy poszli na kolaborację, inni walczyli w konspiracji.

Działalność Komitetu Góralskiego była intensywnie wspierana przez propagandę niemiecką. „Propaganda hitlerowska w perfidny sposób wykorzystywała wszelkie wizerunki górali, jako domniemanych potomków germańskich Gotów, w celu rozbicia jedności narodu polskiego. Rozpowszechniano, m.in. za pomocą pocztówek, wizerunki różnych grup górali, zwłaszcza w paradnych strojach, a w góralskich spinkach dopatrywano się rzekomego podobieństwa do spinek gockich. Dostrzegano również podobieństwa w sylwetkach górali do typu nordyckiego – jasne włosy czy niebieskie oczy” – stwierdził Wojciech Szatkowski, historyk Muzeum Tatrzańskiego im. dr. Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem i wnuk współtwórcy Goralenvolku Henryka Szatkowskiego[4].

Z niemieckich teorii rasowych o Goralenvolku drwili jednak sami Niemcy. W 1943 r. wyższy dowódca SS i policji w GG, SS-Obergruppenführer Wilhelm Koppe, napisał do szefa Głównego Urzędu SS: „(Górale) w żaden sposób nie różnią się od Polaków, a nawet przeciwnie, na podstawie naszych trwających 3,5 roku obserwacji ocenić ich należy znacznie gorzej niż Polaków. (…) Na Pańskie pytanie, w jakim stopniu górale potrafią porozumiewać się po niemiecku, mogę powiedzieć jedynie posługując się słowem Vodka”[5].

Zamieranie działalności Komitetu Góralskiego nie zaskoczyło Niemców. Nie była to przecież akcja inicjowana przez społeczność góralską, ale separatyzm rozniecany sztucznie przez Malsfeya, Krzeptowskiego, Wiedera i Szatkowskiego. Prof. Czesław Madajczyk (1921-2008) zwrócił uwagę na duże podobieństwo pomiędzy akcją Goralenvolku a niemiecką akcją wobec Bretończyków w okupowanej Francji. „W Generalnej Guberni lansowano niepolskość górali, w Bretanii niefrancuskość jej mieszkańców. Tu i tam próbowano regionalizm przekształcić w separatyzm, tu i tam ofiarowano grupom regionalnym »wyzwolenie«, tu i tam akcja zakończyła się fiaskiem”[6].

Kompromitacja akcji Goralenvolku spowodowała upadek Goralenführera. Latem 1944 r. Krzeptowski polecił zniszczyć dokumentację Komitetu Góralskiego, który wkrótce został oficjalnie zlikwidowany przez Niemców. Zagrożony aresztowaniem przez gestapo uciekł na Słowację i przyłączył się do radzieckiego oddziału partyzanckiego walczącego w Słowackim Powstaniu Narodowym. W grudniu 1944 r. Krzeptowski został po raz pierwszy ujęty w Tatrach przez partyzantów AK, ale zdołał zbiec. Odtąd ukrywał się w szałasie na Hali Stoły oraz u swojej rodziny w Kościelisku.

Tam został pojmany 20 stycznia 1945 r. przez żołnierzy plutonu AK „Kurniawa” i powieszony. Prosił, żeby go zastrzelić, ale odpowiedziano mu, że zdrajcy na śmierć honorową nie zasługują. Rodzina znalazła przy zwłokach Krzeptowskiego testament o treści: „Ja, niżej podpisany Wacław Krzeptowski, urodzony 1897 roku dnia 24 czerwca w Kościeliskach, przekazuję cały swój nieruchomy i ruchomy majątek uwidoczniony w księgach hipotecznych w Zakopanem na rzecz oddziału partyzanckiego Kurniawa grupy Chełm AK z własnej, nieprzymuszonej woli, jako jedyne zadośćuczynienie dla Narodu Polskiego za błędy i winy popełnione przeze mnie wobec polskiej ludności Podhala w okresie okupacji niemieckiej od roku 1939 do 1945. Kościelisko, 20 stycznia 1945, godzina 22:30”[7].

Witalis Wieder i Henryk Szatkowski uciekli razem z Wehrmachtem (po wojnie zaocznie skazano ich na karę śmierci). Pięciu czołowych działaczy Komitetu Góralskiego zostało osądzonych w listopadzie 1946 r. w Zakopanem (najwyższy wyrok 15 lat otrzymał zastępca Krzeptowskiego Józef Cukier).

„Akcja »Goralenvolku« zakończyła się ostatecznie całkowitym fiaskiem. Klęska Niemiec w II wojnie światowej przypieczętowała klęskę jej twórców i wykonawców. Warto dodać, że gdyby historia potoczyła się inaczej, i Niemcy hitlerowskie zwyciężyły w II wojnie światowej i nadal realizowałyby założenia swojej polityki narodowościowej, to w myśl tajnych dyrektyw Heinricha Himmlera, górale podhalańscy z czasem (30-40 lat) zostaliby zgermanizowani, a potem wcieleni do narodu niemieckiego (ale tylko ci z górali podhalańskich, którzy spełniliby niemieckie kryteria rasowe), a oporne jednostki zostałyby wyniszczone. Wacław Krzeptowski o tym nie wiedział, bo wiedzieć po prostu nie mógł, gdyż w tej grze Niemców był tylko pionkiem” – podsumował swoją monografię o Goralenvolku Wojciech Szatkowski[8].

Z kolei Augustyn Suski (1907-1942) – założyciel Konfederacji Tatrzańskiej, który zginął w KL Auschwitz – w swoim tekście „Chłop i diabeł” zauważył: „Podhale splamiło się, zarażone potwornym trądem – krzeptowszczyzną. Splamiło się, lecz mimo to nie uniknęło losów okupowanych przez wroga ziem polskich”[9].

Należy podkreślić, że motorem kolaboracyjnej działalności Komitetu Góralskiego byli nieliczni przedstawiciele podhalańskiej inteligencji. Większość prostych górali miała negatywny stosunek do idei Goralenvolku, a ci z nich którzy przyjęli kennkarty G zrobili to przeważnie pod naciskiem i szantażem Komitetu Góralskiego lub ze strachu przed terrorem niemieckim. Ideologowie i planiści III Rzeszy mieli nadzieję, że zwerbowane do kolaboracji elity podbitych krajów pociągną za sobą masy, co obok terroru i eksterminacji było jedną z dróg do tworzenia „niemieckiej Europy”. W wypadku Polski działania takie podjęto tylko w skali jednego powiatu, ale nawet to się nie powiodło.

[1] W. Szatkowski, Goralenvolk. Historia zdrady, Zakopane 2012, s. 182.

[2] S. Korboński, W imieniu Rzeczypospolitej, Warszawa 1991, s. 117.

[3] Tamże, s. 118.

[4] Wojciech Szatkowski odpowiada: propaganda hitlerowska a historyczna czkawka, http://www.malopolskaonline.pl, 30.07.2012 [dostęp: 16.02.2024].

[5] Cyt. za: M. Tychmanowicz, Góral ze swastyką w klapie, http://www.wp.pl, 12.11.2011 [dostęp: 16.02.2024].

[6] C. Madajczyk, Polityka III Rzeszy w okupowanej Polsce, Warszawa 2019, t. I, s. 536-537.

[7] Cyt. za: W. Szatkowski, Goralenvolk…, s. 433-434.

[8] W. Szatkowski, Goralenvolk…, s. 564.

[9] J. Sowa, Goralenvolk, „Dunajec”, nr 34, 1989, s. 459-465.

Bohdan Piętka

11 marca 2024 r.

„Przegląd”, nr 10 (1261), 4-10.03.2024, s. 28-31

Grabież polskich dzieci przez III Rzeszę

W marcu 1947 r. został utworzony urząd Pełnomocnika Rządu Polskiego do Rewindykacji Dzieci. Stanowisko to objął dr Roman Hrabar (1909-1996) – prawnik pochodzący z Kresów Wschodnich, przed wojną pracownik Prokuratorii Generalnej. Podczas okupacji przebywał w Warszawie, gdzie na tajnym Uniwersytecie Warszawskim obronił doktorat z prawa cywilnego. Po powstaniu warszawskim Hrabar trafił do Krakowa i tam został aresztowany przez gestapo. Ostatnie miesiące okupacji spędził w słynnym więzieniu policyjnym przy ul. Montelupich. Już pod koniec stycznia 1945 r. Hrabar przybył do Katowic. Dosłownie godziny po ucieczce Niemców przystąpił, wraz z prowizorycznie zorganizowaną grupą ochotników, do budowania polskiej administracji cywilnej na Górnym Śląsku.

Powierzono mu zadanie zorganizowania opieki społecznej, w tym systemu informacji dla osób poszukujących swoich rodzin. Wtedy Hrabar po raz pierwszy zetknął się z problemem dzieci zaginionych podczas wojny. W lipcu 1945 r. Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej skierowało pismo do wszystkich urzędów wojewódzkich z poleceniem sporządzenia spisu dzieci wywiezionych do Niemiec w czasie wojny. Wiadomo, że wywieziono ich, zwłaszcza z Górnego Śląska, tysiące. Nie było jednak na to żadnych dowodów, ponieważ okupant niemiecki starannie zacierał ślady.

W Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach zadanie poszukiwania zaginionych dzieci otrzymał Roman Hrabar, zajmujący się już kwestią zaginionych podczas wojny członków rodzin. Tak rozpoczęła się jego wielka życiowa rola. Początkowo prosił o pomoc prasę i Polski Czerwony Krzyż. Pod koniec sierpnia 1946 r. przyjechała do Polski Eileen Blackley – dyrektorka Głównej Kwatery Poszukiwań Dzieci Administracji Narodów Zjednoczonych ds. Pomocy i Odbudowy (UNRRA) na Europę. Blackley spotkała się z Hrabarem i przekazała mu informację, że UNRRA dysponuje danymi wielu dzieci odnalezionych w Niemczech, ale nie może ustalić ich prawdziwej tożsamości.

Hrabar nie od razu mógł rozpocząć współpracę z UNRRA. Żeby to stało się możliwe, wystąpił do rządu w Warszawie o formalne pełnomocnictwo do poszukiwania i rewindykowania zrabowanych dzieci. Minęło wiele miesięcy zanim władze wyszły naprzeciw jego oczekiwaniom. Zaraz po otrzymaniu mianowania na pełnomocnika rządu Hrabar pojechał do francuskiej, a następnie amerykańskiej i brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec. „Nie posiadamy żadnych informacji, jak poszukuje się dzieci. Przed nami wielka niewiadoma” – napisał wtedy w swoim dzienniku.

Delegat Polskiego Czerwonego Krzyża na Niemcy ostrzegł go, że „będziecie mieli wrogów wszędzie”. Istotnie – niemieccy urzędnicy od początku traktowali misję Hrabara wrogo. Kiedy tylko pojawiały się wątpliwości, nie chcieli wystawiać zaświadczeń. Także amerykańskie i brytyjskie władze mnożyły problemy. Nie chciały repatriować nastolatków bez ich zgody i nie zgadzały się na wyjazd dzieci, które nie mówiły po polsku. Nad Europą zapadała już Żelazna Kurtyna i rozpoczynała się „zimna wojna”, co wpływało na zaostrzenie stanowiska władz amerykańskich i brytyjskich. Niejednokrotnie odnalezione polskie dzieci przekazywano do adopcji w USA i Wielkiej Brytanii.

Współpraca układa się Hrabarowi jedynie z UNRRA, która znalazła dokumentację około 4 tys. dzieci uprowadzonych z Górnego Śląska. Udało się potwierdzić polskie pochodzenie większości z nich. Pod koniec wiosny 1947 r. pierwsze transporty z małymi repatriantami dotarły do Katowic. Lepiej też układa się współpraca z władzami stref francuskiej i radzieckiej, ponieważ oba te kraje także prowadziły akcję rewindykacji dzieci zrabowanych przez III Rzeszę. Z Francji hitlerowcy zrabowali około 100 tys. dzieci, a z ZSRR około 50 tys. Do największych sukcesów zespołu Hrabara w pierwszej fazie jego działalności należy zaliczyć odzyskanie 25 dzieci z zakładu w Oberlauringen oraz sióstr Alodii i Darii Witaszek.

Były to córki Franciszka Witaszka (1908-1943) – wybitnego lekarza i komendanta Związku Odwetu Okręgu Poznańskiego ZWZ/AK, ściętego 8 stycznia 1943 r. na gilotynie w Forcie VII w Poznaniu. Jego matka Zofia i żona Halina zostały deportowane 25 marca 1943 r. do KL Auschwitz, gdzie oznaczono je numerami więźniarskimi 39446 i 39447. Obozy Auschwitz i Ravensbrück przeżyła tylko Halina Witaszek. Natomiast dzieci – pięcioletnia Alodia i czteroletnia Daria – zostały wysłane do tzw. obozu prewencyjnego Policji Bezpieczeństwa dla młodocianych Polaków przy ul. Przemysłowej w Łodzi. Przeszły tam pozytywnie selekcję rasową, po czym skierowano je do ośrodka germanizacyjnego organizacji Lebensborn w Kaliszu, a stamtąd do ośrodka germanizacyjnego Lebensbornu w Bad Polzin (obecnie Połczyn-Zdrój). Wtedy zmieniono im nazwisko na Wittke, sfałszowano metryki, zmieniając miejsce urodzenia na Niemcy i przekazano do adopcji rodzinom niemieckim. Alodia trafiła do rodziny niemieckiej w Meklemburgii, a Daria do Austrii. Tak wyglądała procedura rabunku polskich dzieci przez III Rzeszę. Dzieci Franciszka Witaszka zostały odzyskane w listopadzie i grudniu 1947 r.

Prowadząc akcję rewindykacyjną w okupowanych przez aliantów Niemczech Roman Hrabar zdał sobie sprawę ze skali rabunku dzieci. Wedle jego szacunku Niemcy hitlerowskie uprowadziły celem germanizacji około 200 tys. polskich dzieci. Obecnie historycy polscy szacują, że liczba ta mieści się w przedziale od 50 do 200 tys. Historycy niemieccy mówią o 20 tys., co jest liczbą zaniżoną.

Grabież dzieci polskich przez okupanta niemieckiego wynikała z założeń Generalnego Planu Wschodniego, który został opracowany w 1941 r. w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy pod kierunkiem Heinricha Himmlera. Plan ten przewidywał depopulację Europy Środkowo-Wschodniej po wygranej przez Niemcy wojnie. Miało to się stać na drodze eksterminacji bezpośredniej i pośredniej (wysiedlenia na Syberię) 80-85% Polaków, 50% Czechów, 65% Ukraińców, 75% Białorusinów i bliżej nieokreślonej liczby Rosjan. Pozostałych, uznanych za wartościowych rasowo, zamierzano zgermanizować.

Założenia Generalplan Ost, zwłaszcza w kwestii germanizacji dzieci, rozpoczęto realizować jeszcze podczas wojny. Na ziemiach wcielonych do Rzeszy okupant niemiecki utworzył trzy obozy koncentracyjne dla dzieci polskich: wspomniany obóz przy ul. Przemysłowej w Łodzi (1942), tzw. Prewencyjny Obóz dla Młodzieży Wschodniej w Potulicach pod Bydgoszczą (1943) i obóz karny dla młodocianych w Lubawie na Pomorzu (1942). Oprócz nich funkcjonował jeszcze utworzony w sierpniu 1943 r. obóz karny dla młodocianych narodowości białoruskiej, rosyjskiej i ukraińskiej w Konstantynowie Łódzkim.

Do obozów w Łodzi, Potulicach i Lubawie kierowano dzieci polskie z ziem wcielonych do Rzeszy, które zostały zatrzymane przez policję niemiecką za różne naruszenia drakońskiego ustawodawstwa okupacyjnego albo odebrane rodzicom aresztowanym przez gestapo za udział w polskiej konspiracji. Dzieci rodziców aresztowanych za udział w konspiracji, zwłaszcza z Górnego Śląska, kierowano też do tzw. Polenlagrów. Były to obozy funkcjonujące w latach 1941-1945 na Górnym Śląsku, Opolszczyźnie i Śląsku Opawskim, początkowo z przeznaczeniem dla Polaków wysiedlanych z Prowincji Górnośląskiej. Utworzono co najmniej 26 Polenlagrów (m.in. w Bohuminie, Kietrzu, Gorzycach, Gorzyczkach, Rybniku i Żorach), które podlegały Głównemu Urzędowi Kolonizacyjnemu dla Niemców etnicznych (Hauptamt Volksdeutsche Mittelstelle, VoMi). Była to ważna instytucja SS odpowiedzialna za kolonizację i germanizację ziem zdobytych na Wschodzie. Zajmowała się przesiedlaniem Niemców na miejsce wysiedlonej ludności polskiej, a także rabunkiem dzieci.

Dzieci umieszczone w Polenlagrach zwykle przerzucano z obozu do obozu po to, żeby rodziny straciły z nimi kontakt. Ostatecznie kierowano je do Łodzi i Potulic. 38% dzieci i młodocianych osadzonych w obozie przy ul. Przemysłowej w Łodzi pochodziło z Prowincji Górnośląskiej, a deportowano je z tzw. policyjnego więzienia zastępczego w Mysłowicach oraz właśnie z Polenlagrów. Część dzieci osadzonych w tych obozach, głównie najmłodszych, poddawano badaniom rasowym. Te, które zostały zakwalifikowane jako „czyste rasowo” przekazywano do ośrodków germanizacyjno-adopcyjnych prowadzonych przez tzw. stowarzyszenie Lebensborn. Ta instytucja SS zajmowała się głównie „hodowlą rasy nordyckiej” poprzez selekcję kobiet i mężczyzn przeznaczonych do rozmnażania, ale odgrywała też ważną rolę w rabunku i germanizacji dzieci. W ośrodkach Lebensbornu zrabowane dzieci traktowano brutalnie. Poddawano je rygorystycznemu regulaminowi, indoktrynowano i uczono niemieckiego. Te, które już mówiły po polsku były narażone na bicie i szykany. Większość z nich doświadczyła na całe życie głębokiej traumy.

Niektóre ze zrabowanych dzieci poddawano także zbrodniczym eksperymentom pseudomedycznym. Przeprowadzano je w ośrodkach w Lublińcu i Cieszynie. Następstwem takich eksperymentów w Medizinische Kinderheilanstalt (szpitalu dziecięcym) w Lublińcu była śmierć 221 spośród 235 dzieci.

W Generalnym Gubernatorstwie największa akcja rabunku dzieci miała miejsce podczas trwających od listopada 1942 r. do sierpnia 1943 r. wysiedleń na Zamojszczyźnie, które były wstępnym etapem realizacji Generalplan Ost. Wysiedlono stamtąd około 110 tys. Polaków, w tym 30 tys. dzieci. Część z nich trafiła do KL Auschwitz i KL Lublin (Majdanek), część do obozów przesiedleńczych i przejściowych (m.in. w Zamościu, Zwierzyńcu, Biłgoraju, Frampolu, Lublinie i Siedlcach). W obozach przejściowych brutalnie oddzielano dzieci od matek i przeprowadzano ich kwalifikację rasową. Z kilkunastu tysięcy dzieci Zamojszczyzny przeznaczonych do germanizacji udało się po wojnie odzyskać około 800.

Nie były to jedyne sposoby rabunku dzieci na okupowanych ziemiach polskich. Dzieci zabierano ze szpitali, sierocińców, domów rodzinnych, a nawet z ulicy. Odbierano je nie tylko rodzicom aresztowanym za walkę z okupantem i ofiarom wysiedleń, ale także rodzinom zastępczym. 19 lutego 1942 r. Himmler wydał rozkaz o przewiezieniu zakwalifikowanych do germanizacji dzieci polskich z sierocińców w Kraju Warty do ośrodków wychowawczych w Rzeszy. Było to jedno z kluczowych posunięć w procederze rabunku dzieci. Ważne ośrodki Lebensbornu realizujące zadania germanizacyjne w Kraju Warty znajdowały się w Kaliszu i Puszczykowie koło Poznania. Funkcjonowały oficjalnie jako okręgowe domy dziecka (Gaukinderheim). W Puszczykowie przebywało przeciętnie około 40 dzieci polskich. Trafiło tam również siedmioro dzieci czeskich z pacyfikacji Lidic (10 czerwca 1942 r.).

Dzięki staraniom Romana Hrabara na VIII procesie norymberskim (20 października 1947 – 10 marca 1948 r.) zeznawała trójka polskich dzieci uprowadzonych w celu germanizacji: Alina Antczak, Barbara Mikołajczyk i Sławomir Grodomski-Paczesny. W procesie tym sądzono 14 czołowych funkcjonariuszy instytucji odpowiedzialnych m.in. za rabunek i germanizację polskich dzieci: Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS (RuSHA), Komisariatu Rzeszy ds. Umacniania Niemczyzny (RKFDV), wspomnianego VoMi oraz stowarzyszenia Lebensborn. Byli to m.in.: SS-Obergruppenführer Otto Hofmann i SS-Obergruppenführer Richard Hildebrandt (kolejni szefowie RuSHA), SS-Obergruppenführer Ulrich Greifelt (szef RKFDV) i jego zastępca Rudolf Creutz, SS-Obergruppenführer Werner Lorenz (szef VoMi), SS-Standartenführer Max Sollmann (szef Lebensbornu), SS-Oberführer Gregor Ebner (szef wydziału zdrowia Lebensbornu), SS-Sturmbannführer Günter Tesch (szef działu prawnego Lebensbornu) oraz SS-Oberführer Konrad Meyer-Hetling (szef departamentu planowania RKFDV, współautor Generalnego Planu Wschodniego).

Skazano ich na kary od kilku lat pozbawienia wolności do dożywocia. Skazani na niższe wyroki wyszli na wolność zaraz po procesie, ponieważ zaliczono im na poczet kary czas spędzony w areszcie śledczym. Pozostałym, skazanym na wyroki od 10 do 25 lat pozbawienia wolności, znacząco skróciła lub darowała kary utworzona w 1949 r. Republika Federalna Niemiec. Jedynie skazany na dożywocie Ulrich Greifelt zmarł w więzieniu w lutym 1949 r. Natomiast skazany na 25 lat więzienia Richard Hildebrandt został przekazany Polsce, gdzie skazano go na karę śmierci za zbrodnie, które popełnił jako wyższy dowódca SS i policji na Pomorzu i stracono w 1951 r.

„Zbrodnia popełniona na niewinnych dzieciach stanowi jedną z najciemniejszych kart historii II wojny światowej. Jest hańbą XX wieku. Hańba ta jest tym większa, że sprawcy zbrodni, postawieni przed Trybunałem w Norymberdze, nie uznali swej winy i nie okazali żadnej skruchy” – napisał Hrabar komentując po latach VIII proces norymberski.

Latem 1947 r. władze USA podjęły decyzję o likwidacji UNRRA. Dzięki zabiegom E. Blackley działalność działu poszukiwań dzieci UNRRA przedłużono do września 1948 r. Natomiast działalność misji Hrabara w Niemczech trwała do 31 sierpnia 1950 r. Wtedy przestały działać delegatury PCK w Niemczech Zachodnich. Wpłynęła na to „zimna wojna”. W sierpniu 1950 r. władze brytyjskie podjęły decyzję, że znajdujące się na terenie byłej brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec uprowadzone dzieci polskie mają pozostać przy adopcyjnych rodzinach niemieckich lub zostaną przekazane do adopcji w Wielkiej Brytanii, mimo że zespół Hrabara potwierdził tożsamość 6,5 tys. spośród nich. 70% zidentyfikowanych do tego czasu dzieci zrabowanych przez III Rzeszę stanowili Polacy.

Jeśli przyjąć maksymalny szacunek zrabowanych przez okupanta niemieckiego dzieci polskich (200 tys.), to zespołowi Hrabara udało się odzyskać 16% z nich, czyli około 33 tys. Najwięcej, bo 20 tys., odzyskano w radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec. W zachodnich strefach okupacyjnych Niemiec odzyskano 11 tys. dzieci, a na terenie okupowanej przez aliantów Austrii około 2 tys. Większość dzieci zrabowanych przez III Rzeszę nie powróciła do Polski.

Po zakończeniu misji w charakterze pełnomocnika rządu do rewindykacji zrabowanych dzieci Roman Hrabar zajął się praktyką adwokacką, ale nie porzucił tematyki martyrologii dzieci polskich podczas drugiej wojny światowej. Współpracował z Główną Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce i Polską Akademią Nauk. Prowadził długoletnie badania nad problematyką zbrodni przeciwko ludzkości popełnionych na dzieciach, których owocem stały się liczne publikacje naukowe. Stał się w tej dziedzinie autorytetem formatu światowego.

Rabunek dzieci został uznany przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze za zbrodnię ludobójstwa. Także konferencja UNESCO, która odbyła się w 1948 r. w szwajcarskim Trogen, uznała rabunek dzieci za zbrodnię przeciwko ludzkości.

Republika Federalna Niemiec nigdy nie przyjęła odpowiedzialności za rabunek i przymusową germanizację dzieci przez III Rzeszę. W 2013 r. ministerstwo finansów RFN odmówiło wypłacenia odszkodowań osobom, które zostały zrabowane jako dzieci i poddane germanizacji. Wedle urzędników tego ministerstwa ofiary porwań i przymusowej germanizacji „nie były prześladowane z racji swojego zachowania lub cech”. Sąd Administracyjny w Kolonii, do którego w 2015 r. wpłynął pozew ze strony stowarzyszenia Zrabowane dzieci – zapomniane ofiary (Geraubte Kinder – vergessene Opfer), uznał że bez wątpliwości ofiarom „poprzez przymusową germanizację zostały wyrządzone znaczne krzywdy”. Stwierdził jednak, że nie jest instancją, która może dodać kolejne kategorie ofiar do tych, którym już przysługuje prawo do odszkodowań. W maju 2016 r. komisja petycji Bundestagu odrzuciła prośbę o przyznanie 20 tys. euro na rzecz ofiar rabunku i przymusowej germanizacji dzieci.

Wieloletnią batalię przed sądami niemieckimi o zadośćuczynienie krzywdom toczył Hermann Lüdeking, który urodził się jako Roman Roszatowski i w wieku sześciu lat trafił pod koniec 1942 r. z obozu przy ul. Przemysłowej w Łodzi do ośrodka Lebensbornu w Kohren-Sahlis w Saksonii. Następnie został przekazany rodzinie niemieckiej (małżeństwu esesmana i aktywistki nazistowskiej organizacji młodzieżowej BDM). Po wielu porażkach jego walka zakończyła się w 2022 r. sukcesem w postaci zadeklarowania przez Landtag Badenii-Wirtembergii wypłaty odszkodowań dla żyjących ofiar.

Bohdan Piętka

8 stycznia 2024 r.

„Przegląd”, nr 1 (1252), 2-7.01.2024, s. 26-29

Krwawy listopad 1923

6 listopada 1923 r. w wyniku zamieszek ulicznych w Krakowie zginęły 32 osoby. Wydarzenia te były kulminacją narastającego kryzysu politycznego i gospodarczego. Głęboki kryzys polityczny w odrodzonym po 123 latach zaborów państwie trwał od drugiej połowy 1922 r. Ostra walka o władzę toczyła się pomiędzy tworzącym się obozem politycznym Józefa Piłsudskiego i lewicą (PPS i PSL „Wyzwolenie”) z jednej strony, a zdominowaną przez endecję i PSL „Piast” prawicą z drugiej. Konflikt ten przybrał dramatyczne rozmiary w grudniu 1922 r., kiedy po fali prawicowej nagonki został zamordowany pierwszy prezydent Gabriel Narutowicz, popierany przez marszałka Piłsudskiego.

Powołany po zabójstwie Narutowicza rząd gen. Władysława Sikorskiego był rozwiązaniem przejściowym, tymczasowo tolerowanym przez zwaśnione stronnictwa polityczne. Dojrzewało opóźnione zabójstwem Narutowicza porozumienie endecji i chadecji (Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej, nazywanego przez lewicę pejoratywnie Chjeną) z PSL „Piast”. Poufne rozmowy pomiędzy tymi stronnictwami toczyły się od lutego 1923 r. W ich rezultacie doszło do porozumienia politycznego, które przeszło do historii jako pakt lanckoroński. Nazwa ta wzięła się z błędnego powiązania przez opinię publiczną tego układu z rezydencją senatora Ludwika Hammerlinga w Lanckoronie. W rzeczywistości porozumienie polityczne pomiędzy ChZJN a PSL „Piast” zostało zawarte 17 maja 1923 r. w warszawskim mieszkaniu endeckiego senatora Juliusza Zdanowskiego.

Porozumienie otwarło drogę do utworzenia 28 maja 1923 r. „rządu polskiej większości” z premierem Wincentym Witosem (przywódcą PSL „Piast”) na czele, nazwanego przez przeciwników politycznych rządem Chjeno-Piasta. Większość, którą dysponował w Sejmie ten rząd miała przewagę tylko 5 mandatów i nie gwarantowała stabilności politycznej. W reakcji na powstanie rządu Chjeno-Piasta Józef Piłsudski zrzekł się wszelkich funkcji państwowych (był wtedy jeszcze szefem Sztabu Generalnego i przewodniczącym Ścisłej Rady Wojennej) i na początku lipca demonstracyjnie wycofał się z życia publicznego. Oczywiście było to wycofanie pozorne.

Nowy rząd musiał zmierzyć się z narastającym kryzysem gospodarczym, który po pierwszej wojnie światowej dotknął nie tylko Polskę, ale większość państw europejskich. Pomysł na walkę z kryzysem miał jedynie minister skarbu Władysław Grabski, który widział ratunek w uchwaleniu przez Sejm ustawy o daninie majątkowej oraz głębokiej reformie systemu podatkowego. Rząd jednak nie chciał podjąć ryzyka obciążenia kosztami kryzysu warstw najbogatszych. W tej sytuacji Grabski podał się do dymisji. Jego następcy – Hubert Linde (ustąpił po dwóch miesiącach urzędowania) i Władysław Kucharski – bezradnie obserwowali dalsze pogarszanie się sytuacji finansowej państwa, tzn. szybkie przejście inflacji w hiperinflację.

Kraj pogrążał się w ekonomicznym i walutowym chaosie. W październiku 1923 r. za jednego dolara płacono 1 mln marek polskich, a w grudniu już 5 mln. Hiperinflacja uderzyła w poziom życia klasy robotniczej i inteligencji. „Jutro będzie gorsze niż dzisiaj” – tylko tyle powiedział 28 września 1923 r. premier Witos delegacji urzędników, która przyszła żalić się na coraz gorsze warunki swojej egzystencji.

Nic dziwnego zatem, że świat pracy reagował na tę sytuację strajkami. Już latem przeszła przez Polskę duża fala strajków, która osiągnęła jeszcze większe rozmiary w kolejnych miesiącach. Strajkowali m.in. łódzcy włókniarze, pracownicy przemysłu naftowego (Zagłębie Borysławsko-Drohobyckie) i metalowego (Warszawa, Zagłębie Dąbrowskie, Górny Śląsk). O ile w I kwartale 1923 r. strajkowało 65 tys. osób, to w II kwartale – 95 tys., w III już 263 tys., a w IV aż 426 tys.

Czasem przerywano pracę spontanicznie. Na ogół jednak strajkami kierowały tzw. klasowe związki zawodowe, które były powiązane politycznie z lewicą – głównie z PPS, w mniejszym stopniu z nielegalnie działającymi komunistami. Wynikające z ciężkich warunków materialnych niezadowolenie społeczne lewica chciała wykorzystać do podkopania pozycji politycznej rządu Chjeno-Piasta. Ku konfrontacji z Chjeno-Piastem popychali PPS piłsudczycy, którzy dobrze zdawali sobie sprawę z tego, że ich adwersarze polityczni dążą do wyrugowania ich z zajmowanych stanowisk w wojsku i administracji państwowej. Nie bez powodu w pakcie lanckorońskim pojawiło się postanowienie o usunięciu z armii „niepewnych państwowo żywiołów”. Perspektywicznie ekipa Chjeno-Piasta dążyła do jak najdalszego odsunięcia Piłsudskiego i jego zwolenników od wpływu na armię.

Piłsudski zwracał się już wtedy nie tylko przeciwko rządom prawicy, ale przeciw parlamentaryzmowi w ogóle. Uważał bowiem, że to dzięki ustrojowi parlamentarnemu jego przeciwnicy polityczni umocnili swoją pozycję w kraju. Stopniowo dojrzewało w nim przekonanie o konieczności ujęcia spraw publicznych twardą ręką. Przekonanie to zmaterializowało się trzy lata później w postaci przewrotu majowego, który siłowo odsunął prawicę od władzy. Na razie konfrontacja piłsudczyków i PPS z rządem Chjeno-Piasta na tle dramatycznego kryzysu społeczno-gospodarczego doprowadziła do tragicznych wydarzeń w Krakowie na początku listopada 1923 r.

Temperaturę konfliktu piłsudczyków i PPS z obozem Chjeno-Piasta podniosła rekonstrukcja rządu z 27 września 1923 r., wzmacniająca pozycję polityczną endecji. Do rządu weszli wtedy lider chadecji Wojciech Korfanty (jako wicepremier) oraz dwaj czołowi politycy endecji: Roman Dmowski (jako minister spraw zagranicznych) i Stanisław Grabski (jako minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego). Obie strony konfliktu politycznego wzajemnie oskarżały się o przygotowywanie zamachu stanu. Oskarżeniom tym sprzyjały nie tylko kolejne fale strajków organizowanych przez lewicowe związki zawodowe i popierane przez PPS, ale także seria tajemniczych zamachów terrorystycznych. 21 kwietnia 1923 r. eksplodował ładunek pod domem prof. UJ Władysława Nantansona, z pochodzenia Żyda. 15 maja 1923 r. wybuch zniszczył krakowską redakcję żydowskiego „Nowego Dziennika”. W zamachach tych nikt nie zginął. Jednakże w wyniku wybuchu ładunku 24 maja 1924 r. w jednym z budynków Uniwersytetu Warszawskiego został śmiertelnie ranny prof. ekonomii Roman Orzęcki.

Do wybuchów doszło też w Białymstoku i Częstochowie. 13 października 1923 r. nastąpiła eksplozja w prochowni Cytadeli Warszawskiej. Zginęło 28 osób, a 89 odniosło rany. O przygotowanie zamachu w Cytadeli oskarżono sympatyzujących z komunistami młodszych oficerów Walerego Bagińskiego i Antoniego Wieczorkiewicza, którzy od sierpnia przebywali w areszcie śledczym. Najpierw skazano ich na karę śmierci, a potem na dożywocie. Okoliczności tej sprawy do dzisiaj są niejasne.

Rekonstrukcja gabinetu z 27 września była zapowiedzią prowadzenia przez rząd polityki silnej ręki i zmuszenia biedniejszych warstw społecznych do wyrzeczeń w obliczu kryzysu. Stanowczość władze chciały zamanifestować zwłaszcza w stosunku do podejmujących coraz częściej strajki pracowników sektora państwowego. Odpowiedzią na rządowe groźby zwalniania z pracy strajkujących były dalsze strajki, przede wszystkim kolejarzy i pocztowców. Żeby nie dopuścić do dezorganizacji ważnych obszarów życia państwowego, władze zarządziły militaryzację kolei. Odmawiający podjęcia pracy kolejarze mieli być traktowani jak dezerterzy i stawiani przed sądami wojskowymi. 3 listopada kierowana przez PPS Komisja Centralna Związków Zawodowych, nie chcąc dopuścić do złamania ruchu strajkowego siłą, proklamowała na 5 listopada strajk powszechny. Inicjatywę tę poparli nie tylko komuniści, ale także związki zawodowe kontrolowane przez Narodową Partię Robotniczą (bliską politycznie endecji).

Determinacja obu stron groziła wybuchem o nieobliczalnej skali. Endecka część rządu gotowa była pójść na taką konfrontację, żeby przeciąć wrzód, jakim jej zdaniem były knowania lewicy i piłsudczyków. „Mam głębokie przeświadczenie – zapisał 6 listopada w swoim dzienniku Juliusz Zdanowski – że bez gruntownego starcia nie dojdziemy w Polsce do ładu”. Konflikt próbowali natomiast łagodzić piastowcy. Maciej Rataj, mimo zapalenia gardła, spotkał się 3 listopada z politykami PPS Zygmuntem Żuławskim i Janem Kwapińskim. Kompromis nie przychodził jednak łatwo, ponieważ prawicowa część rządu nie była skłonna do ustępstw. Przywódcy PPS obawiali się wprowadzenia stanu wyjątkowego. Dlatego CKW PPS nie wycofał się decyzji o strajku powszechnym. 5 listopada ogarnął on cały kraj, choć z różną intensywnością. W Krakowie do pierwszego strajku powszechnego doszło już 29 października, co było spowodowane dramatyczną sytuacją aprowizacyjną w tym mieście. Na skutek braku zdecydowanych działań lokalnych władz w celu ograniczenia spekulacji ceny w Krakowie należały do najwyższych w kraju. Brakowało podstawowych produktów żywnościowych i węgla na zimę.

Do tragicznego w skutkach przebiegu strajku w Krakowie przyczyniła się nieudolność i zła wola tamtejszych władz administracyjnych i wojskowych. Już 5 listopada nastąpiła brutalna interwencja policji konnej, przed którą robotnicy tymczasowo ustąpili. Następnego dnia kordony wojska i policji usiłowały nie dopuścić manifestującego tłumu do Domu Robotniczego przy ul. Dunajewskiego. Doszło do starć z wojskiem i policją. W ręce robotników dostała się zdobyczna broń. Ponadto niektóre oddziały wojskowe bratały się z demonstrującymi, przekazując im broń i amunicję. Sytuacja stała się niebezpieczna, grożąc rozlewem krwi na dużą skalę. Nie rozumiał tego dowódca Okręgu Korpusu Nr V gen. Józef Czikel, zarządzając szarżę dwóch szwadronów 8 pułku ułanów na uzbrojony tłum.

Oba szwadrony wyruszyły z koszar na Wawelu. Pierwszy przemieszczał się okrężną drogą przez Rynek Główny. Natomiast drugi został skierowany wprost na ul. Dunajewskiego, gdzie dostał się pod ostrzał uzbrojonych demonstrantów, ukrytych pomiędzy drzewami Plant. Wtedy dowódca szwadronu wydał fatalny rozkaz szarży. Rano miejskie beczkowozy polały wodą uliczny bruk (tzw. kocie łby). Szarżujące konie ślizgały się, przewracały i przygniatały jeźdźców, których ponadto dosięgały kule robotników. Także atak drugiego szwadronu od strony Rynku Głównego został odparty.

Po pewnym czasie na ul. Dunajewskiego skierowano kolejne dwa szwadrony, ale ich szarże również załamały się na mokrym bruku ulicy. Wówczas od strony ul. Basztowej wysłano przeciw demonstrantom samochód opancerzony typu Garford-Putiłow, uzbrojony w trzy karabiny maszynowe. Był to jednak pojazd mało zwrotny i przeznaczony do walki w otwartym polu. Dlatego po krótkiej walce został zdobyty przez robotników. Odparli oni następnie ataki dwóch podobnych tankietek. Do godz. 12:30 zrewoltowani robotnicy zapanowali nad centrum Krakowa.

Gen. Czikel stracił wtedy resztki rozsądku i zamierzał wysłać do walki wszystkie siły, jakimi dysponował, łącznie z artylerią i lotnictwem. Chciał zdobywać kamienicę po kamienicy, co groziło masakrą na trudną do wyobrażenia skalę. Sytuację rozładowali dwaj posłowie PPS – Emil Bobrowski i Zygmunt Marek – którzy mimo ostrzelania ich przez policję przedostali się do gmachu urzędu wojewódzkiego i nawiązali kontakt telefoniczny z ministrem spraw wewnętrznych Władysławem Kiernikiem. Rząd powstrzymał się przed dalszą pacyfikacją rozruchów w Krakowie głównie z obawy, że dalsza eskalacja zostanie wykorzystana przez piłsudczyków do przeprowadzenia zamachu stanu. Ponadto w kręgach rządowych obawiano się, że pogłębiający się chaos wykorzystają dążący do rewolucji komuniści, ponieważ do strać ulicznych doszło w tym czasie w Tarnowie i Borysławiu.

Posłowie PPS zaczęli nakłaniać zrewoltowane tłumy do zachowania spokoju i oddania broni. Straż porządkowa PPS przystąpiła do stopniowego rozbrajania robotników. Ostatnich bojowników rozbrojono 7 listopada. Wtedy też wojsko odzyskało zdobyty przez robotników wóz bojowy. Z kolei władze centralne wydały gen. Czikelowi rozkaz, żeby nie wkraczał do rejonów miasta opanowanych przez robotników. Bilans ofiar był tragiczny. Zginęło 18 cywilnych uczestników zajść, w tym trzy przypadkowe osoby oraz 14 żołnierzy, w tym trzech oficerów. Zabito 37 koni. Rany odniosło około 30 cywilów, 101 żołnierzy i 65 policjantów. Ponadto robotnicy wzięli do niewoli około 200 żołnierzy i 180 policjantów. 10 listopada odbyły się w Krakowie osobno pogrzeby poległych robotników i żołnierzy.

Po dalszych pertraktacjach z politykami PPS w Warszawie premier Witos zgodził się uchylić rozporządzenie o sądach doraźnych, militaryzacji kolei i rozpatrzyć postulaty ekonomiczne robotników. W zamian kierownictwo PPS odwołało strajk generalny. Władze nie dotrzymały jednak obietnicy nierepresjonowania uczestników zajść i wkrótce aresztowano około 100 osób, które postawiono przed sądami. Odpowiedzialność polityczną za zajścia krakowskie ponieśli wojewoda Kazimierz Gałecki i gen. Józef Czikel, których odwołano ze stanowisk. W połowie 1924 r. gen. Czikla przeniesiono w stan spoczynku. Podczas okupacji niemieckiej podpisał on volkslistę i wyjechał do Wiednia, gdzie zmarł w 1973 r. w wieku 101 lat.

Wydarzenia listopadowe w Krakowie przyczyniły się bezpośrednio do upadku rządu Chjeno-Piasta w grudniu 1923 r. Do dzisiaj nie jest jasny stopień zaangażowania w te wydarzenia zwolenników Józefa Piłsudskiego. Niektórzy politycy PPS sugerowali później, że w listopadzie 1923 r. doszło w Krakowie do próby generalnej przed przewrotem majowym. Premier Witos przytoczył w swoich wspomnieniach relację polityka PPS Mieczysława Mastka, z którym w 1930 r. był wieziony w twierdzy brzeskiej. „Twierdził on mianowicie – pisze Witos – że na 6 listopada 1923 r. nasłano do Krakowa bez ich [PPS] woli i wiedzy, bardzo wielu ludzi zupełnie nieznanych, uzbrojonych i poinstruowanych. Pomiędzy nimi znajdował się także znany komendant Brześcia [z 1930 r.] Kostek-Biernacki. Po zakończeniu rewolty tenże Biernacki wyraził przywódcom socjalistycznym swoje ubolewanie i niezadowolenie imieniem Piłsudskiego z powodu ich zachowania się, jak i przebiegu i wyniku tej zbrodniczej awantury. Mastek twierdził z całą stanowczością, że staraniem Kostka-Biernackiego było objęcie rządów w Krakowie i urządzenie stamtąd marszu na Warszawę” (W. Witos, Moje wspomnienia, Paryż 1965, t. III, s. 50, cyt. za: T. Nałęcz, „Rządy Sejmu 1921-1926”, Warszawa 1991, s. 41-42).

Relacja ta była często przytaczana jako koronny dowód na istnienie w listopadzie 1923 r. propiłsudczykowskiego spisku. Historycy podchodzą do niej z ostrożnością i sceptycyzmem. Nie tylko ze względu na okoliczności jej powstania, czyli okres uwięzienia Mastka i Witosa w twierdzy brzeskiej. Jest raczej mało prawdopodobne, że Piłsudski próbowałby w 1923 r. oprzeć ewentualny zamach stanu na robotnikach. Wtedy bowiem – o czym politycy PPS jeszcze nie wiedzieli – wysiadł już z „czerwonego tramwaju”. Piłsudczykom było jednak na rękę skompromitowanie rządu Chjeno-Piasta, co nastąpiło w rezultacie wydarzeń z 6 listopada. Dlatego do końca nie można wykluczyć ich prowokacji w tych wydarzeniach.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 47 (1246), 20-26.11.2023, s. 38-41

Kompromis ze Stalinem? Jak powstanie podzieliło „polski Londyn”

Powstanie warszawskie przyspieszyło kryzys polityczny w „polskim Londynie”, który zapoczątkował proces prowadzący do stopniowej izolacji polskiego rządu na uchodźstwie wśród aliantów zachodnich. Rząd kierowany przez premiera Stanisława Mikołajczyka ponosił znaczną cześć odpowiedzialności za wybuch powstania, którego początkowo nie przewidywały ani plany rządu, ani plany wojskowe dowództwa AK. Głównymi orędownikami podjęcia walki z Niemcami w Warszawie w obliczu trwającej ofensywy radzieckiej w kierunku Wisły byli gen. Leopold Okulicki-Kobra (zastępca szefa sztabu Komendy Głównej AK) oraz płk Antoni Chruściel-Monter (komendant Okręgu Warszawa AK). Poprzez perswazję i spreparowanie fałszywego meldunku o „czołgach sowieckich na Targówku” wymusili oni na dowódcy AK, gen. Tadeuszu Borze-Komorowskim, wydanie rozkazu o podjęciu walki w stolicy.

Rząd polski w Londynie pozostawił decyzję o rozpoczęciu powstania dowództwu AK, nie zdając sobie sprawy z rozgrywek w Komendzie Głównej AK. Było to posunięcie fatalne. 25 lipca 1944 r. gen. Bór wysłał depeszę do Londynu meldując gotowość do walki o Warszawę „w każdej chwili”. Prosił o przybycie do Warszawy Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego i zbombardowanie przez aliantów lotnisk niemieckich pod Warszawą, co było całkowicie nierealne wobec sprzeciwu strony brytyjskiej. Nierealna była też ocena przez Komendę Główną AK sytuacji militarnej jako sprzyjającej powstaniu. W rzeczywistości początkowa panika Niemców w związku z nadchodzącą ofensywą radziecką została szybko opanowana, a odtworzona niemiecka 9 Armia przygotowywała się do obrony stolicy i jej przedpola. Wkrótce siły niemieckie odniosły sukces odrzucając w dniach 25 lipca-10 sierpnia 1944 r. Armię Czerwoną spod Okuniewa i Radzymina (była to tzw. bitwa radzymińska). W takiej sytuacji 1 sierpnia wybuchło w stolicy powstanie.

W Londynie rozszyfrowano depeszę gen. Komorowskiego 26 lipca, na krótko przed odlotem premiera Mikołajczyka do Moskwy na rozmowy ze Stalinem. Tego samego dnia premier w depeszy zwrotnej upoważnił delegata Rządu na Kraj Jana Stanisława Jankowskiego do ogłoszenia powstania powszechnego „w momencie przez was wybranym”. Po latach Mikołajczyk wypierał się inicjatywy wysłania tej depeszy, oskarżając o samowolę ministra spraw wewnętrznych Stanisława Banaczyka. Istota depeszy z 26 lipca została jednak potwierdzona depeszą wicepremiera Jana Kwapińskiego z 2 sierpnia, wysłaną jeszcze przed otrzymaniem w Londynie informacji o wybuchu powstania w Warszawie.

Wyżsi oficerowie AK, podrywając stolicę do walki z Niemcami, kierowali się głównie względami natury politycznej. Chodziło im o zajęcie Warszawy własnymi siłami i zamanifestowanie w ten sposób przed Stalinem i utworzonym 20 lipca 1944 r. PKWN prawa rządu londyńskiego do objęcia władzy nad Polską. Sądzono również naiwnie, że powstanie zmieni postawę aliantów zachodnich i skłoni ich do poparcia polskiego interesu w konflikcie politycznym z ZSRR.

Wiedział o tym Stalin, dlatego od początku zajął niechętną postawę wobec powstania warszawskiego i nie spieszył się z wznowieniem zakończonej właśnie niepowodzeniem ofensywy ma kierunku warszawskim. W dniach 30 lipca-9 sierpnia 1944 r. premier Mikołajczyk złożył wizytę w Moskwie. ZSRR nie utrzymywał stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie od kwietnia 1943 r. (pretekstem ich zerwania przez Moskwę było polskie żądanie wyjaśnienia zbrodni katyńskiej). Ponadto pozycję rządu londyńskiego osłabiały decyzje podjęte w sprawie polskiej na konferencji Wielkiej Trójki w Teheranie (28 listopada-1 grudnia 1943 r.), których premier Mikołajczyk i jego ministrowie nie byli w pełni świadomi aż do października 1944 r. oraz utworzenie PKWN w lipcu 1944 r.

W takiej sytuacji wyzwolenie Warszawy przez AK miało być dla Mikołajczyka kluczowym elementem przetargowym, wzmacniającym jego pozycję w rozmowach z kierownictwem ZSRR. Stało się wręcz przeciwnie. Brutalnie uświadomił to polskiemu premierowi Mołotow, który na początku spotkania w dniu 31 lipca zapytał Mikołajczyka: „Po co Pan tutaj przyjechał?”. Również spotkanie ze Stalinem 3 sierpnia rozwiało wszelkie nadzieje odnośnie politycznej siły przetargowej powstania. W rozmowach z delegacją polską Stalin i Mołotow powątpiewali w fakt wybuchu powstania w Warszawie. Na spotkaniu Mikołajczyka z przedstawicielami PKWN i KRN otwarcie zanegowała wybuch powstania Wanda Wasilewska. Jako warunek współpracy Kreml postawił rekonstrukcję rządu polskiego w Londynie poprzez wprowadzenie do niego przedstawicieli PPR.

Z punktu widzenia aliantów zachodnich nieustępliwość władz polskich wobec żądań Moskwy była niepotrzebnym problemem, którego chcieli się jak najszybciej pozbyć. Dlatego podczas pobytu delegacji polskiej w Moskwie dyplomaci Wielkiej Brytanii i USA wywierali ogromną presję na Mikołajczyka, by skłonić go do przyjęcia wszystkich żądań radzieckich w kwestiach terytorialnych, organizacyjnych i personalnych. Ambasador USA w Moskwie William Averell Harriman nalegał nawet, żeby Mikołajczyk nie wracał do Londynu, ale wezwał do Moskwy swoich zwolenników i w porozumieniu z PKWN przystąpił do tworzenia wspólnego rządu.

W ocenie najbardziej antykomunistycznych polityków polskich, takich jak prezydent Władysław Raczkiewicz, gen. Kazimierz Sosnkowski i działacze emigracyjnej PPS, było to równoznaczne z likwidacją polskich władz na uchodźstwie i wyrzeczeniem się niepodległości. Mikołajczyk jednak coraz bardziej zdawał sobie sprawę, także w kontekście trwającego powstania w Warszawie, z beznadziejności położenia swojego rządu. To – oprócz presji aliantów zachodnich – było przyczyną podjęcia przez niego tematu rekonstrukcji rządu.

18 sierpnia Mikołajczyk przedstawił na posiedzeniu Rady Ministrów propozycję (tzw. Tekst A) udania się do Warszawy natychmiast po uwolnieniu jej od Niemców i dokonania rekonstrukcji rządu w porozumieniu z Radą Jedności Narodowej i prokomunistyczną Krajową Rada Narodową. Rekonstrukcja miała polegać na poszerzeniu bazy politycznej rządu, w skład którego oprócz czterech „stronnictw londyńskich” (PPS, SL, SP i SN) weszliby też przedstawiciele PPR. Planowi premiera sprzeciwili się politycy PPS z wicepremierem Janem Kwapińskim na czele, którzy uznali, że jest to droga do utraty niepodległości.

Ministrowie wywodzący się z PPS zgłosili własny projekt (tzw. Tekst B), w którym za punkt wyjścia do dyskusji o wszelkich zmianach politycznych uznali radziecką zgodę na bezwarunkowe wznowienie stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie. Ponadto uzależniali dopuszczenie PPR do rządu od uznania przez komunistów zasadniczych założeń polityki polskiej. Stanowisko socjalistów zostało odrzucone przez SL, SP i SN, które poparły premiera Mikołajczyka.

Obie propozycje – Tekst A i Tekst B – zostały 22 sierpnia przekazane władzom Polski Podziemnej w celu przedyskutowania i zaopiniowania. Oddzielną depeszę wysłał do tych władz 24 sierpnia prezydent Raczkiewicz. Przedstawiała ona negatywną ocenę propozycji premiera Mikołajczyka. 28 sierpnia Komisja Główna Rady Jedności Narodowej, po pewnych wahania ze strony przedstawicieli SN, jednomyślnie poparła propozycje premiera. Wprowadziła tylko do Tekstu A postulaty opuszczenia Polski przez obce wojska (w domyśle radzieckie) po ustaniu działań wojennych i zwolnienia Polaków wywiezionych do ZSRR.

Jednakże 29 sierpnia gen. Tadeusz Bór-Komorowski wysłał depeszę do Naczelnego Wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego, w której bardzo ostro skrytykował Tekst A jako zejście z „platformy niepodległościowej” i wezwał rząd do bezkompromisowej postawy wobec ZSRR. W odrębnej depeszy wysłanej tego samego dnia z walczącej Warszawy do Londynu wicepremier Jan Stanisław Jankowski poinformował, że jest przeciwny obu propozycjom (Tekstom A i B). Jednomyślną uchwałę KG RJN poparł w Krajowej Radzie Ministrów jedynie Adam Bień, reprezentujący Stronnictwo Ludowe (a więc partię premiera Mikołajczyka).

Stanowisko gen. Komorowskiego i wicepremiera Jankowskiego dodało skrzydeł gen. Sosnkowskiemu. Wysłał on 30 sierpnia do Warszawy depeszę, w której aprobował ich stanowisko dodając: „woła do Was Polska, z woli Stwórcy ponownie ukrzyżowana. Któż Polskę z krzyża zdejmie, któż Jej zapewni zwycięstwo i wolność, jeśli nie Wy, najlepsi Jej synowie, wierni żołnierze polscy – Wy strażnicy Jej praw, Jej honoru?”. Naczelny Wódz pisał to w sytuacji, gdy upadało już Stare Miasto, a teren kontrolowany przez powstańców skurczył się do wyizolowanych enklaw, znajdujących się na Żoliborzu, w Śródmieściu, na Powiślu i Górnym Czerniakowie oraz na Mokotowie. Wkrótce zresztą (6 września) padło i Powiśle.

Zanim w bombardowanej i palonej przez Niemców Warszawie odszyfrowano depeszę gen. Sosnkowskiego, 30 sierpnia RJN całkowicie zmieniła swoje poprzednie stanowisko, które było przychylne Tekstowi A. W nowej rezolucji domagano się, żeby projekt rządowy został wiążąco zagwarantowany przez aliantów zachodnich. Najpierw powinny zostać przyjęte zasady kompromisu z ZSRR, a dopiero potem nastąpiłby przyjazd rządu do Warszawy i jego rekonstrukcja. Wracającemu rządowi mieliby towarzyszyć oficjalni przedstawiciele aliantów.

Nowe stanowisko RJN spotkało się z protestami premiera Mikołajczyka, który podejrzewał, że zostało przyjęte w wyniku intryg jego londyńskich przeciwników. Zmiana stanowiska przez RJN była jednak bezprzedmiotowa, ponieważ premier Mikołajczyk wysłał 30 sierpnia memoriał do Moskwy (przyjęty przez rząd 29 sierpnia), w którym powoływał się na pierwsze, pozytywne stanowisko RJN. Również 30 sierpnia przewodniczący Rady Narodowej Stanisław Grabski spotkał się z ambasadorem radzieckim przy rządach uchodźczych Wiktorem Lebiediewem. Przekazał mu poufne stanowisko premiera Mikołajczyka, który deklarował 20% miejsc w rządzie przedstawicielom PKWN, pozostawienie baz radzieckich w Polsce dla łączności z okupowanymi w przyszłości Niemcami oraz uzgodnienie przyszłej konstytucji RP z władzami ZSRR.

Stalin obrał cyniczną taktykę, udając pośrednika pomiędzy rządem polskim w Londynie a PKWN. Zgodnie z tą taktyką memorandum Mikołajczyka zostało w Moskwie zignorowane i przekazane do rozpatrzenia przez PKWN, którego przedstawiciele już podczas sierpniowych rozmów w Moskwie oferowali Mikołajczykowi stanowisko premiera rządu jedności narodowej, ale jego współpracownikom z Londynu najwyżej cztery teki w tym rządzie. PKWN odrzucił 15 września memorandum rządu polskiego na uchodźstwie jako nie nadające się do dyskusji.

Informacja o faktycznym odrzuceniu przez stronę radziecką memorandum dotarła do Londynu 9 września. W tym czasie gen. Sosnkowski podjął działania mające na celu storpedowanie propozycji premiera Mikołajczyka, w wypadku ich przyjęcia w Moskwie. Najpierw groził wypowiedzeniem posłuszeństwa rządowi i demonstrował chęć wykonania skoku na spadochronie do walczącej Warszawy. Na dochodzące z otoczenia gen. Sosnkowskiego żądania dymisji Mikołajczyka brutalnie zareagował premier Churchill. Poprzez brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Anthony’ego Edena zakomunikował on „polskiemu Londynowi”, że obalenie Mikołajczyka zostanie uznane za atak na rząd brytyjski i spowoduje „przecięcie naszych więzi” z rządem polskim w Londynie.

1 września gen. Sosnkowski opublikował w „Dzienniku Żołnierza” rozkaz nr 19, skierowany do Armii Krajowej. Tekst ten, utrzymany w niezwykle patetycznej formie, był wielkim aktem oskarżenia pod adresem aliantów zachodnich za porzucenie walczącej Warszawy i sprawy polskiej. Ta demonstracja gen. Sosnkowskiego stała się doskonałym pretekstem dla zwolenników premiera Mikołajczyka do podjęcia działań, które miały doprowadzić do usunięcia go ze stanowiska Naczelnego Wodza. Treść rozkazu nr 19 została poddana krytyce nawet przez gen. Władysława Andersa, który w liście przesłanym gen. Sosnkowskiemu zarzucił mu, że uderza w stosunki sojusznicze z Wielką Brytanią. 12 września premier Mikołajczyk zażądał od prezydenta Raczkiewicza dymisji Sosnkowskiego ze stanowiska Naczelnego Wodza. Z identycznym wnioskiem zwrócił się też 22 września do prezydenta rząd.

Sosnkowski sporządził 17 września prośbę o dymisję, ale nie wiadomo czy ją złożył i nie została przyjęta przez Raczkiewicza, czy też sam zrezygnował z tego zamiaru. Prawdopodobnie było to z jego strony zagranie taktyczne, bo po 22 września nie chciał ułatwiać zadania prezydentowi i odmówił dobrowolnego ustąpienia ze stanowiska. Ostatecznie prezydent Raczkiewicz zdymisjonował Sosnkowskiego w dniu 30 września. Zrobił to dopiero po naciskach Brytyjczyków, którzy dali do zrozumienia stronie polskiej, że odejście Sosnkowskiego jest koniecznością warunkującą porozumienie polsko-radzieckie. Na nowego Naczelnego Wodza prezydent powołał gen. Bora-Komorowskiego, który dwa dni później – w związku z kapitulacją powstania w Warszawie – trafił do niewoli niemieckiej. Ta sytuacja umożliwiła Mikołajczykowi bezpośrednie podporządkowanie sobie wojska (zarówno Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, jak i AK), którym faktyczne kierowali odtąd lojalni wobec niego generałowie Marian Kukiel (minister obrony narodowej) i Stanisław Kopański (szef Sztabu Naczelnego Wodza).

Upadek gen. Sosnkowskiego, który obok emigracyjnej PPS reprezentował najbardziej bezkompromisowy wobec żądań Kremla nurt polityczny w „polskim Londynie”, nie poprawił położenia rządu polskiego na uchodźstwie wobec ZSRR. Wkrótce nastąpił też upadek premiera Mikołajczyka. Złożył on dymisję 24 listopada 1944 r. wobec odmowy przyjęcia przez jego rząd ultymatywnych warunków radzieckich w sprawie oparcia granicy wschodniej Polski o tzw. linię Curzona.

Kryzys polityczny w „polskim Londynie” z sierpnia i września 1944 r. rozegrał się na tle powstania warszawskiego z udziałem władz Polski Podziemnej i dowództwa AK, które poparły stanowisko gen. Sosnkowskiego. Czy gdyby Bór-Komorowski i wicepremier Jankowski poprali Tekst A, doszłoby do porozumienia z PKWN w sprawie utworzenia rządu na zasadach proponowanych przez premiera Mikołajczyka? Wydaje się to mało prawdopodobne. Stalin i PKWN takiego porozumienia bowiem nie pragnęli, czego dowiodły chociażby rozmowy w Moskwie z delegacją rządu polskiego na uchodźstwie w pierwszej połowie sierpnia 1944 r. i późniejsze odrzucenie memorandum premiera Mikołajczyka.

Kompromis z Kremlem – za cenę dobrowolnej rezygnacji z Kresów Wschodnich i uznania PPR – był realny jedynie przed utworzeniem PKWN, a najlepiej tuż po konferencji w Teheranie. Pozwoliłoby to uniknąć tragedii powstania warszawskiego oraz deportacji akowców do ZSRR. Prawdopodobnie jednak kompromis ten nie gwarantowałby obozowi londyńskiemu trwałego utrzymania się przy władzy w Polsce powojennej. Do takiego wniosku skłania przykład Czechosłowacji, gdzie 1948 r. przewrót komunistyczny obalił demokrację i usunął prezydenta Benesza, który w 1943 r. zawarł układ z ZSRR gwarantujący mu i jego zwolennikom udział we władzy.

Bohdan Piętka

31 sierpnia 2023 r.

„Przegląd”, nr 33 (1232), 14-20.08.2023, s. 20-23

Zagłada Michniowa

Jedną z najbardziej tragicznych kart okupacji niemieckiej na ziemiach polskich stanowiły pacyfikacje wsi. Pod tym pojęciem rozumiemy działania mające na celu całkowite lub częściowe zniszczenie wsi przy użyciu przemocy zbrojnej połączone z wymordowaniem całości lub części jej mieszkańców lub wysiedleniem całkowitym i częściowym, a także grabieżą mienia ofiar. Formalnym powodem podejmowania przez okupanta niemieckiego tak drastycznych kroków był odwet za polski opór podczas kampanii wrześniowej, a następnie za walkę polskiego podziemia, w tym działalność partyzantki. Faktycznym jednak powodem była polityka okupacyjna zmierzająca perspektywicznie do depopulacji okupowanych przez Niemcy hitlerowskie ziem Europy Środkowej i Wschodniej.

Dlatego chociaż pacyfikacje wsi podejmowane w odwecie za antyniemiecki opór miały też miejsce w okupowanej przez III Rzeszę Grecji i Jugosławii oraz w zajętej przez wojska niemieckie w 1943 r. części Włoch, to tylko na okupowanych terenach Polski i ZSRR skala tych pacyfikacji świadczyła o ich depopulacyjnym, czyli ludobójczym charakterze. Pierwsza fala terroru dotknęła polskie obszary wiejskie podczas wojny obronnej 1939 r. Wehrmacht zniszczył wówczas od 434 do 476 wsi. W większości przypadków spalenie tych wsi nie wynikało z bezpośrednich działań wojennych, ale było rezultatem akcji terrorystycznych z zastosowaniem zasady zbiorowej odpowiedzialności. Zbrodnie te uzasadniano odwetem za straty ponoszone przez Wehrmacht.

Tego typu akcje terrorystyczne stały się następnie jednym z najważniejszych narzędzi niemieckiego terroru okupacyjnego i dalekosiężnie służyły realizacji celów niemieckiej polityki okupacyjnej. Podczas drugiej wojny światowej niemieckie pacyfikacje, podczas których zamordowano od kilku do kilkuset mieszkańców miały miejsce w co najmniej 817 miejscowościach znajdujących się w obecnych granicach Polski. Natomiast na okupowanych terenach ZSRR liczby te szły w tysiące. Na samej Białorusi w wyniku terrorystycznych operacji karnych zniszczono wraz z ludnością co najmniej 628 miejscowości.

Większość terrorystycznych operacji karnych, które policja niemiecka przeprowadziła przeciwko wsiom polskim, miała miejsce na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Tylko pomiędzy wiosną 1942 a połową 1944 r. w wyniku kilkuset akcji terrorystycznych przeprowadzonych przez okupanta niemieckiego na obszarach wiejskich Generalnego Gubernatorstwa zamordowanych zostało około 17 tys. osób. Najbardziej terror ten dotknął dystrykty krakowski, radomski (Kielecczyzna) i lubelski GG oraz okręg białostocki (Podlasie), a więc te tereny gdzie silna była polska partyzantka.

Symbolem martyrologii wsi polskiej stał się Michniów na Kielecczyźnie, którego zagłada nastąpiła w dniach 12-13 lipca 1943 r. Poza Michniowem najbardziej brutalne akcje terrorystyczne policji niemieckiej miały miejsce w 1943 r. w takich miejscowościach Kielecczyzny jak Bichniów, Bór Kunowski, Dębno, Raszówka, Skałka Polska, Sobień, Strużki, Skronina, Tczów, Wola Szczygiełkowa i Żuchowice.

Michniów jest także – obok czeskich Lidic, białoruskiego Chatynia, czy francuskiego Oradour-sur-Galne – symbolem zagłady dokonanej przez Niemcy hitlerowskiej na mieszkańcach całych miejscowości. Z tym jednakże zastrzeżeniem, że zagłada miejscowości Lidice i Ležáky (10 i 24 czerwca 1942 r.) w odwecie za zamach na Reinharda Heydricha była jedynym takim zdarzeniem w okupowanych Czechach. Podobnie zagłada Oradour-sur-Galne 10 czerwca 1944 r., dokonana z rozkazu jednego z oficerów 2 Dywizji Pancernej Waffen-SS „Das Reich”, była jedynym takim przypadkiem we Francji.

Zagłada Michniowa stanowiła kulminacyjny punkt kampanii terroru niemieckiego, jaka przetoczyła się przez Kielecczyznę w 1943 r. Zapowiedzią tragedii Michniowa były okrutne akcje represyjne w Skałce Polskiej (11 maja 1943 r.), Strużkach (3 czerwca 1943 r.) i Borze Kunowskim (4 lipca 1943 r.). Skałka Polska została spalona, a 91 ofiar (29 mężczyzn, 23 kobiety i 39 dzieci) rozstrzelano bądź spalono żywcem. Zbrodni tej dokonała żandarmeria niemiecka z Kielc przy współudziale volksdeutschów z Antonielowa (podczas okupacji Skałki Niemieckiej). W Strużkach zastrzelono i spalono 74 ofiary (17 mężczyzn, 33 kobiety i 24 dzieci). Zbrodni tej dokonał 3 zmotoryzowany batalion żandarmerii. W Borze Kunowskim zamordowano 43 osoby (27 mężczyzn, 7 kobiet i 9 dzieci). Kobiety, dzieci i 6 mężczyzn spalono żywcem, pozostałych 21 mężczyzn rozstrzelano. Sprawcy zbrodni w Borze Kunowskim pochodzili z 17 pułku policji ochronnej (Schutzpolizei), który potem brał udział w zagładzie Michniowa.

Pacyfikacja Michniowa została przygotowana przez gestapo, które dysponowało listą mieszkańców wsi podejrzewanych o współpracę ze zgrupowaniem partyzanckim AK Jana Piwnika „Ponurego”. Rozkaz przeprowadzenia akcji terrorystycznej wobec mieszkańców Michniowa wydał najprawdopodobniej kierownik placówki Policji Bezpieczeństwa w Kielcach, SS-Hauptsturmführer Karl Essig. Szczegóły ekspedycji karnej omówiono 8 lipca 1943 r. na specjalnej naradzie w Radomiu. Do jej przeprowadzenia wyznaczono różne pododdziały z 17 i 22 pułku policji ochronnej, żandarmerię niemiecką z terenowych komisariatów i posterunków oraz funkcjonariuszy gestapo z Kielc. Pododdziałami żandarmerii dowodził pochodzący z Austrii kpt. Gerulf Mayer – dowódca żandarmerii z Kielc, wcześniej kierujący zagładą Skałki Polskiej. Był on najbardziej aktywnym z wszystkich oficerów niemieckich działających podczas pacyfikacji Michniowa.

Współpraca michniowian z konspiracją AK była jednak tylko pretekstem do spalenia wsi i wymordowania jej mieszkańców. Faktycznym powodem – wynikającym z niemieckiej polityki okupacyjnej – była okazja do sterroryzowania ludności polskiej i zmniejszenia jej liczebności na terenach, które po wygranej przez III Rzeszę wojnie miały być w myśl Generalnego Planu Wschodniego obszarem osadnictwa niemieckiego.

W niedzielę 11 lipca 1943 r. w okolicy Michniowa były widziane samochody, z których wysiadło kilku oficerów niemieckich. Dokonali oni rozpoznania terenu. Terrorystyczna akcja pacyfikacyjna rozpoczęła się w nocy z 11 na 12 lipca, kiedy Michniów został odcięty od świata podwójnym łańcuchem posterunków niemieckich. Siły pacyfikacyjne obsadziły również oba wloty drogi biegnącej przez Michniów z Suchedniowa do Bodzentyna. Wszyscy mieszkańcy, którzy wychodzili do pracy i próbowali dostać się na stację kolejową w Skarżysku-Kamiennej byli zatrzymywani i zmuszeni do położenia się twarzą do ziemi. Działo się to na skraju lasu przy szosie.

Po upływie około godziny od zamknięcia pierścienia okrążenia policja i żandarmeria niemiecka weszły do wsi i chodząc od domu do domu wypędzały mężczyzn i chłopców, brutalnie ich bijąc. Bracia Jan i Antoni Gołębiowscy, którzy próbowali uciekać, zostali zastrzeleni na miejscu. Następnie siły pacyfikacyjne ustawiły w szeregu pod wiejską szkołą 18 mężczyzn, wybranych według listy sporządzonej przez gestapo. Strzałem w tył głowy zabito 17 nich (jedną osobę w ostatniej chwili wyłączono z egzekucji). Drugą grupę mężczyzn i chłopców zgromadzono przy zakręcie drogi przebiegającej przez wieś. Tam powtórzono procedurę wywoływania nazwisk według listy. 18-letni Walerian Krogulec, który zdaniem niemieckiego oficera zbyt wolno reagował na jego polecenia, został zastrzelony. Pozostałych co najmniej 24 mężczyzn zgromadzono w czterech stodołach, które niemieccy policjanci ostrzelali i podpalili.

Po przeprowadzeniu tych mordów siły pacyfikacyjne podzieliły się na mniejsze grupy i bestialsko mordowały mieszkańców w różnych rejonach wsi oraz podpalały zabudowania. Żonę gajowego Władysława Wikły rozstrzelano wraz pięciorgiem dzieci, zabijając w pierwszej kolejności dzieci. Ponadto policjanci niemieccy dopuszczali się grabieży mienia ofiar, zabierając odzież, pościel, meble, inwentarz żywy i martwy. Łupy te odwieźli ciężarówkami do Kielc.

Tego dnia Niemcy zamordowali w Michniowie 102 osoby, w tym 95 mężczyzn w wieku od 16 do 63 lat, dwie kobiety i pięcioro dzieci. 23 mężczyzn zostało rozstrzelanych, reszta spalona żywcem.

Opuszczając Michniów siły pacyfikacyjne uprowadziły 28 osób, w tym 18 młodych kobiet i dziewcząt, które wywieziono na roboty do Rzeszy. Pozostałych 10 osób – 9 mieszkańców Michniowa i jeden mieszkaniec Jędrowa – zostało osadzonych w więzieniu policyjnym w Kielcach i poddanych brutalnemu śledztwu. Z zachowanych protokołów przesłuchań kieleckiego gestapo wynika, że wszyscy zachowali się w śledztwie bohatersko i nikogo nie wydali pomimo tortur. Po śledztwie jedną osobę zwolniono, a 9 osób deportowano do KL Auschwitz 29 lipca 1943 r. w jednym z największych transportów Polaków z dystryktu radomskiego, który liczył 609 więźniów i 96 więźniarek politycznych. Byli to: Kazimierz Krogulec (nr 131846), Antoni Materek (nr 131854), Bogdan Materek (nr 131855), Jan Roman Materek (nr 131856), Teofil Materek (nr 131857), Zofia Materek (nr 50601), Piotr Charasymowicz (nr 131828) oraz małżeństwo Feliks (nr nieznany) i Władysława (nr 50597) Fagasińscy, zarejestrowani w obozie pod konspiracyjnym nazwiskiem Daniłowscy. Spośród nich wojnę przeżyli tylko 19-letni Kazimierz Krogulec, 16-letni Bogdan Materek i jego matka Zofia.

Na drugi dzień po pacyfikacji Michniowa w Skarżysku-Kamiennej został aresztowany Wiktor Wikło (nr 131876) za to jedynie, że był mieszkańcem Michniowa. Podczas pacyfikacji wsi zginęło 20 osób z jego rodziny i dalszych krewnych, w tym 9 w wieku od 4 do 19 lat. Jednego z jego krewnych zamordowano w kilka dni po pacyfikacji. Także Wiktor Wikło nie przeżył wojny (zginął prawdopodobnie w KL Buchenwald, gdzie został przeniesiony w 1944 r. z KL Auschwitz).

Po południu 12 lipca do Michniowa przybył z lasów siekierzyńskich oddział partyzancki AK pod dowództwem Jana Piwnika „Ponurego”. Wiadomość o pacyfikacji Michniowa zastała partyzantów „Ponurego” w bazie na Wykusie. Ruszyli z odsieczą, jednak nie zdążyli przed opuszczeniem Michniowa przez niemiecką ekspedycję karną. Zobaczywszy spaloną w dużej mierze wieś „Ponury” podjął decyzję o przeprowadzeniu natychmiastowej akcji odwetowej. Partyzanci zajęli posterunek kolejowy w Podłaziu i początkowo próbowali zaatakować pociąg urlopowy wiozący żołnierzy niemieckich z frontu wschodniego, jednakże podłożony przez nich na torach ładunek wybuchowy okazał się wadliwy. W tej sytuacji około godz. 2:40 13 lipca zatrzymali pod semaforem pociąg pospieszny relacji Kraków-Warszawa i ostrzelali wagony „Nur für Deutsche”. Według jednego z meldunków niemieckich zabito 8 i raniono 14 pasażerów tych wagonów. Z kolei historyk Cezary Chlebowski oceniał, że podczas ataku na pociąg zginęło lub odniosło rany około 50 Niemców. Na ścianach rozbitych wagonów partyzanci wyryli napisy „Za Michniów”.

Niemiecki odwet na odwet „Ponurego” był straszliwy. Rano 13 lipca wyjechała z Kielc w kierunku Michniów kolumna samochodów z policją niemiecką. Zatrzymała się we wsi Ostojów, po czym policjanci tyralierą ruszyli na Michniów. Po dojściu do najbliższego wzgórza otworzyli ogień do zabudowań wsi. W Michniowie pozostało jeszcze około 120 mieszkańców, którzy przeżyli pierwszy dzień pacyfikacji i nie opuścili wsi w nocy. Około 20 z nich, zbudzonych strzałami, zdołało zbiec do lasu. Ci, którym to się nie udało byli zabijani bez względu na wiek i płeć w swoich domach, na podwórzach, drogach i polach. Istniejące jeszcze budynki Niemcy podpalali, ograbiając je przedtem z mebli, pościeli i rzeczy wartościowych. Miały miejsce przypadki wrzucania żywcem ofiar do ognia. Najmłodszą ofiarą masakry był dziewięciodniowy Stefan Dąbrowa. 13 lipca zginęły 102 ofiary, w tym 7 mężczyzn, 52 kobiety i 43 dzieci.

Przed pacyfikacją Michniów liczył około 500 mieszkańców i około 80 gospodarstw (250 budynków), które zostały doszczętnie spalone. W rezultacie zbrodniczej operacji policji niemieckiej zamordowano 204 osoby, w tym 102 mężczyzn i młodocianych, 54 kobiety i 48 dzieci w wieku od 9 dni do 15 lat. Dwie ofiary nie były mieszkańcami tej wsi. Całkowicie wymordowane zostały wielopokoleniowe rodziny Dąbrowów, Imiołków i Materków. Zdaniem historyka Longina Kaczanowskiego liczba nierozpoznanych dotąd ofiar pacyfikacji Michniowa może sięgać 20 osób. Po wojnie do zrównanej z ziemią wsi powróciło około 140 mieszkańców.

W 1969 r. austriacki sąd w Grazu skazał Gerulfa Mayera na 11 lat więzienia (karę następnie obniżono do 10 lat) za kierowanie pacyfikacją Skałki Polskiej. Natomiast nie uznał go za winnego udziału w pacyfikacji Michniowa, ponieważ według austriackiego prawa należało udowodnić, że zabił konkretną osobę.

W 2017 r. Sejm ustanowił 12 lipca – dzień zagłady Michniowa – Dniem Walki i Męczeństwa Wsi Polskiej.

Bohdan Piętka

24 lipca 2023 r.

„Przegląd”, nr 30 (1229), 24-30.07.2023, s. 28-30

Jak Lwów przenoszono do Wrocławia. Lwowiacy w odbudowie Wrocławia i Ziem Odzyskanych

„Pan z Wrocławia? Bo ja też ze Lwowa”. Takie powiedzenie można było usłyszeć w powojennym Wrocławiu. Lwowiacy i Kresowianie wnieśli znaczący wkład w odbudowę i przywrócenie Polsce tego miasta. Przede wszystkim stanowili oni ogromną większość jego elity intelektualnej i kulturalnej. Gdyby nie inteligencja, która przyniosła ze sobą etos lwowskiego ośrodka akademicko-kulturalnego, Wrocław nie wyglądałby tak jak dziś.

Powojenny los Lwowa nie zdecydował się od razu. Za pozostawieniem tego miasta przy Polsce opowiadali się początkowo Brytyjczycy, postulowali to w rozmowach ze Stalinem w październiku 1944 r. Stanisław Mikołajczyk, Stanisław Grabski i Tadeusz Romer, a także niektórzy sprzymierzeni z PPR socjaliści, jak Oskar Lange i Bolesław Drobner. Pozorując rozmowy z Polakami na ten temat Stalin przystąpił jednak równocześnie do tworzenia faktów dokonanych, czyli wielkiej akcji zmiany stosunków narodowościowych we Lwowie, który 27 lipca 1944 r. ponownie znalazł się pod administracją ZSRR. Ostateczne fiasko prób ratowania Lwowa jako miasta polskiego nastąpiło na konferencji jałtańskiej w lutym 1945 r. Stanisławowi Grabskiemu, który w imieniu rządu w Warszawie ustalał warunki ewakuacji ludności polskiej, udało się jedynie wynegocjować zgodę na przeniesienie polskich instytucji oświatowych oraz niewielkiej części polskiej spuścizny kulturalnej w postaci niepełnych zbiorów Ossolineum. Umowa między Polską a ZSRR przewidywała, że uczeni polscy mogli zabrać swój warsztat pracy, czyli prywatne książki i aparaturę, jednak z powodu trudności transportowych i niechęci urzędników radzieckich było to bardzo trudne. Natomiast wywóz zbiorów uniwersyteckich i zasobów materialnych lwowskich uczelni był w ogóle niemożliwy.

Pierwsza grupa naukowców lwowskich, pod przewodnictwem prof. Edwarda Geislera, ewakuowała się ze Lwowa na przełomie maja i czerwca 1945 r. Skierowano ich do Krakowa, Gliwic i Gdańska. Następną grupę także do Wrocławia, Poznania i Łodzi. Naukowcy objęci tą ewakuacją nie byli jednak pierwszymi przedstawicielami lwowskiego środowiska akademickiego, którzy pojawili się na nowych Ziemiach Zachodnich.

9 i 10 maja 1945 r. – trzy dni po kapitulacji Festung Breslau – przybyła do Wrocławia 26-osobowa Grupa Naukowo-Kulturalna pod kierownictwem prof. Stanisława Kulczyńskiego i jako Delegatura Ministerstwa Oświaty Rządu Tymczasowego podjęła w zrujnowanym mieście trud zbudowania polskich szkół akademickich na gruzach niemieckich uczelni. Zespół ten działał w ramach grupy operacyjnej działacza PPS Bolesława Drobnera, który 14 marca 1945 r. został mianowany pełnomocnikiem rządu na miasto Wrocław. Działo się to w okresie, gdy kwestia przynależności państwowej Wrocławia nie była jeszcze przesądzona.

Świadkiem przyjazdu Grupy Naukowo-Kulturalnej był Edward Zubik – wywieziony po upadku powstania warszawskiego do obozu pracy przymusowej w Breslau. Tak wspominał to wydarzenie: „Kapitulacja twierdzy Wrocław (…) dla nas Polaków była oczekiwaną godziną triumfu sprawiedliwości dziejowej (…). Byłem jednym z tych, którzy po poniewierce i nieopisanej niedoli, doczekali się wolności (…). 10 maja nagle gruchnęła wieczorem w naszej grupie wiadomość, że już są – oficjalna władza polska (…)! Rankiem skoro świt, ogoliłem się i w swoich łachmanach obozowych, ale z biało-czerwoną wstążeczką na piersi, pobiegłem co sił w nogach przez pustawe miasto, aby na własne oczy stwierdzić, czy to prawda (…). Prawda! Wzruszenie odbiera mi głos (…). Własnym oczom nie wierzę. Staję oto przed swoim profesorem z okresu moich studiów na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie – Stanisławem Kulczyńskim. Profesor z miejsca mnie poznaje. Serdeczne powitanie (…). Referuję swoje losy wojenne i w kilkanaście minut już z opaską na ramieniu, uzbrojony w dokumenty stwierdzające, że jestem członkiem ekipy Delegatury Ministerstwa Oświaty, w pozwolenie na posiadanie roweru służbowego i broni osobistej, dostaję polecenie zapoznania się z innymi członkami grupy”.

Tak rozpoczęło się powojenne przenoszenie Lwowa do Wrocławia. Wybitny botanik Stanisław Kulczyński był w latach 1936-1938 rektorem Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Ze stanowiska tego zrezygnował w proteście przeciw próbie wymuszenia na władzach uczelni wprowadzenia tzw. getta ławkowego, czyli formy dyskryminacji studentów żydowskich polegającej na wydzieleniu dla nich części sali wykładowej. Kulczyński był jedynym rektorem w Polsce, który przeciwstawił się gettu ławkowemu. W okresie tym współtworzył też Stronnictwo Demokratyczne – partię opozycyjną wobec rządów sanacyjnych, sprzeciwiającą się tendencjom totalitarnym i nacjonalistycznym. Podczas okupacji niemieckiej pełnił w konspiracji przez cztery miesiące funkcję delegata rządu RP na wychodźstwie na Obszar Lwowski. Jednakże Lwów opuścił już w połowie 1942 r. i przeniósł się do Krakowa, gdzie prowadził tajne nauczanie na konspiracyjnym Uniwersytecie Jagiellońskim. W 1946 r. otrzymał propozycję pracy na jednej z uczelni włoskich. Wybrał jednak leżący w ruinach Wrocław.

Dlaczego jednak Wrocław? Początkowo ocalali z wojennej pożogi naukowcy lwowscy chcieli wybrać Kraków. Profesorowie Kulczyński i Stanisław Loria zwrócili się do władz UJ z propozycją utworzenia w strukturach krakowskiej uczelni sekcji Uniwersytetu Lwowskiego. Dopiero wobec braku zainteresowania tą propozycją ze strony krakowskiego środowiska akademickiego, najwyraźniej obawiającego się konkurencji uczonych lwowskich, zdecydowali się „zrobić sobie własny uniwersytet”.

To prof. Kulczyński i jego współpracownicy przeszczepili ze Lwowa do Wrocławia najlepsze tradycje akademickie i wysoki etos pracy naukowej. To Kulczyński zabiegał o to, by na odnowionym Uniwersytecie Wrocławskim znalazły się m.in. dwa wydziały teologiczne: teologii katolickiej i ewangelickiej, na co jednak nie dało zgody Ministerstwo Oświaty. Tak jak i w okresie międzywojennym niejednokrotnie nie zgadzał się z oficjalną polityką i narracją władz. Dał temu wyraz m.in. podczas uroczystości odsłonięcia 3 października 1964 r. we Wrocławiu pomnika, który dzisiaj nazywany jest Pomnikiem Martyrologii Profesorów Lwowskich, a wtedy nosił nazwę Pomnika Uczonych Polskich – Ofiar Hitleryzmu. Ówczesne władze nie życzyły sobie, by pomnik ten identyfikowano wyłącznie z polskimi profesorami, których 4 lipca 1941 r. Niemcy zamordowali na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie. Prof. Kulczyński w swoim wystąpieniu ujawnił prawdziwą intencję wzniesienia pomnika oraz wymienił z nazwiska wszystkie ofiary zbrodni niemieckiej na lwowskich naukowcach.

Kulczyński ściągnął do Wrocławia najwybitniejszych uczonych lwowskich, którzy przeżyli okupację niemiecką – Kazimierza Idaszewskiego, Hugona Steinhausa, Edwarda Suchardę i in. Sam został pierwszym rektorem (w l. 1945-1951) połączonych uczelni wrocławskich – Uniwersytetu i Politechniki. Jako tymczasowy opiekun przeniesionych do Wrocławia zbiorów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich podjął decyzję o oddaniu na rzecz Ossolineum użytkowanego przez uniwersytet budynku dawnego gimnazjum św. Macieja, zorganizował przyjęcie zbiorów lwowskich i odpowiednio je zabezpieczył.

Dzięki wysiłkom prof. Kulczyńskiego i jego współpracowników wrocławskie uczelnie były gotowe do podjęcia normalnej działalności, choć jeszcze w bardzo trudnych warunkach, już po upływie pół roku. Zaszczyt wygłoszenia pierwszego historycznego wykładu inaugurującego działalność Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu przypadł w udziale prof. Kazimierzowi Idaszewskiemu, jako seniorowi wrocławskich pionierów nauki. Wykład ten miał miejsce 15 listopada 1945 r. Uroczysta inauguracja Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu odbyła się 9 czerwca 1946 r. w ramach obchodzonych wówczas dni Kultury Polskiej na Ziemiach Zachodnich. Podczas tej inauguracji w Auli Leopoldyńskiej Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Kulczyński powiedział m.in.: „Jesteśmy materialnymi spadkobiercami ruin niemieckiego Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu, a duchowymi spadkobiercami kresowej kultury lwowskiej”. Czyli nie zacieramy niemieckiego dziedzictwa materialnego Wrocławia, budując w tym mieście od podstaw polski ośrodek naukowo-kulturalny nawiązujący do ośrodka lwowskiego. Tak rozumiał swoją misję człowiek, który przez całe życie kierował się wartościami demokratycznymi.

Nazywano go „nadrektorem całego naukowego Wrocławia”. Był rektorem, „od którego wszystko się zaczęło”. Tym, który wraz ze swoimi współpracownikami tchnął we wrocławskie uczelnie i w całe miasto lwowskiego ducha. Tylko dzięki jego wysiłkom Ossolineum i Panorama Racławicka znalazły się we Wrocławiu na stałe.

Aleksander Małachowski, który po wojnie studiował na Uniwersytecie Wrocławskim prawo i socjologię, tak wspominał po latach „nadrektora”: „Za zorganizowanie potężnego warsztatu naukowego we Wrocławiu profesor Kulczyński zapłacił najwyższą cenę, jaką może zapłacić wybitny uczony. Musiał ograniczyć własne badania, co poważnie umniejszyło jego życiowy dorobek. Cudowne było to, że zawsze łatwo było do niego dotrzeć. Dzisiaj trudno wyrobić sobie audiencję u asystenta. Magnificencja Kulczyński, nadrektor całego naukowego Wrocławia, miewał czas dla każdego. Może jednak jeszcze ważniejsze było to, że Jego Magnificencja – bo tak wtedy mówiliśmy: »Magnificencjo« – potrafił ściągnąć na swoje gospodarstwo wielu, bardzo wielu naprawdę znakomitych uczonych, a młodzi i noszący mniej głośne nazwiska profesorowie byli z kolei wychowani przez wielkich badaczy. Na każdym kroku dawało się odczuć to, że kierują nami ludzie dużego formatu, a wśród nich nawet uczeni o światowej sławie. (…) W pierwszych latach my, studenci, mieliśmy codziennie przed oczyma imponujące widowisko. Wybitni uczeni wykładali w salach bez szyb, chodzili nędznie ubrani, jedli podle i pracowali ponad siły. Sami nieraz dźwigali meble dla swoich zakładów, kompletowali laboratoria i księgozbiory – dawali studentom własne książki, troszczyli się uważnie o każdego zdolniejszego adepta nauki i to nie tylko o jego rozwój intelektualny, ale i o to, czy ma co jeść i gdzie mieszkać”.

Szkoda, że w listopadzie 2017 r. Instytut Pamięci Narodowej przystąpił do „dekomunizacji” pamięci (czyli jej wymazywania) po prof. Stanisławie Kulczyńskim, który w okresie PRL był też m.in. wicemarszałkiem Sejmu, wiceprzewodniczącym Rady Państwa i przewodniczącym Rady Naczelnej Towarzystwa Rozwoju Ziem Zachodnich. Specjaliści z IPN wynaleźli w jego życiorysie również tak „obciążający” fakt jak kierowanie w latach 1939-1941 związkiem zawodowym na uniwersytecie lwowskim (do którego jednak przynależność pod okupacją radziecką była obowiązkowa). „Dekomunizację” Kulczyńskiego (jako m.in. patrona bulwaru we Wrocławiu) wstrzymano po protestach środowiska akademickiego, a sam fakt jej podjęcia był jednym z bardziej kompromitujących posunięć IPN.

Spośród ok. 100 tys. lwowian zmuszonych do opuszczenia miasta po 1944 r. ok. 17 tys. osiedliło się we Wrocławiu w pierwszych dwóch powojennych latach, stanowiąc tym samym niespełna 8 % mieszkańców miasta. Nie zmienia to jednak faktu, że wśród osiedleńców dużą, zwartą i bardzo wyrazistą grupą byli pracownicy akademiccy związani przed wojną ze Lwowem. Na samym tylko Uniwersytecie Wrocławskim w pierwszych powojennych latach stanowili oni ok. 60–70 % kadry, podobnie jak na Politechnice Wrocławskiej.

O lwowskich korzeniach uczelni wrocławskich świadczy skład ich władz w roku akademickim 1946/1947. Prorektorem ds. Uniwersytetu został prof. Jerzy Kowalski – były kierownik Zakładu Filologii Klasycznej II Wydziału Humanistycznego UJK we Lwowie, natomiast prorektorem ds. Politechniki prof. Edward Sucharda – wcześniej kierownik Katedry Chemii Organicznej Wydziału Chemicznego oraz rektor Politechniki Lwowskiej. W 14-osobowej Komisji Senackiej Uniwersytetu tylko dwie osoby nie pochodziły z uczelni lwowskich, zaś w składzie Komisji Senackiej Politechniki na siedem osób tylko jedna była spoza Lwowa.

Szybkie powstanie we Wrocławiu silnego ośrodka medycznego było możliwe dzięki przybyłym w maju 1945 r. lwowskim lekarzom, wśród których znaleźli się: Roman Dzioba, Tadeusz Nowakowski, Tadeusz Owiński i Stanisław Szpilczyński. Samodzielna Akademia Lekarska powstała w 1949 r., a jej pierwszym rektorem został lwowski prof. Zygmunt Albert.

W listopadzie 1951 r. rozpoczęła działalność wrocławska Wyższa Szkoła Rolnicza. Jej trzon stanowili w głównej mierze uczeni związani przed wojną ze Lwowem i Dublanami. Pierwszym dziekanem Wydziału Medycyny Weterynaryjnej, w kadrze którego znaleźli się niemal wyłącznie lwowiacy, został prof. Zygmunt Markowski – dawny rektor lwowskiej Akademii Medycyny Weterynaryjnej, a dziekanem Wydziału Rolniczego prof. Tadeusz Konopiński, przed wojną również związany ze Lwowem. W 1949 r. zorganizowano we Wrocławiu Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych (od 1996 r. Akademię Sztuk Pięknych). Misję jej utworzenia podjął pochodzący ze Lwowa, ale wykształcony w Krakowie prof. Eugeniusz Geppert.

Lwowscy naukowcy (m.in. profesorowie Andrzej Klisiecki, Kazimierz Czyżewski, Tadeusz Nowakowski, Zbigniew Nowakowski i Zbigniew Skrocki) tworzyli też po wojnie od podstaw wrocławską Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego, przekształconą w 1972 r. w Akademię Wychowania Fizycznego. Tak samo było z otwartą w grudniu 1948 r. Wyższą Szkołą Muzyczną (obecnie Akademia Muzyczna im. Karola Lipińskiego), którą budował od podstaw ks. dr Hieronim Feicht, związany przed wojną z uczelniami we Lwowie i w Warszawie. Dzisiejszy Uniwersytet Ekonomiczny wyrósł na bazie Wyższej Szkoły Handlowej utworzonej we Wrocławiu z inicjatywy dwóch lwowskich profesorów: Wincentego Stysia i Kamila Stefko. Kadrę tej uczelni, której inauguracja odbyła się 3 lutego 1947 r., stanowili głównie dawni pracownicy Uniwersytetu Jana Kazimierza i Akademii Handlu Zagranicznego we Lwowie oraz Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie.

Prof. Waldemar Kozuschek, znawca historii nauki, mówiąc o osiedleniu się we Wrocławiu związanych wcześniej ze Lwowem uczonych, stwierdził, że był to „prawdopodobnie największy transfer społeczności akademickiej w historii uniwersyteckiej Europy. Używając przenośni, bez tej »transplantacji«, kiedy jeden organizm został w całości zastąpiony drugim, rozwój naukowy w tym mieście po 1945 r. nie byłby możliwy”.

Akademicy lwowscy budowali od podstaw polską naukę nie tylko we Wrocławiu, ale także na Górnym Śląsku, stanowiąc część kadry powstałego w 1968 r. Uniwersytetu Śląskiego, Akademii Ekonomicznej w Katowicach i Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Lwowiaków nie zabrakło też w ośrodkach akademickich w Gdańsku, Toruniu i innych miastach Ziem Zachodnich i Północnych. Ich duchowym ośrodkiem, ucieleśnieniem lwowskiego genius loci, stał się jednak Uniwersytet Wrocławski. Na pytanie „Czy wybrałeś Wrocław jako ostateczne miejsce zamieszkania świadomie?” – starsi lwowiacy w większości odpowiadali: „bo tu byli lwowiacy”, „bo tu był uniwersytet de facto lwowski”. Drugą kluczową dla lwowiaków „instytucją narodową” przeniesioną ze Lwowa do Wrocławia było Ossolineum.

Pierwszym dyrektorem Biblioteki Ossolineum we Wrocławiu został dr Franciszek Pajączkowski, który po 1939 r. nadal pracował w bibliotece przejętej przez okupantów i położył wielkie zasługi dla zabezpieczenia zbiorów ossolińskich, a następnie dla sprowadzenia ich do powojennej Polski. W dziele odbudowy Ossolineum wspierali go lwowscy ossolińczycy, którzy przetrwali wojnę: Roman Aftanazy, Piotr Bogucki, siostry Stanisława Brückmann i Ewelina Wojakowska, Marian Górkiewicz, Janina Kelles-Krauz, Roman Lutman i Julian Pelc. Początki pracy we Wrocławiu Franciszek Pajączkowski wspominał następująco: „(…) przed małą garstką dawnych Ossolińczyków i doangażowanego personelu stanęły ważkie zadania (…) – remont oddanego przez rektora Kulczyńskiego budynku i rozpoczęcie prac nad uprzystępnieniem zbiorów. Pierwszy rok pracy w powojennych warunkach był dziwnie podobny do ostatniego roku wojennej pracy we Lwowie. Budynek zniszczony w czasie oblężenia Wrocławia w znacznie większym stopniu niż lwowski, ciepłota sal wykazująca uporczywie niewiele ponad 0 st. C, stosy książek i utrudzeni bibliotekarze, przenoszący je łańcuchem przez sale bez dachu. Lodowate klatki schodowe i korytarze…”

Lwowiacy i mieszkańcy Kresów Południowo-Wschodnich, których przymusowo wysiedlono w latach 1945-1946 w liczbie 652 tys. (w tym 618,2 tys. Polaków, 24,5 tys. Żydów i 9,2 tys. Ukraińców), osiedlali się w różnych miastach i miasteczkach Ziem Odzyskanych. Samo przybycie do zburzonego Wrocławia było dla nich przeżyciem traumatycznym, o czym wspominała lwowianka Danuta Nespiak: „Przyjechaliśmy w czerwcu 1946 r., pociąg zatrzymał się na Dworcu Nadodrze, wysiedliśmy… i ja zaczęłam płakać na widok tych straszliwych gruzów, ogromu zniszczenia. To było dla mnie straszne, przerażające – przyjechaliśmy do miasta ruin (…).To nie była taka Polska, jaką byśmy chcieli, nie była do końca wolna, ale miałam wokół siebie Polaków. W liceum pracował bardzo dobry zespół profesorów, część z nich ze Lwowa i to była ogromna pociecha”.

Innych los zaniósł do Bytomia, Gliwic, Opola, Kłodzka, Szczecina oraz mniejszych miejscowości. Wszędzie – wzorem swoich elit przenoszących naukowy Lwów do Wrocławia – włączali się w budowę od podstaw polskiego życia na tych ziemiach, także administracyjnego. Wśród nich był m.in. urzędnik z Tarnopola Jan Krukowski, który organizował władze gminne w Świętej Katarzynie w powiecie wrocławskim. Wielkim przeżyciem było dla niego zawieszenie szyldu z napisem „Urząd Gminny”. Tak to wspominał: „Zaprosiłem łącznika politycznego i przedstawiciela wojskowej grupy gospodarczej [z Armii Czerwonej – uzup. BP] oraz oficera z NKWD i w ich obecności poleciłem przybić tę tablicę na budynku zajętym na siedzibę urzędu. Uroczystość ta, choć taka prosta, wywarła na nas, zwłaszcza na mnie i na sekretarzu, wielkie wrażenie i serdeczne wzruszenie. Gdy jeszcze w dodatku wywiesiłem własnoręcznie naszą flagę ojczystą, obydwaj mieliśmy łzy w oczach i przysięgałem w duszy, że kraju tego, który z powrotem staje się polskim po długowiekowej niewoli, nigdy już nie opuścimy i zagospodarujemy go lepiej od Niemców”[1].


[1] B Halicka (red.), Mój dom nad Odrą. Pamiętniki osadników Ziem Zachodnich po 1945 roku, Kraków 2016, s. 108.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 2 (1201), 9-15.01.2023, s. 8-12

Śmierć prezydenta. Kampania nienawiści wobec Gabriela Narutowicza

Dzień 16 grudnia 1922 r. prezydent Gabriel Narutowicz rozpoczął od przejażdżki konnej i rozmowy z byłym premierem Leopoldem Skulskim. Kończąc spotkanie ze Skulskim Narutowicz, jakby przewidując to co się stanie, powiedział: „Gdyby ze mną się co stało, niech Pan pamięta, Panie Leopoldzie, o moich dzieciach”. Około 11:30 prezydent udał się z wizytą do kardynała Aleksandra Kakowskiego. Rozmowa obu dostojników trwała około pół godziny. Metropolita warszawski był przychylny wyborowi Narutowicza na prezydenta i potępiał trwające od tygodnia ataki środowisk endeckich, agresywne uliczne demonstracje i obraźliwe artykuły. Podczas rozmowy kardynał stwierdził, że Narutowicz jest człowiekiem prawym i wybitnym, a uliczna gawiedź to jeszcze nie cała Polska.

W czasie, gdy trwało spotkanie prezydenta z kardynałem Kakowskim, do gmachu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych przybył Eligiusz Niewiadomski – malarz i krytyk sztuki, fanatyczny nacjonalista, znany z niezrównoważonego charakteru. Wejście było możliwe tylko z imiennymi zaproszeniami. Niewiadomski musiał je otrzymać od zarządu Zachęty, który zwykle nie pomijał jego osoby. Tak postąpiono i w tym wypadku, mimo że znano jego poglądy polityczne. Nie przeprowadzano wówczas rewizji gości podczas wydarzeń z udziałem najwyższych dostojników państwowych. Nie było znanych dzisiaj zabezpieczeń i procedur ochrony. Dlatego Niewiadomski bez problemu wszedł do siedziby Zachęty z ukrytą bronią.

Około godz. 12:05 samochód z prezydentem Narutowiczem zajechał pod gmach Zachęty. Wśród witających prezydenta gości znajdował się m.in. ambasador brytyjski William Grenfell Max Müller z małżonką, która w języku francuskim pogratulowała Narutowiczowi niedawnego wyboru na urząd prezydenta. Narutowicz także odpowiedział jej po francusku: „Nie gratulacje, ale raczej kondolencje należy mi składać”. Oglądając obrazy, prezydent przystanął przed płótnem Teodora Ziomka Szron (znany też jako Krajobraz zimowy). Wtedy rozległy się trzy strzały z rewolweru. Ugodzony nimi w plecy Narutowicz zginął na miejscu. Zabójca, którym był Niewiadomski, stał nieruchomo w powstałym zamieszaniu i mówiąc: „Nie będę więcej strzelać”, bez oporu dał się rozbroić.

Tak wyglądał finał pierwszego wielkiego kryzysu politycznego, który wstrząsnął II Rzeczpospolitą. Kryzysu, który w cztery lata po odzyskaniu niepodległości ujawnił dramatycznie niski poziom polityczny dużej części elit politycznych i społeczeństwa. Preludium tego kryzysu były wydarzenia z lipca 1922 r., kiedy naczelnik państwa Józef Piłsudski odmówił zaprzysiężenia rządu Wojciecha Korfantego, popieranego przez stronnictwa konserwatywne z endecją na czele. Kolejną odsłoną narastającej polaryzacji stały się pierwsze wybory prezydenta RP, które 9 grudnia 1922 r. przeprowadziło Zgromadzenie Narodowe. Powszechnie uważano, że urząd głowy państwa powinien przypaść Piłsudskiemu. Ten jednak nie chciał piastować urzędu, któremu konstytucja z marca 1921 r. przypisała ograniczone kompetencje i dlatego odmówił kandydowania. Posiadająca silną reprezentację w Zgromadzeniu Narodowym prawica nie miała większości pozwalającej przeforsować ordynata Maurycego Zamoyskiego, ale liczyła, że to się uda.

Niespodziewanie w piątej turze głosowania wygrał stosunkiem głosów 289 do 227 Gabriel Narutowicz – prof. politechniki w Zurychu, od czerwca 1922 r. minister spraw zagranicznych, a wcześniej minister robót publicznych, związany politycznie z Józefem Piłsudskim. Jego kandydaturze, zgłoszonej przez PSL „Wyzwolenie”, dawano początkowo najmniej szans. Do finałowej tury głosowań Narutowicz dostał się dzięki intrydze endecji, której parlamentarzyści oddali kilka głosów właśnie na niego. Politycy sejmowej prawicy uczynili tak dlatego, ponieważ byli przekonani, że w konfrontacji Narutowicz-Zamoyski ten drugi odniesie bezproblemowe zwycięstwo. Endecja wpadła jednak we własne sidła, bo kandydatura hr. Zamoyskiego – „największego obszarnika Rzeczypospolitej” – okazała się nie do przyjęcia nawet dla współpracujących z nią konserwatywnych ludowców z PSL „Piast”.

W sytuacji tak kompromitującej porażki prawica przeniosła dalszą walkę polityczną na ulicę, wzniecając faktyczny rokosz, którego celem było obalenie demokratycznie wybranego pierwszego prezydenta RP. Najpierw przez uniemożliwienie zaprzysiężenia go, a potem przez próbę wymuszenia na nim rezygnacji z urzędu. Do tego miała doprowadzić nieprawdopodobnie zajadła kampania nienawiści, nakręcana przez prasę prawicową i agresywne wystąpienia uliczne. Stosowano w niej wszelkie środki, od tego co dzisiaj nazywamy mową nienawiści po agresję fizyczną.

Wynik wyborów w Zgromadzeniu Narodowym lotem błyskawicy rozniósł się wśród tłumu zgromadzonego przed gmachem Sejmu przy ulicy Wiejskiej. Prawie natychmiast rozległy się okrzyki: „Precz z wybrańcem Żydów!”. W proteście przeciwko wyborowi Narutowicza uformował się pochód, który udał się w Aleje Ujazdowskie pod mieszkanie gen. Józefa Hallera. Ten przemówił do tłumu następująco: „Wy, a nie kto inny, piersią swoją osłanialiście, jakby twardym murem, granice Rzeczypospolitej, rogatki Warszawy. W swoich czynach chcieliście jednej rzeczy, Polski. Polski wielkiej, niepodległej. W dniu dzisiejszym Polskę, o którą walczyliście, sponiewierano. Odruch wasz jest wskaźnikiem, iż oburzenie narodu, którego jesteście rzecznikiem, rośnie i przybiera jak fala”.

Wtórował mu Antoni Sadzewicz – poseł i redaktor naczelny związanej z endecją „Gazety Porannej 2 Grosze” – który oświadczył: „Zaślepienie lewicy i ludowców sprawiło, że najwyższym przedstawicielem Polski ma być człowiek, który jeszcze dwa dni temu był obywatelem szwajcarskim i któremu na gwałt, może już po wyborach na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej sfabrykowano obywatelstwo polskie. W roku 1912 Żydzi narzucili Warszawie niejakiego Jagiełłę jako posła do Dumy rosyjskiej. Dziś posunęli się dalej: narzucili pana Narutowicza na prezydenta”.

Sadzewicz świadomie wprowadził w błąd swoich słuchaczy i czytelników, podając publicznie nieprawdziwą informację, że Narutowicz – sprawujący w rządzie polskim przez dwa lata funkcje ministerialne – nie posiadał jakoby polskiego obywatelstwa.

Tymi dwoma przemówieniami pobudzone zostały do histerii tłumy uliczne, wśród których dominowali zwolennicy endecji, w tym członkowie różnych endeckich organizacji z Młodzieżą Wszechpolską na czele. Rozpoczęła się nagonka na „żydowskiego elekta”, „germanofila” (to z racji pracy zawodowej Narutowicza w Szwajcarii) i rzekomego „złodzieja grosza publicznego”. Podburzony tłum udał się z Alei Ujazdowskich na aleję 3 Maja, gdzie na wiecu uchwalił rezolucję, która wzywała Narutowicza do ustąpienia, a PSL „Piast” do naprawy błędu, jakim miało być „poparcie zdrady narodowej”.

Związek Ludowo-Narodowy (endecja), Chrześcijańska Demokracja i Stronnictwo Chrześcijańsko-Narodowe zapowiedziały, że nie wezmą udziału w zaprzysiężeniu Narutowicza jako prezydenta wybranego głosami mniejszości narodowych. Partie te sformułowały zasadę, zgodnie z którą o najistotniejszych sprawach państwowych mogła rozstrzygać tylko polska większość w Sejmie. Jak trafnie zauważył prof. Tomasz Nałecz: Gdyby nie egoistyczne zaślepienie, liderzy prawicy, którym zdolności i talentu przecież nie brakowało, łatwo by dostrzegli korzyści płynące z faktu wyboru prezydenta głosami mniejszości narodowych. Wszak można było to wykorzystać wobec zagranicy jako dowód afirmacji polskiej państwowości, jako deklarację lojalnego i czynnego udziału w życiu państwa polskiego. Nadarzyła się wspaniała okazja, by zwolennikom tezy o Polsce – „więzieniu narodów” przedstawić argument nie do odrzucenia. Prawica zaprzepaściła tę szansę (T. Nałęcz, Rządy Sejmu 1921-1926, Warszawa 1991, s. 25-26).

Przenosząc walkę na ulicę endecja nie tylko chciała wymusić na Narutowiczu nieprzyjęcie prezydentury, ale też udzielić Wincentemu Witosowi (liderowi PSL „Piast”) lekcji poglądowej, co oznacza rządzenie Polską wbrew jej woli. Nie bez znaczenia były tutaj wzorce zagraniczne. Wszak zaledwie sześć tygodni wcześniej – 28 października 1922 r. – Benito Mussolini w wyniku tzw. marszu Czarnych Koszul na Rzym wymusił oddanie mu władzy. Mussolini pokazał jako pierwszy jak się robi nowoczesny zamach stanu. Nie było zatem przypadkiem, że podczas manifestacji przeciw Narutowiczowi w dniu 10 grudnia tłum udał się pod poselstwo włoskie, gdzie wznosił okrzyki na cześć Mussoliniego i faszyzmu włoskiego.

Agresywna kampania medialna, w której prasa endecka przy pomocy rzeczownika „Żyd” i przymiotnika „żydowski” stygmatyzowała przeciwników politycznych, rozpoczęła się jeszcze przed wyborem Narutowicza na prezydenta. Okazją do jej rozpoczęcia stały się pierwsze wybory do Sejmu i Senatu z 5 i 12 listopada 1922 r., w których najwięcej głosów (28,81%) zdobył blok endecko-prawicowy (Chrześcijański Związek Jedności Narodowej). 17 listopada 1922 r. „Gazeta Poranna 2 Grosze” tak oceniła sytuację powyborczą: „Od wyborów w Polsce Żydzi zmienili się nie do poznania […]. O przyszłym rządzie i o polityce polskiej w ogóle Żydzi rozprawiają z taką swobodą i pewnością, jakby Polska cała była już ich kahalnym podwórkiem, na którym wszystko musi się dziać wedle woli żydowskiej […]. Wszystkie ich nadzieje opierają się, jak na niewzruszonej podstawie, na tym przeświadczeniu, że lewica do rządów narodowych nie dopuści i że lewica rządzić będzie mogła Polską tylko wspólnie z Żydami […]. Oni w nowym Sejmie chcą rozpocząć nową przebudowę Polski z państwa narodowo polskiego na narodowościową Judeo-Polskę”. 19 listopada 1922 r. konserwatywny tygodnik „Zorza” pisał: „Wybranie do Sejmu około dziewięćdziesięciu Żydów, Niemców i Rusinów przekonało wielu, że wrogowie nasi się skupili, by uzyskać jak największy wpływ w Sejmie na rządy”. Tak zagęszczano atmosferę, która eksplodowała po 9 grudnia 1922 r.

10 grudnia endecka „Gazeta Warszawska” zarzuciła Narutowiczowi, że jakoby nie jest Polakiem („z pochodzenia kresowiec z Kowieńszczyzny, z rodziny litwomanów, od młodości mieszkał w Szwajcarii”) i że jest narzędziem w rękach światowej finansjery. Było to oczywiste kłamstwo, ponieważ Narutowicz wywodził się z polskiej szlachty, a jego ojciec uczestniczył w powstaniu styczniowym. Nieprawdą były również powielane przez propagandę endecką informacje na temat bezwyznaniowości czy ateizmu pierwszego prezydenta RP. Antoni Sadzewicz w „Gazecie Warszawskiej” i Władysław Rabski w „Kurjerze Warszawskim” pisali o Narutowiczu jako o „żydowskim elekcie”, „zaporze” i „zawadzie”.

Tego dnia kolejne agresywne przemówienie do manifestującego tłumu wygłosił gen. Haller. Tym razem wezwał on do walki z wrogami w związku z „narzuceniem przez obce i wrogie narodowości prezydenta Gabriela Narutowicza”. Najbardziej agresywnie przemawiał ksiądz Kazimierz Lutosławski (poseł endecki), który zapytał wprost: „Jak śmieli Żydzi narzucić Polsce swojego prezydenta? Jak mógł Witos rzucić głosy polskie na żydowskiego kandydata?”. Natomiast w „Gazecie Porannej 2 Grosze” można było przeczytać, że „Jakieś ptasie mózgi urzędnicze biedzą się nad ceremoniałem objęcia władzy przez prezydenta Narutowicza… Ludność polska prowokacji tej nie zniesie… zamiast strumienia krwi, które widzieliśmy onegdaj, popłyną krwi tej rzeki”.

To już była zapowiedź gwałtownych zamieszek ulicznych w dniu 11 grudnia podczas zaprzysiężenia Narutowicza na prezydenta. Zginął w nich działacz PPS Jan Kałuszewski, a 28 osób zostało rannych, w tym 9 ciężko. W jadącego powozem do Sejmu Narutowicza rzucano kamieniami, bryłami śniegu i lodu. Wtedy doszło też do pierwszej próby zamachu. Na stopnie prezydenckiego powozu wspiął się napastnik uzbrojony w laskę z żelazną gałką. Zrezygnował jednak z zadania ciosu w głowę Narutowicza, gdy ten spojrzał mu prosto w oczy.

Ale i to nie był koniec zbiorowej histerii. Podsycał ją dalej m.in. czołowy publicysta endecki Stanisław Stroński. Opublikował on 12 i 14 grudnia na łamach „Rzeczypospolitej” artykuły „Obłuda” i „Zawada”, w których wywodził m.in., że Narutowicz jest zawadą rzuconą przez Piłsudskiego na drodze do naprawy państwa. Pomiędzy 10 i 15 grudnia prezydent otrzymał trzy anonimy z pogróżkami. W jednym z nich zarzucano mu, że został wybrany „głosami lewicy i mniejszości narodowych, bloku nam wrogiego”.

Jeszcze w dniu zamachu 16 grudnia endecka „Gazeta Bydgoska” komentowała uroczystość objęcia władzy przez Narutowicza, która miała miejsce 14 grudnia, w następujący sposób: „Wybrany prawnie, lecz bez zgody rdzennej ludności polskiej, Prezydent Państwa zaczyna już rozsiadać się w swoim fotelu […]. Każdy, kto czuje jak wielka zbrodnia została popełniona na naszym Narodzie, powinien odrzucić wszelkie poboczne hasła dla tego wielkiego hasła: »Polska dla Polaków«. Wiadomości, które nadeszły obecnie z Warszawy, społeczeństwo polskie nie powinno pozostawić bez odpowiedzi. Odpowiedzią zaś celową będzie zupełne wyeliminowanie wrogiego elementu żydowskiego z życia społeczeństwa polskiego. Przystąpmy do planowej, zorganizowanej w tym kierunku akcji. Niech dziś nikt najmniejszego drobiazgu nie kupuje u Żydów, niech nasze firmy zerwą stosunki handlowe z firmami żydowskimi, jeśli nawet z konieczności dotychczas utrzymywać je musiały. Nie utrzymujmy żadnych stosunków towarzyskich z wrogami naszego Państwa, trzymając się tej zasady, że wróg naszej Ojczyzny musi być i naszym wrogiem osobistym”.

Przez pięć dni swojej prezydentury Narutowicz dążył do otwarcia drogi do władzy tak histerycznie i wrogo atakującej go endecji. Nie dlatego, że darzył ją jakimś masochistycznym uczuciem. Wręcz przeciwnie – o prawicy polskiej miał jak najgorsze zdanie. Potrafił jednak odłożyć na bok osobiste urazy i jako mąż stanu kierować się wyłącznie interesem państwa. A ten, w jego opinii, wymagał by rząd utworzyły te siły polityczne, które w wyniku niedawnych wyborów parlamentarnych miały największe szanse utrzymania większościowego gabinetu. Zdając sobie sprawę, czym grozi otwarta konfrontacja, prezydent ostentacyjnie nie wsparł prób tworzenia gabinetu centrolewicowego. Niestety, ręka wyciągnięta do zgody spotkała się z rewolwerem Eligiusza Niewiadomskiego.

Tylko dzięki wielkiej klasie marszałka Sejmu Macieja Rataja – pełniącego funkcję głowy państwa po śmierci Narutowicza – oraz wicemarszałka Ignacego Daszyńskiego nie doszło do dalszej eskalacji sytuacji i być może wybuchu wojny domowej. Daszyński siłą swojego autorytetu powstrzymał przed działaniami odwetowymi PPS i powierzył misję utworzenia rządu gen. Władysławowi Sikorskiemu, który wprowadził stan wyjątkowy. Nie był to koniec kryzysu, ale jego chwilowe zawieszenie. Rewanż ze strony Józefa Piłsudskiego wobec endecji nastąpił 12 maja 1926 r.

O skutkach tragicznego grudnia 1922 r. gorzko w swoich wspomnieniach wypowiedział się Antoni Słonimski: „Po zabójstwie Narutowicza, gdy opadła fala podniecenia, wydawać by się mogło, że smutek i żałoba zjednoczą naród, który nie znał w swojej historii królobójstwa. Ale namiętności nie wygasły. Na grobie Niewiadomskiego składano stosy kwiatów […]. Któż mógł przewidzieć, że ta zbrodnia będzie przełomem w stosunku Piłsudskiego do Polaków? […]. Dominowało uczucie bólu i hańby. Mieliśmy Polskę, mieliśmy pierwszego Prezydenta i zabił go Polak”.

 

Bohdan Piętka

21 grudnia 2022 r.

„Przegląd”, nr 51 (1197), 12-18.12.2022, s. 20-24

Pacyfikacja Garbatki 12 lipca 1942 roku

12 lipca 1942 r. miała miejsce pacyfikacja Garbatki-Letniska w powiecie kozienickim, dokonana przez gestapo przy udziale żandarmerii niemieckiej i Wehrmachtu. Miejscowość ta należała podczas okupacji niemieckiej do dystryktu radomskiego Generalnego Gubernatorstwa. Jej pacyfikacja – dokonana w odwecie za działalność polskiej konspiracji – nie była niczym niezwykłym w realiach okupacji niemieckiej. Taka forma odwetu i terroru dotknęła podczas okupacji niemieckiej 817 wsi polskich, z których ponad 440 zostało całkowicie lub częściowo spalonych, co z reguły było połączone z rozstrzeliwaniem mieszkańców oraz grabieżą ich mienia. Pacyfikacja Garbatki-Letniska na tle takich miejscowości różniła się tym, że dużą część jej mieszkańców deportowano natychmiast do KL Auschwitz.

Marian Baran – syn aresztowanego wtedy Władysława Barana (nr obozowy 46846) – tak wspominał początek pacyfikacji Garbatki: Pamiętnej nocy z 11 na 12 lipca 1942 r. spaliśmy w domu. Chyba o pierwszej po północy moja siostra Lucia obudziła nas, bo słyszała strzały i dobiegający z daleka warkot silników samochodowych. W czasie okupacji Polacy, przynajmniej w Garbatce, nie mieli samochodów. Ojciec i ja narzuciliśmy na siebie jakieś ubrania i wybiegliśmy na dwór. Mżył drobny deszczyk. Rzeczywiście, od strony Policzny słychać było nadjeżdżające samochody. Ojciec przystawił drabinę na strych naszego mniejszego domu i kazał mi szybko zakopać się w sianie. A było go tam mnóstwo. Powiedział, że on pobiegnie na blok kolejowy, gdzie była skrytka. Nie zdążyłem jeszcze przekopać się w głąb strychu, gdy na pobliskie targowisko nadjechały niemieckie samochody (…). Przez szparę w strychu widziałem, jak Niemcy prowadzili uliczką naszych sąsiadów: pana Makarskiego, dźwigającego maszynę do pisania, i pana Jaśkiewicza, którzy współpracowali przy wydawaniu i kolportażu gazetki „Reduta”.

Akcją represyjną w Garbatce-Letnisku i okolicach kierował SS-Hauptsturmführer Paul Fuchs (1908-1983) – szef placówki gestapo w dystrykcie radomskim, nazywany nie tylko z powodu nazwiska „lisem z Radomia”. Fuchs pracował w gestapo od 1936 r. Podczas kampanii wrześniowej 1939 r. służył w Einsatzkommando 2/III (jednostce operacyjnej Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa) przy 8 Armii niemieckiej. Następnie organizował struktury gestapo w dystrykcie radomskim (do jesieni 1942 r. był to referat IIIC, później referat IV miejscowej komendy Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa) i był ich szefem przez całą okupację niemiecką. Należał do tych funkcjonariuszy gestapo w Generalnym Gubernatorstwie, którzy wyróżniali się szczególną gorliwością w walce z polskim podziemiem, ludobójstwie Żydów i terrorze wobec Polaków. Zasługą Fuchsa i kierowanej przez niego placówki gestapo była m.in. deportacja w latach 1940-1944 około 16 tys. polskich więźniów politycznych z dystryktu radomskiego do KL Auschwitz.

Polskie podziemie wiedziało o mających nastąpić w Garbatce aresztowaniach. Komendant AK obwodu kozienickiego Adam Bielawski kilkakrotnie otrzymywał doniesienia o tworzeniu przez gestapo list proskrypcyjnych. M.in. 10 lipca 1942 r. Stanisław Ruman – szef wywiadu AK obwodu kozienickiego – otrzymał od osoby zatrudnionej w gestapo radomskim listę około 700 nazwisk wyznaczonych do aresztowania mieszkańców Garbatki-Letniska i okolic, którą niezwłocznie przedstawił Bielawskiemu. Nie wiadomo dlaczego nie ostrzeżono mieszkańców Garbatki o grożącym im niebezpieczeństwie. Najprawdopodobniej nie było to możliwe z powodu szybkości działań niemieckich. Już bowiem 11 lipca 1942 r. zgrupowanie większej ilości oddziałów niemieckich zablokowało dostęp do Garbatki-Letniska i pobliskich miejscowości.

Akcja pacyfikacyjna została dobrze przygotowana przez Fuchsa i jego ludzi. Wieś podzielono na sektory przyporządkowane konkretnym pododdziałom biorącym udział w pacyfikacji. Każdy dom, w którym mieszkały osoby wyznaczone do aresztowania, został otoczony. Tych, którzy próbowali uciekać, zabijano. Jeżeli nie zastano mężczyzny figurującego na liście, zabierano jako zakładniczkę jego żonę. Zatrzymywano także przypadkowe osoby, które przebywały w tym czasie we wsi. Aresztowanych zbierano w grupy i kazano im kłaść się na wiejskiej drodze twarzą do ziemi. Następnie zwożono ich samochodami pod silną eskortą do budynku miejscowej szkoły. Równocześnie z akcją w Garbatce-Letnisku przeprowadzono aresztowania w pobliskich miejscowościach: Garbatce Długiej, Garbatce-Zbyczynie i Ponikwie.

Podczas akcji pacyfikacyjnej Garbatki-Letniska podkomendni Fuchsa dokonali także likwidacji miejscowego getta. W jej rezultacie zastrzelili 62 Żydów, a kilkudziesięciu dołączyli do aresztowanych Polaków. Spośród osób zgromadzonych w szkole wybrano 52 zakładników (po dwóch księży, dwóch nauczycieli, dwóch lekarzy, dwóch pracowników leśnictwa itd.), którzy mieli zostać natychmiast rozstrzelani, gdyby polskie podziemie spróbowało przeciwdziałać trwającej pacyfikacji. Około godz. 18:00 na bocznicę miejscowego tartaku podstawiono kryte wagony towarowe, w których umieszczono pod silną eskortą 217 aresztowanych. Transport ten skierowano przez Radom i Kielce do KL Auschwitz, gdzie został zarejestrowany 13 lipca 1942 r.

Ofiarami aresztowań w Garbatce-Letnisku byli m.in. Zenon Majer (nr 46801) – zastępca dowódcy placówki AK w Policznej, Stefan Bronik (nr 46872), Włodzimierz Chojnacki (nr 46829), Wiktor Frączkowski (nr 46868) i Jan Jagodziński (nr 46857) – zaangażowani w kolportaż prasy konspiracyjnej oraz uczestniczący w działalności konspiracyjnej leśnicy: Szczepan Gieruszka (nr nieznany), Stanisław Handelsman (nr 62353) i jego syn Wiesław (nr 46910), Mieczysław Jasiński (nr nieznany), Zenon Łuczywko vel Łuczywek (nr 46855) i Tadeusz Mąkowski (nr 46887).

Do dzisiaj nie ustalono dokładnej liczby aresztowanych podczas pacyfikacji Garbatki-Letniska i okolic, pomimo śledztwa prowadzonego w latach 70-tych XX w. przez Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Według jednego z powojennych szacunków miano aresztować 973 osoby, w tym 318 z samej Garbatki-Letniska. Inny szacunek z tego okresu podawał, że aresztowano ponad 800 osób, w tym około 700 z Garbatki-Letniska. Trudność w dokładnym ustaleniu liczby aresztowanych bierze się stad, że była to popularna miejscowość letniskowa i wśród aresztowanych znajdowało się także wiele osób przyjezdnych. Deportowano je do KL Auschwitz w okresie późniejszym, w różnych transportach z dystryktu radomskiego.

Sporządzony przez gestapo raport z 21 sierpnia 1942 r. podaje, że podczas akcji pacyfikacyjnej w Garbatce-Letnisku i okolicach ujęto 297 osób (221 Polaków i 76 Żydów), z których 57 pozostawiono do dalszych przesłuchań, 23 zwolniono, a 217 osób (141 Polaków i 76 Żydów) natychmiast skierowano do KL Auschwitz. Był to jedyny w historii tego obozu transport więźniów aresztowanych w jednej miejscowości i od razu skierowanych do obozu.

Jako przyczynę akcji represyjnej podano we wspomnianym raporcie ataki na pociągi niemieckie, przewożące zaopatrzenie dla Wehrmachtu na froncie wschodnim, dokonywane od jesieni 1941 r. do stycznia 1942 r. na trasie Pionki-Garbatka. Gestapo ujęło 13 żołnierzy polskiego podziemia biorących udział w tych atakach i w wyniku śledztwa zorientowało się, że na terenie gminy Garbatka-Letnisko znajduje się silny ośrodek polskiej konspiracji. Już na początku okupacji powstała tam Polska Organizacja Wojskowa, która w 1940 r. została włączona do ZWZ. W 1940 r. umieszczono w Garbatce-Letnisku komendę ZWZ (później AK) obwodu kozienickiego. Wiosną 1941 r. zaczęto też organizować Bataliony Chłopskie. Większość mieszkańców gminy była zaangażowana w działalność konspiracyjną lub ją wspierała.

57 osób pozostawionych w budynku szkoły powszechnej w Garbatce poddano brutalnemu śledztwu, które trwało 18 dni. Oprócz Paula Fuchsa okrucieństwem wobec ofiar tego śledztwa wyróżniał się gestapowiec Kurt Steigert. Po zakończeniu śledztwa zwolniono 14 mężczyzn i trzy kobiety. Pozostałych wysłano do więzienia policyjnego w Kielcach, skąd później także trafili do KL Auschwitz. Spośród 217 osób przywiezionych do KL Auschwitz 13 lipca 1942 r. co najmniej 163 zginęły w tym obozie jeszcze przed końcem 1942 r. Z tego transportu wojnę przeżyło prawdopodobnie tylko 12 osób. Ogółem spośród kilkuset osób aresztowanych i zatrzymanych podczas pacyfikacji Garbatki-Letniska i okolicznych miejscowości wojnę przeżyło 46. Była to zatem akcja eksterminacyjna, której cel stanowiła zagłada Polaków zaangażowanych w działalność konspiracyjną lub o to tylko podejrzewanych oraz przebywających jeszcze tej miejscowości Żydów.

Bohdan Piętka

15 lipca 2022 r.

„Przegląd”, nr 29 (1175), 11-17.07.2022, s. 32-33

Powrót Polski na Górny Śląsk

20 czerwca 1922 r. oddziały wojska polskiego wkroczyły do Katowic, rozpoczynając formalny proces przejmowania części Górnego Śląska, która została przyznana Polsce decyzją aliantów zachodnich. Sprawa przynależności państwowej Górnego Śląska rozstrzygnęła się w latach 1919-1921. Przedmiotem sporu polsko-niemieckiego była większość obszaru rejencji opolskiej pruskiej prowincji śląskiej, obejmująca część Opolszczyzny i teren przemysłowy z Katowicami na czele. Do przyłączenia tych ziem – mieszanych narodowościowo, a historycznie do XIV w. polskich – dążyło odrodzone w 1918 r. państwo polskie. Dążenia te wspierał polski ruch narodowy na Górnym Śląsku, zwalczany przez Niemcy. Dla obu państw kwestią strategiczną była przynależność nie tyle samego obszaru rejencji opolskiej, co górnośląskiego przemysłu ciężkiego i wydobywczego. Była to kwestia niezwykle ważna zwłaszcza dla odbudowującego się po 123 latach zaborów państwa polskiego.

O znaczeniu dla Niemiec spornych z Polską terenów najlepiej świadczy fakt podniesienia rejencji opolskiej mocą ustawy z 14 października 1919 r. do rangi prowincji Górny Śląsk (Provinz Oberschlesien) ze stolicą w Opolu. Stało się to już po pierwszym powstaniu śląskim (16-24 sierpnia 1919 r.), które uświadomiło Niemcom, że walka o utrzymanie Górnego Śląska nie będzie łatwa. Formalną władzę na spornym z Polską obszarze sprawowała od 11 lutego 1920 r. do 10 lipca 1922 r. Międzysojusznicza Komisja Rządząca i Plebiscytowa, powołana na mocy art. 88 traktatu wersalskiego i umowy francusko-niemieckiej z 9 stycznia 1920 r. w celu przeprowadzenia plebiscytu na Górnym Śląsku. Jej przewodniczącym był francuski gen. Henri Le Rond – członek Komisji do Spraw Polskich na konferencji pokojowej w Paryżu. 21 stycznia 1920 r. Rada Najwyższa Konferencji Pokojowej w Paryżu skierowała na obszar plebiscytowy wojska okupacyjne – początkowo francuskie, później także włoskie i brytyjskie – podporządkowane Naczelnemu Dowództwu Wojsk Sprzymierzonych na Górnym Śląsku.

Walka polsko-niemiecka o Górny Śląsk skutkowała drugim powstaniem śląskim (19-25 sierpnia 1920 r.), które w przeciwieństwie do pierwszego nie było już ze strony polskiej tylko manifestacją zbrojną, ale objęło cały obszar przemysłowy Górnego Śląska i cześć Opolszczyzny. Co najważniejsze – było powstaniem zwycięskim, które zmusiło stronę niemiecką do ustępstw, w tym przede wszystkim utworzenia mieszanej policji plebiscytowej. Przegranie przez Polskę plebiscytu z 20 marca 1921 r. doprowadziło do wybuchu największego i także zwycięskiego trzeciego powstania śląskiego (2 maja-5 lipca 1921 r.), będącego faktycznie nieformalną wojną polsko-niemiecką o Górny Śląsk. To głównie trzecie powstanie śląskie zadecydowało o korzystniejszym dla Polski, w przeciwieństwie do pierwotnie zakładanego, podziale obszaru plebiscytowego Górnego Śląska.

Nie stało się to jednak od razu. Po zakończeniu trzeciego powstania śląskiego losy Górnego Śląska oddano w ręce aliantów zachodnich. Pierwsze próby wypracowania kompromisu granicznego, podejmowane przez Radę Najwyższą Konferencji Pokojowej i specjalną komisję ekspertów, zakończyły się niepowodzeniem w sierpniu 1921 r. W tej sytuacji kwestie te przeniesiono do procedowania na forum Ligi Narodów. Porozumienie osiągnięto dopiero po dwóch miesiącach rokowań. Opierało się ono na dyskutowanej już w sierpniu 1921 r. propozycji eksperta francuskiego Louisa Loucheur’a. Proponował on podział tzw. górnośląskiego trójkąta przemysłowego zgodnie z wynikami plebiscytu poza obszarem zindustrializowanym. Podział taki eliminował groźbę powstania enklaw niemieckich na obszarze powiatów wiejskich zdominowanych przez ludność polską. Rada Ligi Narodów podjęła właśnie na tej podstawie 12 października 1921 r. uchwałę o podziale Górnego Śląska.

Ustalenia te zaakceptowała następnie Konferencja (Rada) Ambasadorów, czyli działający w latach 1920-1925 organ wykonawczy traktatu wersalskiego, złożony z przedstawiciela Francji oraz paryskich ambasadorów Wielkiej Brytanii, Włoch, Japonii i USA (po ustąpieniu USA – Belgii). Osiągnięcie porozumienia Konferencja Ambasadorów oznajmiła w nocie z 20 października 1921 r. Nie oznaczało to jednak natychmiastowego podziału Górnego Śląska pomiędzy Niemcy i Polskę. Jako warunek wejścia w życie porozumienia Konferencja Ambasadorów postawiła zagwarantowanie mniejszościom narodowym po obu stronach przyszłej granicy praw zabezpieczających ich swobody polityczne, gospodarcze i kulturalne. Polsko-niemieckie rozmowy na ten temat rozpoczęły się 23 października 1921 r. w genewskiej siedzibie Ligi Narodów, a przewodniczył im były prezydent Konfederacji Szwajcarskiej Felix Calonder. Rokowania te, nie pozbawione kryzysów, toczyły się aż pół roku. Dopiero 15 maja 1922 r. podpisano w Genewie polsko-niemiecką Konwencję dotyczącą Górnego Śląska (nazwaną konwencją genewską).

W czasie polsko-niemieckich rokowań w Genewie władzę na przyznanej Polsce części Górnego Śląska sprawowała Naczelna Rada Ludowa, złożona z przedstawicieli polskich stronnictw politycznych. To ten organ stworzył zręby administracji polskiej późniejszego województwa śląskiego, w tym główne instytucje publiczne i system władzy terytorialnej. W czerwcu 1922 r. Naczelna Rada Ludowa przekształciła się w Tymczasową Radę Wojewódzką.

Podpisanie konwencji genewskiej w sprawie podziału Górnego Śląska usunęło ostatnią przeszkodę na drodze wycofania wojsk koalicyjnych, które stacjonowały na obszarze plebiscytowym od stycznia 1920 r. Odtąd bieg wydarzeń przyspieszył. 15 czerwca 1922 r., po rokowaniach z udziałem rządów Polski i Niemiec oraz Międzysojuszniczej Komisji Rządzącej i Plebiscytowej, podpisano ostateczną umowę dotyczącą warunków przejmowania terytoriów przyznanych obu państwom. Umożliwiło to wkroczenie na były obszar plebiscytowy wojsk niemieckich od zachodu i wojsk polskich od wschodu. Termin zajęcia przez Polskę pięciu wyznaczonych stref ustalono na dni od 17 czerwca do 10 lipca 1922 r.

17 czerwca 1922 r. rozwiązano w Katowicach miejscową policję, a jej miejsce zajęła przybyła z Polski policja piesza, a kilka dni później także konna. 19 czerwca na katowickim rynku odbyła się parada wchodzących w skład wojsk alianckich oddziałów francuskich, które następnie rozpoczęły wymarsz z Katowic. Tego samego dnia podpisany też został w Katowicach akt oddania władzy przez Komisję Międzysojuszniczą w ręce przedstawicieli rządu polskiego, którymi byli Wojciech Korfanty (polski komisarz plebiscytowy na Górnym Śląsku i dyktator trzeciego powstania śląskiego) i Józef Rymer (członek Naczelnej Władzy Cywilnej w trzecim powstaniu śląskim i pierwszy wojewoda śląski). Obaj wchodzili w skład Komisariatu Naczelnej Rady Ludowej, która sprawowała władzę na przyznanej Polsce części obszaru plebiscytowego od października 1921 do czerwca 1922 r.

Po podpisaniu aktu przejęcia władzy straż na śląsko-polskich posterunkach granicznych przejęli powstańcy śląscy w miejsce żołnierzy alianckich. Następnego dnia – 20 czerwca 1920 r. – wojsko polskie pod dowództwem gen. Stanisława Szeptyckiego wkroczyło na Górny Śląsk. Centralne uroczystości powitania oddziałów polskich odbyły się tego dnia w Katowicach, przy okazji zajmowania pierwszej wyznaczonej przez aliantów strefy – powiatu ziemskiego katowickiego i miasta Katowice. Triumfalny przemarsz rozpoczął się w Szopienicach, gdzie przebiegała wówczas granica pomiędzy Polską a obszarem plebiscytowym. Tam ustawiono bramę triumfalną, pod którą o godz. 8:00 podeszli pierwsi żołnierze polscy z gen. Szeptyckim na czele. Do słupów bramy przywiązano symboliczny łańcuch pomalowany w pruskie czarno-białe pasy. Józef Rymer, z ustawionej obok trybuny honorowej, wygłosił mowę do stojącego jeszcze za łańcuchem gen. Szeptyckiego. Powiązał w niej powstania śląskie z polskimi powstaniami narodowymi z 1830 i 1863 r.

Po kolejnych przemówieniach odegrano na rozkaz gen. Szeptyckiego Mazurka Dąbrowskiego, następnie marsz żałobny na część poległych powstańców śląskich oraz Rotę. Momentem kulminacyjnym powitania stało się rozkucie młotem symbolicznego łańcucha przez powstańca inwalidę Juliusza Chowańca. Przy powtórnie zagranym Mazurku Dąbrowskiego gen. Szeptycki przekroczył granicę. Już na śląskiej ziemi sześcioletnia dziewczynka wręczyła mu bukiet biało-czerwonych kwiatów. Idących za generałem żołnierzy polskich powitały na moście w Szopienicach wiwatujące tłumy. Szpaler rozentuzjazmowanych tłumów towarzyszył też przemarszowi wojska polskiego na drodze z Szopienic do Zawodzia, na której ustawiono około 30 odświętnie udekorowanych bram triumfalnych. Nie było ani jednego domu, a nawet okna, które nie byłyby przyozdobione w białe orły i biało-czerwone chorągiewki. Inaczej sytuacja wyglądała w centrum Katowic, gdzie zdarzały się domy i ulice, które nie były udekorowane w polskie barwy i symbole. W centrum miasta mieszkało bowiem wielu Niemców, którzy zachowywali rezerwę lub wrogość do przykrej zapewne dla nich uroczystości.

Gen. Szeptycki, dziękując za powitanie na katowickim rynku, wzniósł okrzyk na część ludu śląskiego. Wtedy też otrzymał z rąk powstańców śląskich miecz symbolizujący przekazanie państwu polskiemu władzy nad Górnym Śląskiem. Następnie gen. Szeptycki, siedzący na koniu, przyjął defiladę wojsk polskich i powstańców śląskich. Uroczystości związane z wkraczaniem wojska polskiego do poszczególnych powiatów wszędzie przebiegały według podobnego scenariusza: powitanie żołnierzy polskich, defilada oddziałów polskich i powstańców, dekorowanie odznaczeniami zasłużonych w walkach z Niemcami powstańców i polskich działaczy narodowych oraz msza święta, mająca podkreślić duchową wagę wydarzenia. Ceremonie powitalne przygotowywały polskie organizacje polityczne i społeczne, które utworzyły wojewódzki Komitet Przyjęcia Wojska Polskiego, na czele którego stał Wojciech Korfanty. Jego odpowiednikiem był dla całej Polski Centralny Komitet Uroczystości Dnia Objęcia Górnego Śląska.

23 czerwca 1922 r. triumfalnie witano wojsko polskie w Królewskiej Hucie (obecnie Chorzów) i powiecie bytomskim, 26 czerwca w Piekarach Śląskich, 29 czerwca w Pszczynie, a 4 lipca w powiecie rybnickim. W całym regionie zbudowano ponad 200 bram triumfalnych. W Piekarach Śląskich witał gen. Szeptyckiego i żołnierzy polskich bardzo wzruszony 78-letni Wawrzyniec Hajda – górnik, poeta-samouk, nazywany Śląskim Wernyhorą, który całe dorosłe życie poświęcił walce z germanizacją i sławieniu przyszłej Polski. Zmarł dziewięć miesięcy później – 27 marca 1923 r. – już pod rządami polskimi, których doczekania pragnął, przepowiadając w swoich wierszach powrót Polski na Górny Śląsk. Formalne zakończenie zjednoczenia z Polską przyznanej jej części Górnego Śląska nastąpiło 16 lipca 1922 r. Podpisano wówczas w Katowicach uroczysty Akt Objęcia Górnego Śląska przez Polską. Na uroczystość tę przybyła około 150-sosbowa delegacja rządowa i parlamentarna na czele z marszałkiem Sejmu Ustawodawczego Wojciechem Trąmpczyńskim i ministrem spraw wewnętrznych Antonim Kamieńskim.

Polska otrzymała w 1922 r. tylko 39% (3214 km2) obszaru plebiscytowego zamieszkanego przez 996,5 tys. osób (46% populacji obszaru plebiscytowego). Był to jednak obszar, na którym znajdowała się większość (75%) przemysłu górnośląskiego. Jego przyłączenie do II RP stanowiło zatem ogromny sukces polityczny i gospodarczy. Polska część Górnego Śląska wniosła do odrodzonej po ponad stuleciu zaborów Polski ogromny potencjał gospodarczy. Spośród 67 kopalń węgla kamiennego II RP otrzymała aż 53. Ponadto przypadły jej wszystkie kopalnie rud żelaza, dwie trzecie kopalń rud cynku i ołowiu oraz większość przemysłu hutniczego. Potencjał ten stanowił aż 90% produkcji przemysłowej II RP po 1922 r.

Także pod względem cywilizacyjnym przyłączona część Górnego Śląska znacznie przewyższała pozostałe ziemie II RP. Gęstość zaludnienia województwa śląskiego wynosiła 266 osób na km2, znacznie przewyższając średnią ogólnopolską wynoszącą 83 osoby na km2. Na polskim Górnym Śląsku z rolnictwa utrzymywał się co dziesiąty mieszkaniec (12,2%), podczas gdy w całej Polsce wskaźnik ten wynosił około 60% (na Kresach Wschodnich 80%). W 1938 r. w województwie śląskim było najmniej osób (27%) zarabiających poniżej niezbędnego minimum, które wynosiło 20 zł. Większość budynków w miastach górnośląskich, w przeciwieństwie do pozostałych regionów Polski, dysponowała wówczas dostępem do sieci kanalizacyjnej, wodociągów, elektryczności i gazu. W Katowicach i Chorzowie udogodnienia takie miało 67% mieszkań, podczas gdy w Poznaniu 64%, Krakowie – 48%, Warszawie – 44%, Lwowie – 36%, a w Lublinie – 8%. W województwie śląskim prawie nie było też analfabetyzmu, podczas gdy w skali całej Polski problem ten dotyczył czwartej części ludności (w poszczególnych województwach poza śląskim było od 30 do 50% analfabetów).

Polska otrzymała zatem w 1922 r. na Górnym Śląsku obszar terytorialnie nieduży, ale gospodarczo i cywilizacyjnie wysoko rozwinięty, przypominający swoim charakterem Europę Zachodnią i przewyższający pod tym względem pozostałe dzielnice II RP. Nie ulega wątpliwości, że Polska międzywojenna bez Górnego Śląska byłaby gospodarczo dużo słabsza, a jej możliwości rozwojowe byłyby znacznie skromniejsze. To samo zresztą można powiedzieć o Polsce po 1945 r.

II RP obejmując po traktacie ryskim z 18 marca 1921 r. obszerne terytorialnie, ale słabo rozwinięte gospodarczo, pozbawione większego przemysłu, oparte na zacofanym rolnictwie i do tego wielonarodowościowe Kresy Wschodnie konserwowała półfeudalną strukturę społeczno-gospodarczą, która w znaczący sposób utrudniała modernizację odzyskanego po 123 latach zaborów państwa. Tylko Polska zwrócona na zachód, w kierunku ziem dobrze rozwiniętych gospodarczo, w tym znacząco już uprzemysłowionych, miała szansę na modernizację. Rozumiał to Korfanty, który powiedział, że jeden powiat na Górnym Śląsku, w Wielkopolsce, czy na Pomorzu jest więcej wart niż całe województwo za Bugiem.

Przyłączona do Polski część Górnego Śląska stała się na mocy uchwalonego przez Sejm RP 15 lipca 1920 r. Statutu Organicznego autonomicznym województwem śląskim. Pierwsze wybory do Sejmu Śląskiego odbyły się we wrześniu 1922 r. Miesiąc wcześniej wizytę w województwie śląskim złożył naczelnik państwa, marszałek Józef Piłsudski, który odwiedził kilka miast i odznaczył zasłużonych śląskich powstańców oraz działaczy narodowych. Było to już po tym jak Piłsudski, będący politycznym przeciwnikiem Wojciecha Korfantego, nie zgodził się na objęcie przez niego urzędu premiera (na to stanowisko Korfanty został desygnowany 14 lipca 1922 r. przez Komisję Główną Sejmu RP).

Tak Polska i Górny Śląsk wchodziły w niełatwy okres dwudziestolecia międzywojennego. Przewidział to Wojciech Korfanty, który przemawiając w czerwcu 1922 r. na katowickim rynku mówił z obawą, że zakończenie walk o polski Górny Śląsk jest dopiero początkiem trudnego procesu integracji tej ziemi z Rzecząpospolitą. Mimo wszystkich późniejszych zawirowań dziejowych i tragicznego losu samego Korfantego, który zmarł 17 sierpnia 1939 r., niecały miesiąc po zwolnieniu go w ciężkim stanie z więzienia na Pawiaku – integracja z Polską była korzystna także dla Górnego Śląska. Wbrew bowiem opiniom krzewionym obecnie przez środowiska separatystyczne Polska – zarówno ta z lat międzywojennych, jak i ta z lat 1945-1989 – mając świadomość wartości Górnego Śląska, starała się ten region rozwijać. Również kulturowo, o czym świadczy powstanie na tym terenie po 1945 r. silnego ośrodka akademickiego i naukowo-badawczego. Częściowa dewastacja gospodarcza tego regionu nastąpiła dopiero w wyniku transformacji ustrojowej po 1989 r.

Bohdan Piętka

23 czerwca 2022 r.

„Przegląd”, nr 26 (1172), 20-26.06.2022, s. 34-36

Ucieczka karnej kompanii z KL Auschwitz

10 czerwca 1942 r. miała miejsce jedna z najbardziej tragicznych ucieczek w historii KL Auschwitz. Była to największa zbiorowa ucieczka w historii tego obozu. Podjęta została przez około 50-ciu polskich więźniów politycznych osadzonych w karnej kompanii (Strafkompanie – SK) w Birkenau. Przyczyną ryzykownego kroku, na który się zdecydowali była grożąca im śmierć – w wyniku egzekucji lub brutalnego traktowania przez esesmanów i więźniów funkcyjnych. Uciekali głównie młodzi ludzie 19-, 20-letni, którzy chcieli dalej walczyć z Niemcami – wspominał po latach jeden z siedmiu uczestników ucieczki, którzy ją przeżyli. Był nim August Kowalczyk – urodzony 15 sierpnia 1921 r. w Tarnawie-Górze (powiat włoszczowski), absolwent liceum w Dębicy, aresztowany na Słowacji podczas próby przedostania się do wojska polskiego we Francji i deportowany 4 grudnia 1940 r. z więzienia w Tarnowie do KL Auschwitz, gdzie został więźniem nr 6804.

Karne komando męskie w KL Auschwitz zostało utworzone na początku sierpnia 1940 r. Osadzenie w nim, kończące się często śmiercią więźnia, było słusznie uważane przez więźniów za jedną z najsurowszych represji w obozie. Trafić tam można było m.in. za zabronione kontakty z ludnością cywilną, próbę ucieczki, posiadanie dodatkowej żywności, odzieży, pieniędzy lub fotografii bliskich osób, albo zbyt powolną – wedle uznania esesmana lub kapo – pracę. Więźniowie tego komanda byli izolowani od pozostałych. Nie wolno im było kontaktować się z innymi więźniami ani otrzymywać listów. Wykonywali tylko najcięższe prace fizyczne i zwykle musieli robić to w biegu. Podlegali też wyjątkowo brutalnemu traktowaniu ze strony esesmanów i więźniów funkcyjnych. Czas osadzenia więźnia w karnej kompanii wynosił przeważnie od miesiąca do roku.

W pierwszych dwóch latach kierowano do niej księży katolickich, polskich więźniów politycznych oraz nielicznych jeszcze w tym czasie w obozie Żydów. Z czasem mógł tam trafić każdy więzień. Początkowo karną kompanię umieszczono w obozie macierzystym KL Auschwitz I – w bloku 3, później 11. W maju 1942 r. została przeniesiona do bloku 1 na odcinku BIb obozu w Birkenau. Przyczynę tego przeniesienia następująco opisał August Kowalczyk w swoich wspomnieniach pt. „Refren kolczastego drutu. Trylogia prawdziwa”:

Pod koniec kwietnia 1942 roku, do Auschwitz’u, zjechali przedstawiciele Gestapo z różnych miast na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Przeprowadzili kontrolę losów swoich „klientów”, których w swoim czasie przesłali w celu szybkiej i radyklanej likwidacji. Okazało się, że prawie pół tysiąca tych, którzy już dawno powinni wyjść z obozu przez komin krematorium, radzi sobie w obozie i to wcale nieźle. Były to przeważnie małe numery, z najwcześniejszych transportów. Obóz organizował się w tym czasie. Poszli więc na tak zwane funkcje i atrakcyjne „posady”. Do kuchni, kartoflarni, kantyny więźniarskiej, esesmańskiej. Pracowali w stajni, gospodarstwie rolnym. W ślusarni, kuźni, stolarni. W biurach obozowych i w koszarach SS. Na funkcjach w blokach mieszkalnych (…). Skwapliwie wyłuskano „szczęśliwców” i wysłano do Karnej Kompanii, oznaczając dodatkowo „czerwonymi punktami” (Rotpunkt). Tak dotychczas oznaczano w SK jedynie Żydów i więźniów szczególnie niebezpiecznych, podejrzanych o chęć ucieczki. W Karnej zaczęło gwałtownie ubywać „Rotpunktów”. Wzywani do obozu macierzystego, więcej już nie pojawiali się w SK. Od kolegów pracujących w administracji dowiedzieliśmy się, że są rozstrzeliwani pod ścianą straceń, na dziedzińcu bloku 11.

27 maja 1942 r. osadzono w karnej kompanii około 400 polskich więźniów politycznych, których deportowano do obozu w 1941 i 1942 r. z Warszawy i Krakowa (przeważnie byli to żołnierze polskiej konspiracji). Ich nazwiska wyczytano na apelu w obozie macierzystym , po czym odprowadzono ich pod eskortą esesmanów do Birkenau. Następnego dnia dołączono do nich 20 więźniów skierowanych z aresztu obozowego w bloku 11 obozu macierzystego. Znajdował się wśród nich więzień nr 6804, który do aresztu obozowego trafił 13 maja za utrzymywanie kontaktów z ludnością cywilną wraz z trzema innymi więźniami komanda Bodenwirtschaftsdienst z podobozu oświęcimskiego Buna (Monowitz) w Monowicach.

Już podczas śledztwa w wydziale politycznym (obozowa placówka gestapo) esesman Gerhard Lachmann zakomunikował Kowalczykowi, że zginie w karnej kompanii. W dniu skierowania do Birkenau grupy 20 więźniów z aresztu obozowego podoficer raportowy Gerhard Palitzsch odczytał każdemu z nich wyroki komendanta obozu. Więzień nr 6804 dowiedział się, że za kontakty z cywilami został skazany na dożywotni pobyt w karnej kompanii, a za posiadanie kwoty pieniędzy niezgodnej z regulaminem na karę chłosty – dwa razy po 25 uderzeń kijem. Skończyły się marzenia o przeżyciu – podsumował to Kowalczyk w swoich wspomnieniach.

Nie tylko więzień nr 6804, ale nikt z więźniów skierowanych do karnej kompanii 27 i 28 maja 1942 r. nie miał wątpliwości co go czeka. Ich obawy co do groźby niechybnej śmierci potwierdziły się bardzo szybko. 4 czerwca 1942 r. wydział polityczny wezwał z Birkenau do obozu macierzystego 12 więźniów karnej kompanii (osadzonych w niej 27 maja), pochodzących z Warszawy i okolic. Wprowadzono ich do bloku 11, a następnie pomiędzy godz. 15:00 a 15:30 wyprowadzono na dziedziniec bloku 11 i rozstrzelano pod Ścianą Straceń. Byli to: Mirosław Mirowski (nr 12401), Włodzimierz Makaliński (nr 12710), Bolesław Penta (nr 13337), Tadeusz Łącki (nr 16818), Franciszek Jarzyna (nr 16859), Hieronim Klepacki (nr 16897), Jarema Fediw (nr 18390), Stefan Kunka (nr 18484), Stanisław Maliszewski (nr 18504), Stanisław Mucha (nr 18526), Stanisław Paderewski (nr 18554) i Witko Skiepko (nr 18615). Ich zgon potwierdził lekarz SS Friedrich Entress, podając jako przyczynę śmierci „nagły atak serca” (plötzlicher Herztod).

Następna egzekucja więźniów osadzonych w karnej kompanii pod koniec maja 1942 r. odbyła się w dniu 6 czerwca. Zginęło wtedy pod Ścianą Straceń dziewięciu Polaków z Warszawy: Stanisław Czech (nr 11227), Franciszek Czerniak (nr 11235), Władymir Goliński (nr 11248), Władysław Joniec (nr 11257), Władysław Jarosz (nr 11258), Zbigniew Kotowski (nr 11264), Aleksander Radomski (nr 12547), Zygmunt Kalinowski (nr 18799) i Feliks Końca (nr 22841).

W tej sytuacji ich koledzy postanowili ratować się ucieczką. Do pracy karna kompania wychodziła niedaleko poza obóz w Birkenau. Kopała tam rów melioracyjno-odpływowy, który miał połączyć obóz w Birkenau z płynącą nieopodal Wisłą, nazwany przez esesmanów rowem królewskim (Königsgraben). Stamtąd więźniowie postanowili uciec po sygnale (gwizdku) obwieszczającym koniec pracy i powrót do obozu. Kommandoführerem karnej kompanii był SS-Hauptscharführer Otto Moll (późniejszy szef krematoriów w obozie Birkenau, odpowiedzialny za akcję masowej zagłady Żydów w komorach gazowych). Praca pod jego nadzorem staje się zabójcza. Mnożą się morderstwa popełniane na słabych, wycieńczonych więźniach – napisał August Kowalczyk w swoich wspomnieniach.

10 czerwca 1942 r. rozegrał się dramat ucieczki. Zgodnie z planem ucieczka miała się rozpocząć w momencie wieczornego sygnału zakończenia pracy. Jednakże z powodu silnej ulewy Moll zarządził wcześniejszą przerwę w pracy. Miało to miejsce około godz. 16:30. Jego gwizdek wprowadził zamieszanie wśród więźniów. Do ucieczki rzuciło się około 50 z nich. Kilkunastu uciekinierów zawrócili więźniowie funkcyjni (kapo). Esesmani podjęli natychmiastowy pościg, podczas którego strzelali do uciekających seriami z pistoletów maszynowych. Schwytali dwóch więźniów: Tadeusza Pejsika (nr 12549) i Henryka Pajączkowskiego (nr 22867). Dostarczono ich do obozu macierzystego i osadzono w areszcie obozowym w bloku 11. 8 lipca 1942 r. zostali powieszeni w pierwszej egzekucji publicznej w obozie macierzystym.

Pozostałych więźniów karnej kompanii, którzy na skutek dezorientacji nie podjęli ucieczki, esesmani popędzili z powrotem do obozu w Birkenau i ustawili do apelu pomiędzy barakami nr 1 i 2 na odcinku BIb. Wkrótce przez bramę wniesiono tam zwłoki 13 więźniów zastrzelonych podczas ucieczki. Byli to: Mieczysław Kawecki (nr 3673), Julian Dębieć (nr 9180), Bolesław Pejsik (nr 12540), Stanisław Maringe (nr 12691), Mieczysław Jaworski (nr 13353), Edward Rogaliński (nr 13407), Bogusław Szubarga (nr 13576), Henryk Lachowicz (nr 16809), Antoni Urban (nr 18647), Władysław Pruszyński (nr 19905), Jerzy Neymann (nr 22293), Władysław Skurczyński (nr 22876) i Adam Paluch (nr 27064).

Ucieczka udała się tylko dziewięciu więźniom. Należeli do nich: August Kowalczyk (nr 6804), Jerzy Łachecki (nr 12541), Jan Laskowski (nr 12543), Zenon Piernikowski (nr 12544), Aleksander Buczyński (nr 12754), Józef Traczyk (nr 13323), Tadeusz Chróścicki (nr 16655), Józef Pamrow (nr 22858) i Eugeniusz Stoczewski (nr 22883). Buczyńskiego i Stoczewskiego schwytano 14 czerwca 25 km od obozu. Obaj zostali osadzeni w areszcie obozowym i rozstrzelani miesiąc później – 14 lipca 1942 r.

11 czerwca, po porannym apelu, ponad 100 więźniów z karnej kompanii oznaczonych czarnymi punktami i kilkunastu czerwonymi punktami wyprowadzono do pracy przy kopaniu Königsgraben. Natomiast około 320 więźniów oznaczonych czerwonymi punktami pozostawiono pomiędzy blokami nr 1 i 2 w przysiadzie z wyciągniętymi przed siebie rękami. Około godziny 10:00 przyjechał tam kierownik obozu macierzystego SS-Strurmbannführer Hans Aumeier w asyście esesmanów i zażądał wydania organizatorów buntu. Odpowiedzią było milczenie. Wówczas Aumeier wywołał z szeregów 20 więźniów, z których 17 zastrzelił osobiście, a trzech zastrzelił SS-Hauptscharführer Franz Hössler. Pozostali przez kilka następnych godzin musieli zajmować pozycję w przysiadzie z wyciągniętymi rękami, co powodowało duże cierpienie. Po południu dołączono do nich kilkunastu więźniów z czerwonymi punktami, których przyprowadzono ze szpitala więźniarskiego w Birkenau. Z wszystkich więźniów ściągnięto następnie ubrania obozowe i buty, a ręce skrępowano im na plecach drutem kolczastym. Po przybyciu eskorty z SS-Hauptscharführerem Gerhardem Palitzschem na czele, wyprowadzono kolumnę około 320 więźniów do Bunkra nr 1 (tzw. Czerwony Domek – pierwsza prowizoryczna komora gazowa w Birkenau), gdzie zabito ich gazem. W sumie rozstrzelanych zostało 20, a zagazowanych około 320 więźniów karnej kompanii.

August Kowalczyk po dramatycznej ucieczce ukrywał się w zbożu na terenie miejscowości Bojszowy, gdzie został odnaleziony przez okoliczne kobiety. Zapewniły mu one żeńskie przebranie i wskazały miejsce bezpiecznego schronienia. Ukrywały go śląskie rodziny Lysków i Sklorzy przy wsparciu konspiracji przyobozowej. Przebywał przez siedem tygodni w kryjówce na poddaszu domu rodziny Lysków w Bojszowach, a następnie z fałszywymi dokumentami przedostał się do Generalnego Gubernatorstwa. Początkowo znalazł schronienie na zamku w Pieskowej Skale, gdzie pracował w mieszczącym się tam sierocińcu dla dzieci polskich z Wołynia, których rodzice zostali zamordowani przez nacjonalistów ukraińskich. Później walczył do końca wojny w szeregach AK w powiecie miechowskim.

W 1948 r. zdał eksternistycznie egzamin aktorski i zadebiutował jako aktor teatralny, a potem także filmowy i telewizyjny oraz reżyser. Wykreował 26 ról filmowych, w tym role gestapowców zagrane sugestywnie w „Stawce większej niż życie” i „Polskich drogach”. Przez wiele lat odtwarzał też, zwłaszcza przed młodą publicznością, monodram „6804”. Opowiadał w nim o swoich przeżyciach w KL Auschwitz, w tym o buncie i ucieczce karnej kompanii 10 czerwca 1942 r. Ostatnie „6804 wystąpienie” August Kowalczyk odegrał 10 czerwca 2012 r. na terenie byłego KL Auschwitz II-Birkenau, w 70. rocznicę buntu karnej kompanii, nieopodal miejsca, gdzie doszło do jej buntu i próby ucieczki. Była to prawdopodobnie jedna z najlepszych, a może najlepsza rola odegrana przez Augusta Kowalczyka w jego długiej karierze aktorskiej, ponieważ grana ze świadomością, że jest to rola ostatnia. Zmarł siedem tygodni później, 29 lipca 2012 r.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 24 (1170), 6-12.06.2022, s. 40-42

Sankcje gospodarcze wobec PRL po 1981 r.

Wprowadzenie 13 grudnia 1981 r. stanu wojennego przez władze PRL spowodowało negatywną reakcję Zachodu, która miała charakter wielowymiarowy – od propagandy i wojny ideologicznej po sankcje gospodarcze. Stan wojenny oznaczał koniec 16-miesięcznego „karnawału Solidarności”, z którym w bloku zachodnim, a zwłaszcza w USA, wiązano nadzieje na tzw. rozmiękczenie obozu światowego komunizmu. Wydarzenia rozgrywające się w Polsce po 13 grudnia 1981 r. trafiły na czołówki mediów całego świata i szczególnie intensywnie były nagłaśniane w mediach zachodnich. Przez wiele tygodni, a może i miesięcy stały się tam najważniejszym tematem serwisów informacyjnych od prasy po radio i telewizję.

Medialne oburzenie na stan wojenny w Polsce, nierzadko także połączone z wyolbrzymianiem rzeczywistych represji wobec zdelegalizowanej Solidarności i ofiar (np. informacja o rzekomej śmierci Tadeusza Mazowieckiego w pierwszych dniach stanu wojennego), bynajmniej nie korespondowało z rzeczywistym stanowiskiem wielu polityków zachodnich. Pierwsze reakcje przywódców Francji i RFN na wprowadzenie stanu wojennego były wstrzemięźliwe. Np. francuski minister spraw zagranicznych Claude Cheysson zapytany o to, czy jego kraj zamierza podjąć jakieś kroki w odpowiedzi na wydarzenia w PRL odparł: „Absolutnie nie. Oczywiście nic nie zrobimy”. W niektórych mediach zachodnich („Die Zeit”, „Times”, „Washington Post”) między słowami oburzenia na „juntę Jaruzelskiego” przejawiała się jednak ulga, że „polski kryzys” został rozwiązany polskimi rękami, bez zbrojnej interwencji wojsk radzieckich, co groziłoby zaostrzeniem wielowymiarowej konfrontacji pomiędzy blokiem wschodnim i zachodnim (reakcją amerykańską na interwencję radziecką w Polsce mogła być np. inwazja Kuby).

Tę ulgę musiała odczuwać także administracja USA, która plan wprowadzenia stanu wojennego w Polsce znała z miesięcznym wyprzedzeniem, dzięki informacjom przekazanym przez płk. Ryszarda Kuklińskiego po jego ucieczce z Polski 8 listopada 1981 r. Jak wiadomo, Waszyngton nie uczynił nic by o grożącym niebezpieczeństwie ostrzec Solidarność. Oficjalnie jednak administracja Ronalda Reagana zareagowała na stan wojenny gwałtownym potępieniem władz PRL i propagandowym, a następnie materialnym wsparciem dla zdelegalizowanej Solidarności. 24 grudnia 1981 r. prezydent Reagan zapalił świeczkę w oknie Białego Domu i stwierdził, że jest to „mały, ale znaczący wyraz naszej solidarności z Polakami”. Najbardziej spektakularną akcją propagandową ze strony USA było zorganizowanie 30 stycznia 1982 r. międzynarodowego Dnia Solidarności z Narodem Polskim. Dzień później został wyemitowany w amerykańskiej telewizji 90-minutowy program dokumentalno-artystyczny „Let Poland be Poland”, którego tytuł był nawiązaniem do piosenki Jana Pietrzaka „Żeby Polska była Polską”. W programie tym wystąpiło wielu ważnych polityków z 14 państw zachodnich (m.in. prezydent Francji François Mitterand i kanclerz RFN Helmut Schmidt) oraz znanych artystów (Kirk Douglas, Henry Fonda, Frank Sinatra, Max von Sydov i in.).

W państwach zachodnich organizowano też manifestacje sprzeciwu wobec stanu wojennego. W demonstracji zorganizowanej przez pięć central związkowych w Paryżu 14 grudnia 1981 r. miało wziąć udział 100 tys. osób. Natomiast od 17 do 31 grudnia 1981 r. trwała nieprzerwanie przez 24 godziny na dobę manifestacja przed ambasadą PRL w Londynie, określana jako „warta wolności”. Wyrażano także dezaprobatę dla tych polityków zachodnich, którzy zajęli wyważone stanowisko wobec wydarzeń w Polsce. Przykładem tego była manifestacja w Paryżu, podczas której domagano się dymisji ministra Cheyssona z powodu jego wspomnianej wyżej wypowiedzi.

Pretekstem do zaostrzenia retoryki i stanowiska administracji amerykańskiej, jak i początkowo wstrzemięźliwych przywódców Europy Zachodniej, stała się pacyfikacja kopalni „Wujek” w Katowicach 16 grudnia 1981 r., w wyniku której zginęło na miejscu sześciu górników, a trzech dalszych zmarło z ran.

Reakcja Waszyngtonu na stan wojenny była od początku najostrzejsza spośród wszystkich państw bloku atlantyckiego. Już 14 grudnia 1981 r. Biały Dom zakomunikował o wstrzymaniu pomocy gospodarczej dla PRL, której wartość wynosiła 740 mln dolarów. Poinformował też o braku zgody na odroczenie płatności polskiego zadłużenia wobec USA. Wznowienie zablokowanej pomocy uzależniono od zniesienia przez władze w Warszawie stanu wojennego. Dopiero jednak masakra w kopani „Wujek” dała Stanom Zjednoczonym formalny powód do wprowadzenia daleko idących sankcji ekonomicznych wobec PRL. Oficjalne ogłoszenie pakietu tych sankcji nastąpiło 23 grudnia 1981 r.

Sankcje amerykańskie obejmowały zamrożenie oficjalnych kontaktów z PRL, zawieszenie rządowych gwarancji na kredyty, zakaz połowu na terytorialnych wodach amerykańskich, wstrzymanie dostaw dla polskiego rolnictwa, częściowe zawieszenie współpracy naukowej i technicznej, zablokowanie dostępu dla Polski do nowych technologii i zakaz wstępu w amerykańską przestrzeń powietrzną dla samolotów PLL LOT.

Najdotkliwszymi sankcjami były zablokowanie wejścia PRL do Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz odebranie PRL w październiku 1982 r. – w reakcji na ostateczną delegalizację Solidarności – klauzuli najwyższego uprzywilejowania w handlu ze Stanami Zjednoczonymi, którą Polska cieszyła się od 1960 r. W kolejnych tygodniach do sankcji gospodarczych wobec Polski przyłączyły się również czołowe państwa Europy Zachodniej. Ich pakiet sankcji obejmował głównie restrykcje kredytowe, twardą egzekucję płatności rat polskiego zadłużenia zagranicznego oraz bojkot dyplomatyczny. Tak np. w lutym 1982 r. Wielka Brytania zawiesiła rozmowy na temat restrukturyzacji długu PRL, anulowała przyznane kredyty oraz zrezygnowała z dostaw żywności do Polski. Wspólnym stanowiskiem politycznym USA i ich partnerów z Europy Zachodniej stało się potępienie stanu wojennego, żądanie jego zniesienia i rozpoczęcie dialogu władz PRL z Solidarnością. Były to zarazem warunki zniesienia sankcji gospodarczych.

Równocześnie Stany Zjednoczone rozpoczęły akcję propagandową, w której podkreślały, że sankcje są skierowane przeciw reżimowi komunistycznemu, a nie społeczeństwu polskiemu, wobec którego Waszyngton deklarował solidarność i sympatię. Taką też narrację przyjęła podziemna Solidarność i nielegalna opozycja antykomunistyczna. Niestety sankcje USA i Zachodu uderzyły nie w reżim komunistyczny, ale w społeczeństwo polskie i jego poziom życia, co złośliwie dał do zrozumienia rzecznik prasowy rządu PRL Jerzy Urban, informując zachodnich dziennikarzy, że „rząd sam się wyżywi”. Dodał do tego, że Polska Ludowa nie jest kolonią USA i sama da sobie radę. Jak pokazał późniejszy bieg wypadków – nie dała sobie rady.

Gospodarka PRL znajdowała się w postępującym kryzysie od końca lat 70-tych XX w. Nie była to bynajmniej wina wyłącznie ekipy Edwarda Gierka. Już pod koniec lat 50-tych XX w. władze były świadome, że model gospodarczy przeszczepiony do Polski z ZSRR po prostu nie działa. Podejmowane po 1956 r. próby jego reformowania były skazane na niepowodzenie z jednej strony z powodu braku woli takich zmian w samym ZSRR, a z drugiej strony z powodu faktycznej niereformowalności systemu gospodarki planowej i nakazowo-rozdzielczej. To z czasem musiało doprowadzić do trwałego kryzysu systemowego. Wydarzenia z lat 1980-1981 kryzys ten znacząco pogłębiły i spowodowały, że gospodarczo PRL znalazła się na równi pochyłej. W tej sytuacji sankcje gospodarcze USA były ciosem dodatkowym i bardzo dotkliwym. Istotny wpływ na dotkliwość tych sankcji miało uzależnienie PRL od głównych państw kapitalistycznych w sferze eksportu i dostaw, jak i dostępności do kredytów.

Jednym z najbardziej negatywnych dla gospodarki PRL posunięć sankcyjnych Waszyngtonu było zawieszenie gwarancji dla kredytów, których socjalistyczna gospodarka polska bardzo w tym czasie potrzebowała z powodu braku środków na spłatę odsetek i import żywności. Brak amerykańskiej gwarancji dla kredytów spowodował, że rząd PRL miał problemy nawet z pokryciem zapotrzebowania na przydziały kartkowe żywności. Dotkliwy był również sprzeciw USA wobec wejścia PRL do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w którym upatrywano szansę na pozyskanie nowych kredytów.

Bolesny dla kwestii wyżywienia Polski był nawet zakaz połowu na wodach amerykańskich. Polskie trawlery odławiały tam wówczas około 200 tys. ton ryb rocznie, czyli tyle, ile pozyskiwano ich z Bałtyku. Nie mniej ciężkie było amerykańskie embargo na dostawy dla polskiego rolnictwa, zwłaszcza środków do produkcji pasz i nawozów sztucznych. Pogłębiło to znacznie kryzys żywnościowy w Polsce.

Pierwszą reakcją władz na sankcje amerykańskie było wysłanie pod koniec grudnia 1981 r. ministra handlu zagranicznego PRL Tadeusza Nestorowicza do Moskwy. Efektem jego wizyty było podpisanie umowy o obrotach towarowych z ZSRR, której celem było zastąpienie dostaw amerykańskich. Na dłuższą metę okazało się to jednak niemożliwe, ponieważ gospodarka radziecka borykała się z identycznym systemowym kryzysem gospodarczym, jak gospodarka PRL, pogłębionym dodatkowo militarnym zaangażowaniem ZSRR w Afganistanie. Faktu tego nie ukrywał Leonid Breżniew w rozmowach z Wojciechem Jaruzelskim wiosną 1982 r. Wobec problemów spowodowanych przez sankcje amerykańskie ekipa Jaruzelskiego pozostała więc sama.

Podstawowym mechanizmem napędzania gospodarki PRL w latach 1982-1984 stało się wydłużenie czasu pracy oraz zmiany w strukturze importu. W 1983 r. udało się dzięki temu zahamować spadek dochodu narodowego, spowodowany m.in. sankcjami gospodarczymi, ale w 1985 r. dochód ten był nadal niższy o 20% w stosunku do poziomu z roku 1979. Rezultaty sankcji amerykańskich i zachodnioeuropejskich były coraz mocniej odczuwalne przez gospodarkę polską. Wyjątkowo trudny dla niej stał się właśnie rok 1983, a czytelnym tego znakiem było zniesienie i przywrócenie po kilku miesiącach reglamentacji tłuszczów.

W październiku 1983 r. premier Jaruzelski powołał „Zespół roboczy dla kompleksowej koordynacji działań zmierzających do dochodzenia rekompensat z tytułu strat i szkód wyrządzonych polskiej gospodarce w wyniku zastosowania restrykcji przez USA i inne państwa zachodnie”. Na jego czele stanął członek Biura Politycznego KC PZPR i minister spraw zagranicznych Stefan Olszowski. Działalność tego Zespołu miała w zasadzie charakter propagandowy. Zachęcano polskie przedsiębiorstwa do zaskarżania władz amerykańskich za poniesione straty i nieosiągnięte korzyści. Do tego samego namawiano zachodnich kontrahentów. Przygotowywano akcję dyplomatyczną w ONZ oraz w Europejskiej Komisji Gospodarczej i wśród państw należących do Układu Ogólnego w Sprawie Ceł i Handlu (GATT). Skierowano też 3 listopada 1983 r. notę protestacyjną do Waszyngtonu, w której protestowano przeciw sankcjom. Niewiele to jednak pomogło borykającej się z kryzysem gospodarce PRL. Kierujący tymi działaniami Stefan Olszowski, po usunięciu go z funkcji partyjnych i państwowych w listopadzie 1985 r., sam wyjechał w 1986 r. na stałe do USA, co można uznać za chichot historii.

Władze PRL oszacowały, że straty gospodarcze spowodowane przez sankcje zachodnie, głównie amerykańskie, wyniosły około 15 mld dolarów. Były to straty poważne, które niewątpliwie stały się jednym z istotnych czynników pogłębienia erozji gospodarczej PRL, co zakończyło się pod koniec lat 80-tych XX w. upadkiem tzw. realnego socjalizmu i transformacją gospodarczą Polski w kierunku kapitalizmu. Pod tym względem, jako część strategii tzw. rozmiękczania światowego komunizmu, wprowadzone pod koniec 1981 r. sankcje amerykańskie i zachodnioeuropejskie okazały się skuteczne ekonomicznie i politycznie.

Sankcje te zostały po raz pierwszy złagodzone w rok po drugiej pielgrzymce papieża Jana Pawła II do ojczyzny w czerwcu 1983 r. i zniesieniu stanu wojennego 22 lipca 1983 r. oraz związanej z tym częściowej amnestii dla więźniów politycznych. Do całkowitego zniesienia sankcji zaczęło z czasem nawoływać kierownictwo podziemnej Solidarności z Lechem Wałęsą na czele. Apel o zniesienie sankcji Wałęsa wystosował 5 grudnia 1983 r. Apelowała też o to Polonia amerykańska, a jej inicjatywę wspierało otoczenie Jana Pawła II. W 1984 r. administracja USA cofnęła zakaz połowów na swoich wodach, zakaz lotów dla PLL LOT oraz sprzeciw wobec wejścia PRL do MFW. Wpływ na dalsze łagodzenie sankcji miała odwilż w stosunkach Wschód-Zachód, jaka nastąpiła po rozpoczęciu w 1985 r. pieriestrojki w ZSRR, kolejne amnestie dla więźniów politycznych w PRL z 21 lipca 1984 i 17 lipca 1986 r. oraz czynione już w tym czasie przygotowania władz PRL do dialogu z opozycją. Stany Zjednoczone zniosły ostatecznie wszelkie sankcje wobec Polski 19 lutego 1987 r.

 

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 22 (1168), 23-29.05.2022, s. 46-48

Generał Sikorski nie zginął w zamachu

3 września 2008 r. Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach wszczęła śledztwo w sprawie – jak napisano w oficjalnym komunikacie – „zbrodni komunistycznej polegającej na sprowadzeniu niebezpieczeństwa katastrofy w komunikacji powietrznej w dniu 4.07.1943 r. w Gibraltarze w celu pozbawienia życia premiera i Naczelnego Wodza Sił Zbrojnych RP generała Władysława Sikorskiego, przez co doszło do katastrofy samolotu „Liberator” Mk II nr ew. AL 523 należącego do 511 dywizjonu brytyjskich Królewskich Sił Powietrznych, w wyniku czego śmierć ponieśli generał Władysław Sikorski i towarzyszący mu obywatele RP: Zofia Leśniowska, gen. bryg. Tadeusz Klimecki, płk. dypl. Andrzej Marecki, por. mar. Józef Ponikiewski, Adam Kułakowski oraz Jan Gralewski, tj. o przestępstwo z art. 225 § 1 i 215 § 1 kodeksu karnego z 1932 r. w zw. z art. 2 pkt 1 ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu”.

Na uwagę zasługuje fakt, że śledczy IPN zakwalifikowali domniemane sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy w Gibraltarze jako zbrodnię komunistyczną, czyli niejako od razu wskazali jej sprawcę. W dalszej części komunikatu można było przeczytać, że podstawą wszczęcia śledztwa „jest zachodzące od chwili zaistnienia katastrofy do dnia dzisiejszego, uzasadnione podejrzenie przestępczego jej spowodowania, które to działanie nie stanowiło przedmiotu żadnego postępowania prowadzonego przez organy ścigania państwa polskiego, jak i innych państw”.

Na podstawie czego jednak powzięto „uzasadnione podejrzenie” przestępczego spowodowania katastrofy w Gibraltarze? Na podstawie tego – jak czytamy w komunikacie IPN – że „jedynymi oficjalnymi dokumentami ustalającymi okoliczności śmierci gen. Sikorskiego w dniu 4 lipca 1943 r. są komunikat Brytyjskiego Ministerstwa Lotnictwa z 21 września 1943 r., wydany na podstawie prac brytyjskiej komisji badania wypadków lotniczych, oraz dochodzący do odmiennych wniosków komunikat wydany przez Inspektorat Polskich Sił Powietrznych pod koniec listopada 1943 r., nie wykluczający dokonania sabotażu”.

Wydaje się jednak, że to był dla katowickiego oddziału IPN jedynie pretekst formalny. W następnym akapicie komunikatu z 3 września 2008 r. czytamy bowiem: „Wątpliwości co do przyczyn i przebiegu katastrofy w/w samolotu wysnuto również po analizie treści szeregu publikacji różnych autorów polskich i zagranicznych, których przedmiotem była katastrofa tego samolotu”.

Tutaj dochodzimy do właściwej przyczyny wszczęcia przedmiotowego śledztwa, czyli hipotez mówiących, że katastrofa w Gibraltarze była rezultatem zamachu, stawianych głównie przez polską publicystykę. Tezy tej publicystyki IPN potraktował jako źródła historyczne, o czym dowiadujemy się z dalszej części omawianego komunikatu: „Po dokonaniu analizy treści tych źródeł i podnoszonych w nich zastrzeżeń co do faktycznego przebiegu wydarzeń w Gibraltarze w dniu 4.07.1943 r., jak również faktu wcześniejszych awarii samolotów przewożących gen. Władysława Sikorskiego oraz wątpliwości co do wiarygodności oficjalnie stwierdzonych przyczyn ich zaistnienia, uznać należy, że zachodzą przesłanki do postawienia hipotezy, że śmierć generała Władysława Sikorskiego była efektem spisku na jego życie. Przedstawione w źródłach fakty, oceniane w kontekście panującej w tym czasie sytuacji polityczno-militarnej, mogą prowadzić do wniosku, że jedną z przypuszczalnych wersji zdarzenia było dokonanie zamachu na polecenie ówczesnych władz ZSRR, a śmierć gen. Sikorskiego i towarzyszących mu osób była efektem popełnienia czynu wypełniającego znamiona przestępstwa (…)”.

Generał Sikorski wraz z towarzyszącymi mu osobami zginął w katastrofie lotniczej, do której doszło 4 lipca 1943 r. w Gibraltarze o godz. 23:05 czasu lokalnego. Ogółem śmierć poniosło 16 spośród 17 osób znajdujących się na pokładzie samolotu. Ocalał tylko czeski pilot Eduard Prchal (1911-1984). 16 sekund po starcie samolot spadł do morza kilkaset metrów od końca pasa startowego. Nie odnaleziono m.in. ciała córki gen. Sikorskiego, Zofii Leśniowskiej. Brytyjska komisja badająca katastrofę w 1943 r. wykluczyła sabotaż i przyjęła, że przyczyną tragedii było zablokowanie steru wysokości. Nie wskazała jednak przyczyny zablokowania steru. Zwolennicy teorii, że doszło do sabotażu od początku zarzucali komisji brytyjskiej, że przeprowadziła śledztwo szybko, miała wybiórczo przesłuchiwać świadków, nie wszystkie ich zeznania znalazły się w końcowym raporcie, a zebrany materiał dowodowy utajniono.

Najprawdopodobniejszą przyczyną katastrofy w Gibraltarze było przeciążenie samolotu, który oprócz pasażerów przewoził pocztę i bagaże. Przyczynami dodatkowymi mogły być przejście do wznoszenia się poniżej minimalnej bezpiecznej prędkości, nieprawidłowe włączenie autopilota podczas wznoszenia oraz przemieszczenie ładunku i pasażerów samolotu do tyłu w momencie przejścia do zniżania, co spowodowało przesunięcie środka ciężkości samolotu do tyłu. Pilot Mieczysław Jan Różycki, który analizował katastrofę w Gibraltarze, zwrócił uwagę w swoich publikacjach z 2016 r., że Eduard Prchal był przeciętnym pilotem i nie miał doświadczenia w pilotowaniu ciężkich maszyn transportowych. Drugi pilot Stanley Herring, chociaż był doświadczonym pilotem bombowców, także nie miał doświadczenia w pilotowaniu Liberatora. Zarówno Prchal, jak i Herring odbyli na powierzonym im samolocie tylko jeden start i przelot z Kairu.

Samoloty Liberator były trudne w pilotażu i nie tolerowały błędów pilotażu, co skutkowało ich dużą wypadkowością. Start w nocy tego typu samolotem nie był łatwy ze względu na słabą widoczność pasa z miejsca pilota. W związku z tym instrukcja dla pilota nakazywała w nocy wydłużyć rozbieg o 20%, co w Gibraltarze nie było możliwe. Tamtejsze lotnisko North Front zostało wybudowane w poprzek przesmyku łączącego półwysep ze stałym lądem. Pas startowy nie był jeszcze wówczas ukończony, a możliwości wydłużenia pasa były ograniczone ze względu na konieczność rozbudowy go w głąb zatoki. Istotnym czynnikiem wpływającym na bezpieczeństwo startu Liberatora było właściwe wyważenie środka ciężkości samolotu, zwłaszcza jego wczesnych serii, do czego była potrzebna znajomość masy ładunku i jego rozmieszczenia. Według M. Różyckiego, masa startowa Liberatora AL 523 znacznie przekraczała limity dopuszczalne przez producenta i RAF. W konsekwencji, przeładowany samolot został zbyt wcześnie oderwany od ziemi przez pilota i z powodu zbyt małej prędkości zaczął przepadać. W świetle zeznań Prchala, chciał on wtedy nabrać prędkości, lecz stery się zablokowały. Doszło następnie do tzw. przeciągnięcia samolotu (gwałtownego spadku siły nośnej i przyrostu oporu aerodynamicznego) i jego upadku do morza.

Zdaniem M. Różyckiego, końcowy wynik dochodzenia brytyjskiego, nie wskazujący jednoznacznie przyczyny wypadku, był celowym niedopowiedzeniem. Strona brytyjska z jednej strony nie chciała obarczać winą pilota i powodować zadrażnień pomiędzy rządami Polski i Czechosłowacji na uchodźstwie, a z drugiej strony nie chciała ujawniać zaniedbań w szkoleniu i procedurach lotnictwa brytyjskiego.

Te niedopowiedzenia raportu brytyjskiego stały się od początku przyczyną podejrzeń różnych autorów i środowisk, że katastrofa w Gibraltarze była wynikiem celowego sabotażu lub zamachu oraz powstawania związanych z tym teorii spiskowych. Najbardziej znanym zagranicznym autorem, który powielał tezę o sabotażu lub zamachu był kontrowersyjny brytyjski publicysta historyczny David Irving – autor wydanej w 1967 r. książki „Accident. The Death of General Sikorski”. Teoria zamachu przewijała się też w polskiej publicystyce emigracyjnej, a po 1989 r. w publicystyce krajowej. Należy tu wymienić przede wszystkim teorie Dariusza Baliszewskiego i Tadeusza A. Kisielewskiego.

Według Baliszewskiego Sikorski i jego współpracownicy zostali zamordowani jeszcze przed startem samolotu w rezydencji gubernatora Franka Noela Mason-MacFarlane’a, a katastrofa był mistyfikacją w celu ukrycia zabójstwa. Za zamachem mieli stać Brytyjczycy i niechętni Sikorskiemu Polacy, w tym szef Polskiej Misji Wojskowej w Gibraltarze ppor. Ludwik Łubieński. Natomiast córka gen. Sikorskiego miała zostać uprowadzona do ZSRR za wiedzą Brytyjczyków. Brytyjskie służby specjalne i gubernator Mason-MacFarlane mieli działać pod presją obecnego w tym czasie w Gibraltarze ambasadora ZSRR w Wielkiej Brytanii, Iwana Majskiego. W rzeczywistości Majski prawdopodobnie nie wiedział o pobycie tego dnia w Gibraltarze Sikorskiego. Z kolei Tadeusz A. Kisielewski jako głównego inspiratora i sprawcę zamachu wskazał stronę radziecką. Jego zdaniem, główną rolę w przeprowadzeniu „kontrolowanego wodowania samolotu” odegrał nie pierwszy pilot Eduard Prchal, ale podmieniony drugi pilot. Zofia Leśniowska miała zaś zostać porwana przez radzieckie służby specjalne razem z Adamem Kułakowskim – sekretarzem cywilnym gen. Sikorskiego, którego ciała też nie odnaleziono.

Te teorie znalazły uznanie u części polskich historyków. Ich postulaty dokonania ekshumacji zwłok gen. Sikorskiego zostały poparte przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Donalda Tuska. Dlatego doszło do podjęcia we wrześniu 2008 r. śledztwa przez katowicki oddział IPN w sprawie zbrodni komunistycznej. Wcześniej jednak szczeciński oddział IPN odmówił zajęcia się sprawą z powodu braku dowodów na zbrodnię komunistyczną. Ekshumacja gen. Sikorskiego odbyła się 25 listopada 2008 r., a badanie zwłok generała przeprowadzono w dniach 25-26 listopada. Ponowny pochówek odbył się w Katedrze Wawelskiej 26 listopada. Ponadto ekshumowano, sprowadzono z Wielkiej Brytanii i zbadano również szczątki gen. Tadeusza Klimeckiego, płk. Andrzeja Mareckiego i por. Józefa Ponikiewskiego (po badaniach ich szczątki pochowano w Polsce).

Nie była to pierwsza ekshumacja gen. Sikorskiego. Po raz pierwszy jego szczątki wydobyto z trumny w 1993 r., kiedy przenoszono je z cmentarza w Newark-on-Trent do kraju, celem pochówku w Katedrze Wawelskiej. Dokonano wówczas wstępnych oględzin zwłok przez lekarza, które potwierdziły jedynie, że w 1943 r. nie przeprowadzono pełnej sekcji zwłok.

Pod koniec stycznia 2009 r. ogłoszony został raport z sekcji szczątków gen. Sikorskiego zarządzonej przez IPN. Stwierdzono w nim, że jego śmierć nastąpiła wskutek obrażeń wielonarządowych, typowych dla ofiar wypadków komunikacyjnych lub upadku z wysokości, a zatem najwcześniej w chwili uderzenia samolotu w wodę. Nie wykluczono też utonięcia jako współprzyczyny śmierci. Stwierdzone złamania powstały kiedy ofiara żyła. Wyniki sekcji pozwoliły kategorycznie odrzucić możliwości śmierci w wyniku postrzału, uduszenia, ran kłutych, ciętych lub rąbanych. Możliwość wcześniejszego od katastrofy zamachu na życie generała wykluczyły też badania toksykologiczne. Tadeusz Klimecki i Andrzej Marecki doznali urazów podobnego charakteru. W związku z tymi ustaleniami, kierujący zespołem badaczy dr Tomasz Konopka oświadczył, iż rozważanie innych sposobów wcześniejszego pozbawienia życia uważa za bezprzedmiotowe.

Ponadto w wyniku badań szczątków ustalono, że Sikorski był palaczem (ekspertyza włosów); miał silny charakter (ekspertyza na podstawie odtworzonej podobizny generała), a w czaszce miał drzazgę z daglezji (analiza dendrologiczna, z daglezji wykonane były drewniane elementy obicia wnętrza samolotu).

Poza wspomnianymi ekshumacjami, w śledztwie zebrano całość dostępnej dokumentacji źródłowej związanej z katastrofą gibraltarską, zarówno z archiwów i instytucji na terenie Polski, jak i w Wielkiej Brytanii. Zasięgnięto opinii specjalistów medycyny sądowej. Przesłuchano członków rodzin ofiar. Ustalono dane ostatnich dwóch żyjących świadków zdarzenia, w tym radiooperatora na brytyjskim okręcie ratunkowym, który uczestniczył m.in. w podniesieniu z morza zwłok generała. Osoby te przesłuchano poza Polską w ramach międzynarodowej pomocy prawnej.

30 grudnia 2013 r. IPN umorzył śledztwo w sprawie zbrodni komunistycznej w związku z katastrofą w Gibraltarze. „Wykluczono teorię mówiącą, że był to zamach” – powiedział wówczas mediom Andrzej Arseniuk z IPN. Natomiast prokurator Marcin Gołębiewicz z warszawskiego IPN przyznał wtedy, że do śledztwa i ekshumacji doszło wobec „opracowań technicznych oraz historycznych, podważających rzetelność wyników prac brytyjskiej komisji powypadkowej z 1943 r., uzasadniających podejrzenie przestępczego spowodowania śmierci gen. Sikorskiego oraz osób mu towarzyszących”. W przekazanym mediom komunikacie Gołębiewicz stwierdził również, że „wykluczono ponad wszelką wątpliwość, aby śmierć Naczelnego Wodza oraz pozostałych poddanych badaniom pośmiertnym osób została spowodowana w sposób przestępczy, przed wylotem z Gibraltaru”. Dalej prokurator IPN stwierdził, że „obraz sekcyjny oraz wyniki badań dodatkowych ukazały, że śmierć pokrzywdzonych nastąpiła w przebiegu wypadku komunikacyjnego w okolicznościach zbliżonych do tych ustalonych przez komisję brytyjską z 1943 r., których to ustaleń polskie organy państwowe na emigracji nigdy nie kwestionowały”. Zastrzegł jednak, że „przeprowadzone w toku śledztwa dowody nie dostarczyły podstaw do potwierdzenia, ale i jednocześnie wykluczenia tezy, iż do katastrofy doszło wskutek zawinionego działania człowieka, a więc sabotażu”.

31 marca 2014 r. Sąd Okręgowy w Katowicach nie uwzględnił zażalenia Teresy Ciesielskiej, córki płk. Andrzeja Mareckiego, i utrzymał w mocy postanowienie prokuratora Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie o umorzeniu śledztwa. Sąd podzielił zdanie prokuratora IPN oraz wskazał, że „ustalenia winny opierać się na faktach, a nie domniemaniach, nie posiadających rzetelnych podstaw dowodowych”.

Śledztwo IPN w sprawie katastrofy gibraltarskiej kosztowało według oficjalnych danych 570 947,08 zł. Nie były to jednak wszystkie koszty, ponieważ nie obejmowały chociażby ceny ponownego pochówku gen. Sikorskiego i ekspertyz szczątków. Prawdopodobnie całość kosztów śledztwa i ekshumacji wyniosła około 600 tys. złotych. Śledztwo IPN, spowodowane przez fantastyczne teorie spiskowe i prowadzone w sprawie zbrodni komunistycznej, doprowadziło do potwierdzenia wyników dochodzenia komisji brytyjskiej z 1943 r. To był tragiczny wypadek.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 17 (1163), 19-24.04.2022, s. 32-35

Jedyny pogrzeb w KL Auschwitz

W dniach 17-18 stycznia 1945 r., wobec zbliżającej się ofensywy radzieckiej, rozpoczęła się ostateczna ewakuacja KL Auschwitz. Objęto nią około 58 tys. więźniów, w tym 20 tys. z obozu macierzystego i obozu Birkenau oraz ponad 30 tys. z podobozów. Na miejscu pozostawiono niecałe 9 tys. więźniów, w większości krańcowo wyczerpanych oraz ciężko chorych. W nocy z 17 na 18 stycznia zmarła także w obozie Birkenau więźniarka Zofia Praussowa – jedna z bardziej zasłużonych działaczek Polskiej Partii Socjalistycznej w okresie II Rzeczypospolitej i jedna z pierwszych polskich feministek. Następnego dnia współwięźniarki zorganizowały jej symboliczny pogrzeb. Był to prawdopodobnie jedyny pogrzeb więźnia w historii KL Auschwitz.

Zofia Praussowa (z domu Kulesza) urodziła się 3 września 1878 r. w Budzowie koło Radomska w rodzinie ziemiańskiej. Należała do tej części tworzącej się wówczas polskiej inteligencji, która związała się politycznie z ruchem socjalistycznym, łączącym hasło walki o niepodległość Polski z programem przebudowy społecznej. Ideałem tej inteligencji stała się – jak to później ujął Stefan Żeromski – „Polska Szklanych Domów”.

Otrzymała staranne wykształcenie, kończąc najpierw gimnazjum w Kazaniu, a następnie Wydział Matematyczny tzw. Kursów Wyższych Żeńskich im. Bestużewa w Petersburgu. Od 1899 r. należała do PPS, a od 1904 r. do Organizacji Bojowej PPS. W maju 1901 r. pomagała w zorganizowanej przez Aleksandra Sulkiewicza ucieczce Józefa Piłsudskiego z petersburskiego szpitala Mikołaja Cudotwórcy. W latach 1904-1905 wchodziła w skład Okręgowego Komitetu Robotniczego PPS w Częstochowie. Jeszcze przed wybuchem rewolucji 1905 r. organizowała przemyt broni z Niemiec do Królestwa Polskiego, która była przeznaczona dla Organizacji Bojowej PPS.

Za kolportowanie odezw przeciwko poborowi do wojska rosyjskiego została aresztowana 3 maja 1905 r. i po krótkim uwięzieniu w Kielcach zesłana w głąb Rosji. Szybko stamtąd uciekła i powróciła do Królestwa Polskiego, gdzie działała nielegalnie w strukturach PPS na terenie Łodzi i Warszawy. Ponownie aresztowano ją we wrześniu 1906 r. i osadzono na Pawiaku. Zwolniona stamtąd pod koniec 1906 r., wyjechała do Francji i w latach 1907-1911 odbyła studia matematyczne na paryskiej Sorbonie. W 1911 r. osiadła w Zakopanem i założyła tam koedukacyjną szkołę średnią. Podczas pierwszej wojny światowej organizowała werbunek do Legionów Polskich. Była też organizatorką i komendantką oddziału żeńskiego Polskiej Organizacji Wojskowej w Piotrkowie Trybunalskim oraz należała do działającego w latach 1918-1919 Centralnego Komitetu Równouprawnienia Kobiet.

Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę w 1918 r. Zofia Praussowa przystąpiła do współtworzenia od podstaw Państwowej Inspekcji Pracy. Była jednym z pierwszych inspektorów pracy w Polsce. Natomiast w latach 1922-1930 była posłanką na Sejm, najpierw z listy PPS, a od 1928 r. z ramienia porosanacyjnej PPS-dawnej Frakcji Rewolucyjnej. Zasiadała w sejmowej Komisji Ochrony Pracy, Opieki Społecznej i Inwalidzkiej, gdzie znacząco przyczyniła się do opracowania regulacji prawnych dotyczących zatrudnienia i ochrony pracy kobiet i młodocianych. W latach 1920-1928 wchodziła w skład Rady Naczelnej i Centralnego Komitetu Wykonawczego PPS. Mimo popierania obozu sanacyjnego, po przedterminowym rozwiązaniu Sejmu w 1930 r. nie uzyskała więcej mandatu poselskiego. Należała również do znanych działaczek feministycznych okresu II RP. Działała w utworzonej w 1919 r. organizacji feministycznej o nazwie Klub Polityczny Kobiet Postępowych i redagowała czasopismo „Głos Kobiet”. Zorganizowała Centralny Wydział Kobiecy PPS i była jego przewodniczącą w latach 1923-1928.

Podczas okupacji niemieckiej Zofia Praussowa należała do ZWZ/AK. Gestapo aresztowało ją 10 listopada 1942 r. Po kilkumiesięcznym uwięzieniu na Pawiaku trafiła do KL Lublin (Majdanek). Stamtąd została deportowana 15 kwietnia 1944 r. do KL Auschwitz. W transporcie tym przywieziono 988 więźniarek i 38 dzieci (m.in. Polek, ale także obywatelek ZSRR). Otrzymały one numery z serii ogólnej od 77239 do 78219. Numer obozowy Zofii Praussowej jest nieznany. Więźniarki wraz z dziećmi umieszczono w obozie kwarantanny męskiej w Birkenau na odcinku BIIa w barakach 3-6, a po jej zakończeniu osadzono je w obozie kobiecym w Birkenau, który mieścił się on na odcinkach BIa i BIb. Jedynym dokumentem, z którego wiemy, że Zofia Praussowa przybyła do KL Auschwitz powyższym transportem i że zginęła w obozie jest sporządzony po wyzwoleniu imienny spis 46 więźniarek-Polek deportowanych w kwietniu 1944 r. z KL Lublin.

Na temat okoliczności śmierci Zofii Praussowej zachowało się kilka relacji byłych więźniarek. Więźniarka Maria Borowska wspomina: Prauss Zofia – staruszka, trzymała się bardzo dzielnie i była dla nas dużym oparciem. Zmarła w obozie przed ewakuacją.

Z kolei więźniarka Anna Lipka wspomina: W dniu 18 stycznia 1945 roku wraz z dr. Perzanowską, Anną Chomicz i Jadwigą Romeyko brałam udział w symbolicznym pogrzebie Zofii Prauss. Zofia Prauss była przed aresztowaniem działaczką PPS. Zwłoki jej wynosiłyśmy na tragach przy zapalonych świeczkach do kostnicy.

Wspomniana przez nią Anna Chomicz (więźniarka nr 44174) była pielęgniarką, działaczką PPS i członkinią AK. Została deportowana do obozu w transporcie z Łodzi 6 maja 1943 r. Po pewnym czasie zatrudniono ją w szpitalu więźniarskim w obozie kobiecym w Birkenau, gdzie zaangażowała się w nielegalną pomoc dla chorych więźniarek. Szpital ten został w połowie listopada 1944 r. przeniesiony z obozu kobiecego na odcinku BIa do byłego obozu cygańskiego na odcinek BIIe. Od października 1944 r. przebywała w nim Zofia Praussowa. Anna Chomicz doczekała wyzwolenia w KL Auschwitz 27 stycznia 1945 r. W okresie stalinowskim stała się natomiast ofiarą represji komunistycznych. Chomicz była prawdopodobnie inicjatorką symbolicznego pogrzebu Zofii Praussowej. Tak o tym opowiedziała w swojej relacji:

W okresie ostatecznej ewakuacji doszło do rozprzężenia rygorów obozowych. Między innymi nie zdzierano już odzieży ze zwłok zmarłych z wycieńczenia więźniarek. Np. nie zdarto odzieży ze zwłok zmarłej w nocy z 17 na 18 stycznia 1945 roku więźniarki Zofii Prauss. Współwięźniarki zorganizowały dla zmarłej Z. Prauss symboliczną uroczystość pogrzebową. Był to pierwszy od początku istnienia obozu przypadek przeprowadzenia takiej uroczystości pogrzebowej. Oprócz mnie w uroczystości wzięły udział: dr Irena Konieczna, Stanisława Jamrożówna, Elżbieta Sielbert (z Łodzi) i Marysia Scher (ze Lwowa). Dr Irena Konieczna przyniosła „zorganizowane” przez siebie świece, które zaświeciłyśmy przy tragach ze zwłokami zmarłej; przykryłyśmy też je prześcieradłem. Potem trzymając w rękach palące się świece wyniosłyśmy zmarłą do pobliskiego baraku-kostnicy (Leichenkammer).

Ten symboliczny pogrzeb był możliwy dzięki temu, że w połowie stycznia 1945 roku nie działały już krematoria obozowe. Na temat miejsca pochówku Zofii Prauss Anna Chomicz relacjonuje:

Zarówno przed wyzwoleniem jak i pewien okres czasu po wyzwoleniu same wynosiłyśmy zwłoki zmarłych z wycieńczenia współtowarzyszek z bloków. W wyniku naszych interwencji wojskowe władze radzieckie przystąpiły do usuwania zwłok z całego terenu obozu. Do pracy przy wykopaniu dołu-mogiły i przenoszeniu do niej zwłok przyprowadzono pod eskortą volksdeutschów. W mogile złożono zwłoki z kostnicy rewiru żeńskiego i różnych zakątków tegoż odcinka. Nie wszystkie zwłoki od razu usunięto. Do mogiły-dołu dorzucano stopniowo znalezione zwłoki. Mogiła znajdowała się w końcu rampy kolejowej w Brzezince, w miejscu gdzie do 1967 roku stał prowizoryczny pomnik-obelisk ku czci ofiar KL Auschwitz. Pewnego dnia na życzenie świeżo przybyłych do Brzezinki żołnierzy radzieckich udałam się na mogiłę, by naocznie im ją pokazać. Towarzyszyli nam wówczas członkowie radzieckiej czołówki filmowej, wraz ze wspomnianym Polakiem A. Forbertem [właść. Władysławem Forbertem – uzup. BP]. Członkowie ci sfilmowali mnie w momencie, gdy opowiadałam zebranym swoje przeżycia, pokazując ręką zwłoki w mogile. Moment ten został włączony do „Kroniki wyzwolenia Oświęcimia”. W momencie filmowania nas w mogile znajdowały się wyłącznie zwłoki więźniarek i dzieci. Pamiętam, że zwróciłam wtedy uwagę na leżące na wierzchu zwłoki wspomnianej koleżanki Zofii Prauss. Był to dla mnie dowód, że do mogiły przyniesiono zwłoki zebrane na terenie rewiru żeńskiego, zwłaszcza wyniesione z kostnicy. Słyszałam potem, że znajdujące się w mogile zwłoki będą ekshumowane. Nie orientuję się jednak czy ekshumację przeprowadzono i gdzie zwłoki przeniesiono. Być może zwłoki przeniesiono na cmentarz koło byłego obozu macierzystego i pochowano je tam w dniu 28 lutego 1945 roku lub w okresie późniejszym.

Zatem doczesne szczątki Zofii Praussowej – w przeciwieństwie do większości z 1,1 mln ofiar KL Auschwitz – nie zostały spalone i spoczywają prawdopodobnie na tzw. cmentarzyku-zbiorowej mogile przy ulicy Więźniów Oświęcimia (nieopodal dawnego obozu macierzystego KL Auschwitz I), gdzie pochowano około 700 więźniów i więźniarek KL Auschwitz zmarłych pomiędzy 18 stycznia a wyzwoleniem 27 stycznia 1945 r.

W wypowiedzi zacytowanej w artykule Jerzego Steinhaufa pt. Kres rodu („Dziennik Polski” nr 22 z 26-27.1.1969 r.) Anna Chomicz nazwała Zofię Praussową swoją najserdeczniejszą przyjaciółką. Stąd wnioskuję, że musiała być inicjatorką jej symbolicznego pogrzebu, do czego prawdopodobnie przez skromność nie przyznała się w cytowanej relacji. W wypowiedzi do tego artykułu A. Chomicz stwierdziła, że w nocy z 17 na 18 stycznia 1945 r. miał miejsce nalot aliancki na fabrykę IG Farbenindustrie w Monowicach. Zofia Praussowa miała umrzeć „na odgłos samolotów, zwiastujących już bliski dzień wyzwolenia”. Nie można jednak wykluczyć, że zmarła z wycieńczenia.

Źródła:

Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Numerowy wykaz transportów skierowanych do KL Auschwitz; Sygn. D-Au II-3/1. Quarantäne-Liste, k. 5; Proces Hössa, t. 6, k. 88, 89; Sygn. Mat./300, nr inw. 48423, t. 14, k. 44. Spis więźniarek przywiezionych w kwietniu 1944 r. z KL Lublin; Zespół Wspomnienia, t. 19, k. 112, wspomnienia byłej więźniarki Ireny Szczypiorskiej pt. „Kartki z Oświęcimia”; Zespół Oświadczenia, t. 60, k. 77, relacja byłej więźniarki Marii Borowskiej-Bayer; t. 74, k. 232, relacja byłej więźniarki Anny Lipki; t. 75, k. 9-10, 15-16, relacja byłej więźniarki Anny Chomicz.

Literatura:

D. Czech, Kalendarz wydarzeń w KL Auschwitz, Oświęcim 1992, s. 643-644.

B. Piętka, Księga Pamięci. Transporty Polaków do KL Auschwitz z Wielkopolski, Pomorza, Ciechanowskiego i Białostocczyzny, Oświęcim 2013, t. II, s. 1025-1027, 1034 i 1039.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 5, (1151), 24-30.01.2022, s. 42-43

Laboratorium kompromisu – Rada Konsultacyjna (1986-1989)

6 grudnia 1986 r. w Belwederze odbyło się inauguracyjne spotkanie Rady Konsultacyjnej przy przewodniczącym Rady Państwa Wojciechu Jaruzelskim. Otwierając spotkanie gen. Jaruzelski powiedział, że „Rada ta jest eksperymentem historycznym i wydaje mi się, że do tego eksperymentu należy podejść bardzo ostrożnie. Około 70 procent to ludzie bezpartyjni, reprezentujący bardzo różne środowiska. Dlatego mówiło się, że będzie ona kuźnią kultury politycznej. Autorytet Rady to zatem nie suma autorytetów jej członków, tylko sposób jej działania. Dlatego powinna ją cechować pewna mądrość, odpowiedzialność, ale też spokój”. Stwierdził też: „Zależy mi na tym, aby wszyscy tu obecni mieli pełną jasność, że nie dążymy do budowania ozdobnej fasady, nie chcemy hodować rośliny tylko po to, aby dostarczała listków figowych. Rada będzie taką, jaką sama będzie chciała być”.

W świetle wystąpienia generała Rada Konsultacyjna miała być pomocna przy rozwiązywaniu takich problemów jak: polityka społeczna, priorytety w podziale dochodu narodowego, godzenie sprzecznych interesów grupowych, ekonomiczna racja stanu przy opiece społecznej, strategia inwestycji państwowych, budowa mieszkań, ekologia, problemy demograficzne, decentralizacja i moralna kondycja społeczeństwa. Wszystkie narady – oświadczył gen. Jaruzelski – powinny się odbywać w duchu jedności, bez podziału na „my” i „wy”, „członkowie partii” i „bezpartyjni”. Dialog ten powinien być początkiem procesu pojednania narodowego skierowanego w przyszłość.

Po 13 grudnia 1981 r. rozważano w obozie władzy kwestię poszerzenia swojej bazy politycznej poprzez otwarcie się na środowiska umiarkowanej opozycji. Wykluczano przy tym możliwość rozmów z kierownictwem zdelegalizowanej „Solidarności”, w tym z samym Wałęsą. Dał temu wyraz gen. Czesław Kiszczak w rozmowie z abp Bronisławem Dąbrowskim i ks. Alojzym Orszulikiem w październiku 1983 r. „Jesteśmy gotowi rozmawiać z Kościołem. Macie przecież także rozsądnych ludzi, takich jak Siła-Nowicki, Olszewski, Wielowieyski, Chrzanowski, gdyby ci chcieli się zaangażować” – powiedział wówczas gen. Kiszczak.

Sytuacja sprzyjająca takim działaniom powstała po objęciu w marcu 1985 r. władzy w ZSRR przez Michaiła Gorbaczowa i rozpoczęciu przez niego pieriestrojki. Polityka Gorbaczowa od początku była krytycznie oceniana przez kierownictwo NRD z Erichem Honeckerem na czele. Z rezerwą odnoszono się do niej też w Czechosłowacji i innych krajach bloku poza – jak się okazało – Polską.

Pomysł powołania Rady Konsultacyjnej jako forum dialogu władz PRL i różnych środowisk społecznych pojawił się podczas X Zjazdu PZPR (29 czerwca-3 lipca 1986 r.). Pierwotnie miała się nazywać Społeczną Radą Konsultacyjną. W kuluarach zjazdu podjęto dyskusję nad możliwością dialogu z opozycją. Możliwość taką stwarzały właśnie przemiany rozpoczęte rok wcześniej w ZSRR. Decydując się na podjęciem dialogu z częścią opozycji ekipa Jaruzelskiego wychodziła przed szereg pozostałych państw bloku, podejmowała własną wersję pieriestrojki. Gościem honorowym zjazdu był Michaił Gorbaczow, który nie ukrywał, że liczy na polską wersję pieriestrojki.

Pierwszym krokiem do dialogu społecznego było ogłoszenie przez władze amnestii dla więźniów politycznych, czyli jak ich wtedy oficjalnie nazywano – niekryminalnych. Stało się to 17 lipca 1986 r. Amnestia objęła 115 osób – 41 skazanych i 74 tymczasowo aresztowanych. Wobec ponad 100 dalszych osób umorzono postępowania. Konsultacje w sprawie powołania Społecznej Rady Konsultacyjnej rozpoczęły się w październiku 1986 r. Najpierw doszło 10 października do spotkania gen. Czesława Kiszczaka z takimi przedstawicielami środowisk katolickich jak Julian Auleytner, Krzysztof Kozłowski, Krzysztof Skubiszewski, Andrzej Święcicki, Jerzy Turowicz, Andrzej Wielowieyski i Janusz Zabłocki. Na spotkaniu tym ustalono, że Episkopat nie będzie nikogo zgłaszał do Rady. Wskaże jedynie, do jakich osób ma zaufanie. Natomiast 18 października doszło do spotkania Kazimierza Barcikowskiego i Stanisława Cioska – reprezentujących Komitet Centralny PZPR i władze PRL – z Andrzejem Święcickim, Jerzym Turowiczem i Andrzejem Wielowieyskim. Na spotkaniu tym dyskutowano m.in. ewentualny udział w Radzie Lecha Wałęsy.

Sam Wałęsa nie wykluczał podjęcia dialogu. Z jego inicjatywy 29 września 1986 r. została utworzona Tymczasowa Rada NSZZ „Solidarność” w składzie: Bogdan Borusewicz, Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Tadeusz Jedynak, Bogdan Lis, Janusz Pałubicki i Józef Pinior. W oświadczeniu z okazji powołania tego ciała Wałęsa napisał: „Nie chcemy konspirować. Trzeba wypracować i uzgodnić nowy model działalności, jawnej i legalnej”. Natomiast Bronisław Geremek stwierdził wprost, że Tymczasowa Rada „Solidarności” jest zespołem mającym możliwość podejmowania negocjacji z władzami. 10 października Wałęsa i jego najbliżsi współpracownicy zaapelowali do Białego Domu o zniesienie sankcji ekonomicznych, które USA nałożyły na PRL w reakcji na wprowadzenie stanu wojennego w grudniu 1981 r. Był to z ich strony sygnał, że są gotowi do szukania porozumienia z władzami. W tym czasie doradcy gen. Jaruzelskiego wysunęli pomysł włączenia Wałęsy do Społecznej Rady Konsultacyjnej. Jednakże po spotkaniu Barcikowskiego i Cioska z Święcickim, Turowiczem i Wielowieyskim do tematu nie powrócono. Jeszcze w 1987 r. w kręgu kierownictwa PRL rozważano zaoferowanie Wałęsie członkostwa w Radzie Konsultacyjnej, ostatecznie jednak władze nie zdecydowały się na ten krok.

28 listopada 1986 r. odbyło się posiedzenie Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu, na którym dyskutowano powołanie Rady Konsultacyjnej. Reprezentujący Episkopat abp Bronisław Dąbrowski wyraził pełne poparcie dla tej inicjatywy. 5 grudnia, podczas posiedzenia Rady Krajowej Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, gen. Jaruzelski poinformował o formalnym powołaniu Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa. Na odbytym w tym samym miesiącu posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR gen. Jaruzelski zadeklarował: „Musimy wbudować w nasz system różnego rodzaju elementy opozycji w samej partii”. W świetle tej wypowiedzi wydaje się, że Rada Konsultacyjna była testem na wbudowanie w system polityczny PRL szerszego czynnika społecznego, początkowo złożonego z jednostek reprezentujących środowiska inne niż obóz władzy.

W skład Rady Konsultacyjnej weszło 56 osób. 17 spośród nich należało do PZPR, dwóch do ZSL, jeden do SD, a 36 było bezpartyjnych, w tym 12 działaczy katolickich i chrześcijańskich. Wśród katolików świeckich zabrakło osób reprezentujących środowisko „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi”. Kozłowski, Turowicz i Wielowieyski zrezygnowali z udziału w Radzie, mimo że mieli zaufanie wyrażone przez Episkopat. Odnieśli się jednak sceptycznie do tej inicjatywy, co wyrazili już podczas wspomnianego spotkania z gen. Kiszczakiem 10 października. Ostatecznie różne środowiska katolickie i opozycyjne reprezentowali w Radzie: prof. Julian Marian Auleytner (Prymasowska Rada Społeczna), prof. Janusz Bieniak (KIK), Zbigniew Czajkowski (PAX), prof. Maciej Giertych (środowisko postendeckie), Jan Kułaj (były przewodniczący NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność”), dr hab. Aleksander Legatowicz (KIK, PZKS), pisarz Jan Meysztowicz (ChSS), mecenas Władysław Siła-Nowicki (weteran AK i WiN, doradca „Solidarności”), prof. Krzysztof Skubiszewski (Prymasowska Rada Społeczna i „Solidarność”), prof. Andrzej Święcicki (prezes Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie, członek Prymasowskiej Rady Społecznej), Eugeniusz Tabaczyński (KIK), Stanisław Zawada (były członek KK „Solidarności”) oraz Janusz Zabłocki (współtwórca Ruchu „Znak” i Klubów Inteligencji Katolickiej, pierwszy prezes Polskiego Związku Katolicko-Społecznego).

Spośród nich Maciej Giertych, Władysław Siła-Nowicki, Krzysztof Skubiszewski i Aleksander Legatowicz zajęli po 1989 r. różne miejsca w życiu politycznym III RP. Przy czym Siła-Nowicki uczestniczył też w obradach Okrągłego Stołu jako reprezentant strony koalicyjno-rządowej. Na jego udział po stronie solidarnościowo-opozycyjnej nie chciała się zgodzić „Solidarność”, co prawdopodobnie było karą za uczestnictwo w Radzie Konsultacyjnej.

Stronę partyjno-rządową reprezentowali w Radzie w pierwszej kolejności najbliżsi współpracownicy gen. Jaruzelskiego z tzw. reformatorskiego skrzydła PZPR. Byli to: prof. Władysław Baka (prezes NBP), prof. płk Stanisław Kwiatkowski (dyrektor CBOS) i prof. Zdzisław Sadowski (wówczas przewodniczący Konsultacyjnej Rady Gospodarczej, później wicepremier i przewodniczący Komitetu ds. Realizacji Reformy Gospodarczej). Poza tym stronę partyjno-rządową reprezentowali: poseł Norbert Aleksiewicz, prof. Jan Baszkiewicz, prof. Kazimierz Buchała, prof. Zdzisław Cackowski, prof. Zbigniew Grabowski, prof. Lech Kobyliński, prof. Jarema Maciszewski, Lucjan Motyka (wówczas wiceprezes ZBoWiD), prof. Antoni Rajkiewicz, aktor Jerzy Trela, prof. Janusz Tymowski, dziennikarz Ryszard Wojna, prof. Piotr Zaremba (pierwszy powojenny prezydent Szczecina) i prof. Adam Zieliński (prezes Naczelnego Sądu Administracyjnego).

Natomiast spoza PZPR i środowisk katolicko-opozycyjnych do Rady weszli: prof. Witold Benedyktowicz (duchowny Kościoła metodystycznego), prof. Grzegorz Białkowski (rektor Uniwersytetu Warszawskiego), prof. Czesław Bobrowski (były polityk PPS, twórca powojennego planu odbudowy), reżyser Kazimierz Dejmek (wówczas dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie), prof. Józef Andrzej Gierowski (rektor UJ), prof. Aleksander Gieysztor, prof. Aleksander Grygorowicz, prof. Jan Karol Kostrzewski (wówczas prezes PAN, były bezpartyjny minister zdrowia PRL), prof. Tadeusz Koszarowski (twórca polskiej chirurgii onkologicznej), działacz społeczny Marek Kotański, prof. Janusz Kuczyński, prof. Gerard Labuda (wiceprezes PAN), prof. Manfred Lachs (sędzia Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze), Witold Lassota (SD, zastępca przewodniczącego Trybunału Stanu), pisarz Wiesław Myśliwski (ZSL), prof. Anna Przecławska (PRON), prof. Kazimierz Secomski (członek Rady Państwa), prof. Halina Skibniewska (architekt zaangażowana w odbudowę Warszawy, w l. 1971-1985 wicemarszałek Sejmu), prof. Jan Szczepański, prof. Janusz Szosland (przewodniczący Rady Głównej NOT), prof. Andrzej Tymowski (były ekspert ekonomiczny przy ONZ, weteran AK i członek „Solidarności”), prof. Stefan Węgrzyn i prof. Zbigniew Tadeusz Wierzbicki (socjolog zaangażowany m.in. w działalność opozycyjnego Towarzystwa Kursów Naukowych).

Ogółem Rada Konsultacyjna przy Przewodniczącym Rady Państwa odbyła 12 posiedzeń. Ostatnie odbyło się 17 lipca 1989 r., już po wyborach czerwcowych. Większość członków Rady poparła na ostatnim posiedzeniu kandydaturę gen. Jaruzelskiego na prezydenta PRL. Za udział w pracach Rady jej członkowie nie otrzymywali żadnej gratyfikacji pieniężnej. Zwracano im tylko koszty dojazdu do Warszawy. We wszystkich posiedzeniach Rady uczestniczył gen. Jaruzelski, co świadczy o tym, że traktował ten twór poważnie, jako platformę dialogu społecznego. Dyskusje prowadzone na posiedzeniach Rady zostały opublikowane w dwóch tomach pt. „Rada Konsultacyjna przy Przewodniczącym Rady Państwa” (Warszawa 1988 i 1990). Poza tym stenogramy z posiedzeń publikowane były bez żadnych ingerencji cenzury w periodyku „Rada Narodowa” (nakład 30 tys. egz.). Rada Konsultacyjna stała się zatem miejscem jawnej i otwartej debaty publicznej, co stanowiło zupełnie nową jakość w życiu politycznym PRL.

Już na pierwszym posiedzeniu, po wstępnym wystąpieniu Jaruzelskiego, głos zabrało 29 osób. Ustalono, że obrady będą przebiegały bez szczegółowego porządku i bez przymusu osiągnięcia konsensusu za wszelką cenę. Przedstawiciele kręgów bliskich Kościołowi i „Solidarności” oraz bezpartyjni nie stosowali żadnej autocenzury, co pokazały odważne wystąpienia Siły-Nowickiego i innych mówców już na pierwszym posiedzeniu. Mówiono wtedy otwarcie o zatruciu społeczeństwa przez zakłamanie wewnętrzne spowodowane indoktrynacją i propagandą. Podkreślano, że jest to przyczyna wszelkich deformacji społecznych, bez usunięcia której nie da się przeprowadzić koniecznych reform społecznych. Siła-Nowicki wezwał Radę by była niezależnym głosem opinii publicznej, kończąc swoje wystąpienie słowami: „Nasza cenzura, nasze ukrywanie prawdy jest tragiczną kartą życia politycznego, zamykającą w jakiś sposób drogę do narodowego porozumienia”.

Z przebiegu dalszych posiedzeń można wnioskować, że główne tematy dyskusji były wnoszone przez gen. Jaruzelskiego. On zaproponował, żeby na drugim posiedzeniu 27 lutego 1987 r. prof. Kazimierz Secomski zreferował prace komitetu „Polska 2000”, którym kierował w Polskiej Akademii Nauk. Tematem dyskusji trzeciego i czwartego posiedzenia – 18 maja i 17 lipca 1987 r. – był referat wybitnego socjologa prof. Jana Szczepańskiego, podsumowujący diagnozy z drugiego posiedzenia. Na piątym posiedzeniu – 14 października 1987 r. – tematem były problemy wynikające z podjęcia drugiego etapu reformy gospodarczej. W maju 1988 r. zainicjowano prace „zespołu do opracowania propozycji reformy modelu socjalistycznego państwa”. W dokumentach z prac tego zespołu była mowa przede wszystkim o rozszerzeniu kompetencji Sejmu. Na marginesie jednak pojawiła się już wtedy myśl o utworzeniu drugiej izby parlamentu, zrealizowana rok później podczas obrad Okrągłego Stołu. 3 czerwca 1988 r. Stanisław Ciosek poinformował reprezentującego Episkopat ks. Alojzego Orszulika, że władze rozważają powołanie izby wyższej parlamentu, w której 60-65% miejsc miałyby środowiska niezależne od PZPR.

Po rozpoczęciu 6 lutego 1989 r. obrad Okrągłego Stołu – czyli bezpośrednich negocjacji władz PRL z opozycją solidarnościową – Rada Konsultacyjna znalazła się w cieniu. Do Okrągłego Stołu doprowadziły różne czynniki wewnętrzne i zewnętrzne. Świadomość konieczności demokratyzacji PRL narastała w gronie najbliższych współpracowników gen. Jaruzelskiego stopniowo, o czym świadczy chociażby wysunięta w październiku 1987 r. przez Mieczysława Rakowskiego myśl o „dopuszczeniu jednego z nurtów opozycyjnych do udziału w wyborach”.

Najprawdopodobniej do przemian ustrojowych 1989 roku doszłoby także bez epizodu Rady Konsultacyjnej. Jednakże istnienia i działania tej instytucji nie można lekceważyć i dezawuować. Rada Konsultacyjna była początkiem nowej jakości w ówczesnym życiu politycznym. Pomyślana jako forum dialogu z jednostkami wywodzącymi się ze środowisk niezależnych od PZPR, przygotowała w jakiejś mierze grunt pod późniejszy dialog z tymi środowiskami. Stała się czymś w rodzaju laboratorium lub poligonu, na którym obie strony badały granice wzajemnego kompromisu, chociaż oficjalnie strona solidarnościowa lekceważyła Radę Konsultacyjną. W tym sensie Rada Konsultacyjna niewątpliwie zapoczątkowała drogę do szukania porozumienia społecznego w oparciu o szerszą bazę polityczną, a więc drogę do demokratyzacji Polski.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 1 (1147), 27.12.2021-2.01.2022, s. 26-28

Zabójstwo Bronisława Pierackiego

15 czerwca 1934 r. około godz. 15:40 przed Klub Towarzyski przy ul. Foksal 3 w Warszawie zajechała limuzyna, z której wysiadł minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki. Klub mieścił się na końcu ślepego zakończenia ulicy i miał charakter ekskluzywny. Spotykali się w nim ministrowie, parlamentarzyści, prorządowi dziennikarze i inne osobistości obozu sanacyjnego. Minister Pieracki przybył tam tego dnia bez ochrony, jedynie ze służbowym kierowcą Stanisławem Witulskim. Po wyjściu z limuzyny skierował się przez sień do drzwi klubu. W tym czasie podszedł do niego od tyłu młody człowiek, który od dłuższego czasu oczekiwał w tym miejscu. Najpierw zaczął nerwowo manipulować przy niewielkiej paczce, którą niósł pod pachą. Gdy nie udało mu się odpalić ładunku wybuchowego, sięgnął po rewolwer i z bliskiej odległości trzykrotnie strzelił do Pierackiego. Dwie kule trafiły ministra w tył głowy. Działo się to na oczach zaskoczonego portiera, który nie zdążył w jakikolwiek sposób zareagować.

Dopiero kiedy zamachowiec, przez nikogo nie zatrzymywany wybiegł na ulicę, portier wszczął alarm. W pogoń za zamachowcem, rzuciło się (i to w różne strony) kilkanaście osób, w tym wojewoda lwowski Władysław Belina-Prażmowski i płk Roman Abraham oraz dwóch policjantów. Ruszył też za nim samochodem kierowca Witulski. Na stopień samochodu wskoczył posterunkowy Stanisław Bagiński. Jako pierwszy zastąpił drogę uciekającemu, jeszcze na ulicy Foksal, woźny ambasady japońskiej Franciszek Wywrocki. Zamachowiec strzelił do niego, ale niecelnie, po czym oddał jeszcze kilka strzałów za siebie i wbiegł w ulicę Kopernika. Tam dogonił go posterunkowy Władysław Obrębski. Dwukrotnie strzelił on niecelnie do ściganego i sam został przez niego raniony strzałem w rękę. Zaraz potem pojawili się jadący samochodem Witulski i Bagiński. Wówczas ścigany strzelił w biegu do kierowcy. Temu udało się uchylić od kuli, ale przez moment nie obserwował ulicy. To dało czas ściganemu, by wbiec na ulicę Szczyglą, gdy tymczasem samochód pojechał prosto. Dopiero po chwili zawrócił i również skręcił w Szczyglą. Tam ścigany zniknął z oczu kierowcy i policjanta u wylotu schodów prowadzących na ulicę Okólnik. Jakiś przechodzień wskazał im nie zabudowane tereny i ogród zakładu św. Kazimierza. Był to prawdopodobnie wspólnik zamachowca, który celowo skierował pościg w fałszywym kierunku. Tymczasem zabójca ministra wbiegł do narożnego domu przy ulicy Okólnik 5, zostawił w bramie płaszcz i paczkę z wadliwą bombą (według innych relacji wyrzucił ją lub zdetonował podczas pościgu), po czym wyszedł na ulicę i wmieszał się w szereg przechodniów idących w kierunku ulicy Ordynackiej.

Zamachu na ministra Pierackiego dokonał Hryhorij Maciejko (1913-1966) – pochodzący z biednej rodziny chłopskiej, absolwent szkoły powszechnej i kursu rzemieślniczego, od 1929 r. członek Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów o pseudonimie „Honta”. Do zadania tego został wyznaczony przez prowidnyka krajowego OUN Stepana Banderę. Żeby przeprowadzić zamach, przybył do Warszawy pod fałszywą tożsamością jako Włodzimierz Olszewski i przez kilkanaście dni obserwował tryb życia Pierackiego. Po ucieczce z miejsca zbrodni udał się do Lwowa i tam przebywał przez krótki czas. Następnie przeszedł nielegalnie przez Karpaty do Czechosłowacji. Stamtąd pod fałszywym nazwiskiem Petr Knysz wyjechał do Argentyny, gdzie żył do śmierci. Wyjazd ten umożliwił mu Jewhen Konowalec – główny prowidnyk OUN, rezydujący na emigracji. Konowalec żalił się potem swoim współpracownikom, że Maciejko „nie rozumiał, że powinien siedzieć cicho, żyć dyskretnie i zachowywać się skromnie, lecz domagał się aby odnoszono się do niego jak do bohatera”.

Ciężko rannego Pierackiego szybko zabrała karetka pogotowia. W Szpitalu Ujazdowskim poddano go operacji. Lekarze zatamowali upływ krwi, dokonali trepanacji czaszki i wydobyli kulę. Mimo to minister zmarł o godz. 17:15. Pułkownik dyplomowany (pośmiertnie awansowany na generała brygady) Bronisław Wilhelm Pieracki (1895-1934) był jedną z czołowych postaci obozu sanacyjnego. Legionista, dowódca jednego z odcinków obrony Lwowa podczas wojny polsko-ukraińskiej (1918-1919), uczestnik wojny polsko-bolszewickiej (1919-1920) jako oficer łącznikowy Głównej Kwatery Naczelnego Wodza, następnie urzędnik Ministerstwa Spraw Wojskowych. Inaczej niż wielu piłsudczyków miał poglądy prawicowe. Z tego przypuszczalnie powodu był posądzany przez przeciwników o sympatie do faszyzmu włoskiego i z nazywany „Bronito Pieratini”.

Jego kariera w służbie państwowej nabrała przyspieszenia po przewrocie majowym 1926 r. Od 1928 r. był posłem BBWR (przez pewien czas jego wiceprezesem), następnie II zastępcą szefa Sztabu Generalnego (1928-1929), wicepremierem w drugim rządzie Walerego Sławka (1930-1931) i ministrem spraw wewnętrznych w rządach Aleksandra Prystora, Janusza Jędrzejewicza i Leona Kozłowskiego. Należał do ścisłej elity władzy (tzw. grupy pułkowników). Był ulubieńcem Józefa Piłsudskiego, który traktował Pierackiego jak syna i zapewne widział dla niego w przyszłości miejsce na najwyższych stanowiskach państwowych. Wieść o zamachu i śmierci Pierackiego wstrząsnęła schorowanym Piłsudskim, co prawdopodobnie przyspieszyło jego zgon niecały rok później.

Maria Dąbrowska skomentowała 18 czerwca 1934 r. zabójstwo ministra Pierackiego następująco: „Teraz znów zabili Pierackiego. Wredna to była postać, klerykał i bigot, (…) szkodnik publiczny – wiem o nim, gdyż St. miał z nim przejście, które go całkiem oburzyło. Rząd robi teraz z niego wielkiego narodowego bohatera – nakazuje urzędnikom żałobę tygodniową, pisze panegiryki. Biskup Gawlina wygłosił na pogrzebie ohydnie moralną mowę. Włożyłam ją do »muzeum parszywiny«. (…) Rząd ogłosił 100 000 zł nagrody za wykrycie zabójcy Pierackiego. Jakiż odmęt bagna ludzkiego porusza się takim krokiem. Brr… Mamy już obozy izolacyjne”[1].

Chodziło o Miejsce Odosobnienia w Berezie Kartuskiej. Represje polityczne zapowiedziała wkrótce po zamachu prorządowa „Gazeta Polska”: „Gdy wyjaśnione zostanie, gdzie tkwią korzenie mordu, na jakim fermencie wezbrała zbrodnia – to trzeba będzie chore miejsce organizmu społecznego wypalić białym żelazem”. Pomysł utworzenia obozu internowania wyszedł od premiera Kozłowskiego i został zaakceptowany przez Józefa Piłsudskiego. 17 czerwca 1934 r. prezydent Ignacy Mościcki wydał rozporządzenie z mocą ustawy o utworzeniu Miejsca Odosobnienia w Berezie. Osadzenie w obozie miało następować na podstawie decyzji administracyjnej bez prawa apelacji na okres trzech miesięcy, z możliwością przedłużenia. Konstrukcja tego przepisu przypominała hitlerowską instytucję prawną Schutzhaft, czyli aresztu „ochronnego” (prewencyjnego), wprowadzoną w III Rzeszy 28 lutego 1933 r., na podstawie której osadzano więźniów politycznych w niemieckich obozach koncentracyjnych. Przykład obozów hitlerowskich w Niemczech (Dachau i Oranienburg powstały w 1933 r.) był zatem dla sanacji kuszący. Należy pamiętać, że przed 1939 r. celem tych obozów nie była eksterminacja więźniów, ale jedynie ich sterroryzowanie i zniechęcenie do jakiejkolwiek działalności opozycyjnej.

Podejrzenie o zabicie Pierackiego padło najpierw na polskich nacjonalistów z utworzonego w kwietniu 1934 r. Obozu Narodowo-Radykalnego. Powodem podejrzenia było to, że w dniu zamachu o audiencję u ministra zabiegał przywódca ONR Jan Mosdorf (1904-1943). Chciał rozmawiać z szefem MSW w sprawie zamknięcia przez władze onereowskiego pisma „Sztafeta”. Gdy sekretarz ministra powiedział mu, że audiencja będzie możliwa dopiero 18 czerwca, Mosdorf oświadczył: „To już będzie za późno”.

Oskarżenie rzucone na takiej podstawie skutkowało gwałtowną reakcją zwolenników obozu sanacyjnego i natychmiastowymi represjami wobec ONR. Już następnego dnia po zamachu doszło w Warszawie do manifestacji antyprawicowych. Około 150 osób wdarło się do redakcji i drukarni endeckiej „Gazety Warszawskiej” przy ul. Zgoda, demolując ich pomieszczenia. Fala aresztowań w polskich środowiskach nacjonalistycznych rozpoczęła się już w nocy z 15 na 16 czerwca 1934 r. Ujęto około 1000 osób z ONR i Sekcji Młodych Stronnictwa Narodowego. Sam ONR został zdelegalizowany 10 lipca 1934 r., a trzy dni wcześniej jego czołowi działacze trafili jako pierwsi więźniowie do obozu w Berezie Kartuskiej. Byli to: Zygmunt Dziarmaga, Władysław Hackiewicz, Jan Jodzewicz, Edward Kemnitz, Jerzy Korycki, Bolesław Piasecki, Mieczysław Prószyński, Henryk Rossman, Włodzimierz Sznarbachowski i Bolesław Świderski (Mosdorf ukrył się i uniknął aresztowania). Po nich do Berezy trafili głównie nacjonaliści ukraińscy i komuniści, ale także pojedynczy działacze Stronnictwa Ludowego, a nawet prawicowy publicysta Stanisław Cat-Mackiewicz. Ogółem do 1939 r. przez Berezę przeszło około 3 tys. więźniów, z których śmierć w obozie poniosło nie więcej niż 20 (liczba zmarłych po zwolnieniu z obozu jest trudna do ustalenia).

Nie można wykluczyć, że koncepcja utworzenia „miejsca odosobnienia”, czyli de facto obozu koncentracyjnego, mogła być przygotowywana w kręgu rządzącej sanacji jeszcze przed zabójstwem Pierackiego. Nic pewnego na ten temat jednak nie wiadomo. Niewątpliwie zamach na ministra Pierackiego stał się dla sanacji pretekstem do zastosowania środków wyjątkowych w celu pacyfikacji przeciwników politycznych i tym samym przyspieszenia budowy ustroju autorytarnego.

Sprawa zamachu na szefa MSW była dla władz o tyle kompromitująca, że wcześniej w rękach Oddziału II Sztabu Generalnego i MSW znalazło się całe archiwum OUN zdobyte na terenie Czechosłowacji (tzw. „Akta Senyka”), które m.in. zawierało informacje dotyczące przygotowań do zamachu. Nie rozszyfrowano jednak tych materiałów na czas. Spowodowało to pojawienie się plotek, że śmierć Pierackiego nastąpiła za wiedzą służb specjalnych, w tym także tych mu podległych. Na trop prowadzący do rzeczywistych sprawców zamachu władze wpadły m.in. dzięki „Aktom Senyka”. Poza tym jesienią 1934 r. OUN oficjalnie przyznała się do zamachu na polskiego ministra.

Utworzona 3 lutego 1929 r. w Wiedniu Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów była organizacją faszystowską i ekstremistyczną. W pierwszej kolejności dążyła do udaremnienia jakiejkolwiek ugody polsko-ukraińskiej, za którą po stronie polskiej opowiadała się wpływowa część piłsudczyków z Tadeuszem Hołówką na czele (tzw. ruch prometejski). Do radykalizacji OUN w tej kwestii doprowadził jej krajowy prowidnyk Stepan Bandera. W jego otoczeniu już latach 30-tych XX w. snuto wizje czystek etnicznych na Polakach zamieszkujących ówczesne Kresy południowo-wschodnie[2]. Natomiast bieżącą działalność terrorystyczną przeciw II RP Bandera zradykalizował tak, by przeciąć możliwość jakiegokolwiek porozumienia polsko-ukraińskiego. Nie jest zatem przypadkiem, że w jednym z pierwszych zamachów terrorystycznych dokonanych przez OUN zginął Tadeusz Hołówko (1889-1931) – wielki orędownik pojednania polsko-ukraińskiego. Pieracki, wbrew temu co zarzucała mu propaganda OUN, też był zwolennikiem ugodowej linii Hołówki. W przemówieniu sejmowym z 10 lutego 1934 r. oświadczył, że w Polsce nie będą tolerowane „żadne fizyczne przejawy walk rasowych i narodowościowych”, ale równocześnie opowiedział się za pełnią praw obywatelskich dla mniejszości słowiańskich na Kresach Wschodnich.

Zamach na Pierackiego zaplanował kierownik referatu wojskowego OUN Roman Szuchewycz. Przygotowaniami do zamachu kierował jeden z liderów OUN Mykoła Łebedź, który w tym celu przyjechał wiosną 1934 r. z zagranicy do Warszawy. W przeprowadzeniu rozpoznania pomagała mu Daria Hantkiwska. Na odwołanie zamachu nalegały wspierające OUN służby specjalne Niemiec hitlerowskich, co wiązało się z polepszeniem stosunków polsko-niemieckich po podpisaniu 26 stycznia 1934 r. polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy.

Potwierdził to w swoich wspomnieniach agent NKWD Paweł Sudopłatow (późniejszy generał), który zanim zabił w 1938 r. Jewhena Konowalca, zdobył jego zaufanie i poznał niektóre tajemnice OUN. Po rozmowie z Konowalcem w 1935 r. Sudopłatow doszedł do wniosku, że zamach na Pierackiego „został przeprowadzony wbrew woli Konowalca, a wykonany na rozkaz jego rywala Bandery. Bandera chciał rozciągnąć kontrolę nad organizacją, wykorzystując naturalną wrogość Ukraińców do Pierackiego (…). Konowalec powiedział mi, że Berlin przynajmniej na razie, nie jest w żadnej mierze zainteresowany w działaniach przeciwko Polakom. Niemcy byli tak oburzeni zamachem, że skierowali swój gniew przeciw Banderze i jego zwolennikom (…)”[3].

Zamach na ministra Pierackiego został przeprowadzony niemal natychmiast po oficjalnej wizycie w Polsce ministra propagandy III Rzeszy Josepha Goebbelsa (13-15 czerwca 1934 r.), którego Pieracki żegnał na Dworcu Głównym w Warszawie na kilka godzin przed swoją śmiercią. Goebbels uznał zamach za afront wobec III Rzeszy ze strony OUN i w sytuacji rysującego się zbliżenia polsko-niemieckiego, przyczynił się nawet do wydania Polsce Mykoły Łebedzia, który po zamachu zbiegł do Niemiec. O rzekomą inspirację zamachu Goebbels obwinił szefa SA Ernsta Röhma (wkrótce doszło w Niemczech do „nocy długich noży” 30 czerwca 1934 r., czyli wymordowania kierownictwa SA z E. Röhmem na czele).

Proces działaczy OUN odpowiedzialnych za śmierć Pierackiego rozpoczął się przed Sądem Okręgowym w Warszawie 18 listopada 1935 r. Wyrok ogłoszono 13 stycznia 1936 r. Bandera, Łebedź i Jarosław Karpyneć zostali skazani na karę śmierci, którą zamieniono im na mocy amnestii na dożywotnie więzienie. Mykoła Kłymyszyn i Bohdan Pidhajnyj otrzymali dożywocie, Hantkiwska 16 lat więzienia, a pozostałych sześciu oskarżonych kary od 7 do 12 lat więzienia. Drugi proces 23 działaczy OUN odbył się we Lwowie (25 maja-26 czerwca 1936 r.). Szuchewycz, którego roli w kierownictwie OUN śledczy nie rozpoznali, został w nim skazany tylko na 3 lata więzienia. Inicjatorzy zamachu na ministra Pierackiego – Bandera, Łebedź i Szuchewycz – reprezentujący najbardziej ekstremistyczne skrzydło nacjonalizmu ukraińskiego, stali się w czasie drugiej wojny światowej inicjatorami ludobójstwa na Polakach z Wołynia i Małopolski Wschodniej. Destabilizacja sytuacji politycznej w Polsce we 1934 r. nie była zatem ich ostatnim, ale pierwszym wielkim krokiem na drodze do „rewolucji narodowej” i depolonizacji ziem uważanych za ukraińskie.

[1] M. Dąbrowska, Dzienniki, t. II, Warszawa 1988, s. 50-51.

[2] A. Diukow, „Dlaczego walczymy z Polakami”. Antypolski program OUN w kluczowych dokumentach, Warszawa 2017, s. 91-117.

[3] P. Sudopłatow, Wspomnienia niewygodnego świadka, Warszawa 1999, s. 38.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 48 (1142), 22-28.11.2021, s. 38-40

Uwięzić opozycję!

26 października 1931 r. rozpoczął się przed Sądem Okręgowym w Warszawie proces przywódców Centrolewu, który przeszedł do historii jako proces brzeski (od twierdzy brzeskiej, w której przetrzymywano oskarżonych). Ze względu na to, że oskarżono w nim przywódców legalnej opozycji parlamentarnej, charakter i rozgłos sprawy należy uznać go za największy proces polityczny II RP (chociaż pod względem liczby oskarżonych większy był proces lwowski 23 działaczy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów w 1936 r.). Na ławie oskarżonych zasiadło 11 osób: Norbert Barlicki, Adam Ciołkosz, Stanisław Dubois, Herman Lieberman, Mieczysław Mastek i Adam Pragier z Polskiej Partii Socjalistycznej, Władysław Kiernik i Wincenty Witos z Polskiego Stronnictwa Ludowego „Piast”, Kazimierz Bagiński i Józef Putek z Polskiego Stronnictwa Ludowego „Wyzwolenie” oraz Adolf Sawicki ze Stronnictwa Chłopskiego.

Śledztwo w sprawie brzeskiej prowadzili prokurator Czesław Michałowski (od 4 grudnia 1930 do 15 maja 1936 r. minister sprawiedliwości i naczelny prokurator RP) oraz sędzia śledczy Jan Demant. Oskarżonych sądził zespół sędziowski w składzie: Jan Hermanowski (przewodniczący), Stanisław Leszczyński i Jan Rykaczewski. Oskarżycielami zostali prokuratorzy Witold Grabowski i Robert Rauze.

Akt oskarżenia zarzucał oskarżonym, że w okresie od 1928 do 9 września 1930 r. „po wzajemnem [tak w oryginale – BP] porozumiewaniu się i działając świadomie, wspólnie przygotowywali zamach, którego celem było usunięcie przemocą członków sprawującego w Polsce władzę rządu i zastąpienie ich przez inne osoby, wszakże bez zmiany zasadniczego ustroju państwowego”. Były to przestępstwa przewidziane w artykułach 51 i 101 cz. I w związku z art. 100 cz. III rosyjskiego kodeksu karnego z 1903 r. (tzw. kodeksu Tagancewa, który obowiązywał na trenie byłego zaboru rosyjskiego do lipca 1932 r., kiedy w całej Polsce wprowadzono jednolity kodeks karny, tzw. kodeks Makarewicza). Groziło za nie do 10 lat ciężkiego więzienia, a usiłowanie było traktowane na równi z dokonaniem.

Stawiane oskarżonym zarzuty sąd uznał za nieudowodnione. Dlatego wyrok ogłoszony 13 stycznia 1932 r. zapadł na podstawie art. 102 cz. I w związku z art. 100 cz. III kodeku Tagancewa, czyli „za udział w spisku, zawiązanym dla dokonania zbrodni, przewidzianej w art. 100” („usuniecie przemocą członków sprawującego władzę rządu”), za co groziło do 8 lat ciężkiego więzienia. Ale nawet jak na tak zmodyfikowaną podstawę prawną sąd wymierzył oskarżonym dość niskie wyroki. Ciołkosz, Dubois, Mastek, Pragier i Putek otrzymali po 3 lata, Barlicki, Kiernik i Lieberman po 2,5 roku, Bagiński 2 lata, a Witos 1,5 roku ciężkiego więzienia. Natomiast Adolf Sawicki został uniewinniony. Przy czym sędzia Stanisław Leszczyński złożył od sentencji wyroku votum separatum, opowiadając się za uniewinnieniem wszystkich oskarżonych.

W dniach 7-11 lutego 1933 r. odbyła się rozprawa apelacyjna przed Sądem Apelacyjnym w Warszawie, który zaostrzył wyroki, dodając utratę praw publicznych i obywatelskich na 3-5 lat. Sąd Najwyższy skasował ten wyrok 9 maja 1933 r. i dlatego w dniach 11-20 lipca 1933 r. odbyła się druga rozprawa przed Sądem Apelacyjnym, który uznał pierwszy wyrok za uzasadniony. Zmienił tylko charakter kary z ciężkiego na zwykłe więzienie, a za podstawę wyroku przyjął art. 97 w związku z art. 95 kodeksu Makarewicza. Wyrok ten zatwierdził Sąd Najwyższy, który w dniach 2-5 października 1933 r. ponownie rozpatrywał kasację obrońców. Art. 95 przewidywał karę od 10 do 15 lat pozbawienia wolności „za usiłowanie usunięcia przemocą albo zagarnięcia władzy Sejmu, Senatu, Zgromadzenia Narodowego, rządu, ministra lub sądów”. Natomiast art. 97 za wejście w porozumienie w celu popełnienia powyższego przestępstwa przewidywał karę od 6 miesięcy do 15 lat pozbawienia wolności.

Już same wyroki w procesie brzeskim – znacząco niskie w stosunku do postawionych zarzutów i przewidywanych za nie kar – były kompromitacją obozu sanacyjnego, który wytaczając pokazowy proces polityczny liderom opozycji liczył na znacznie wyższe wyroki i pokazanie oskarżonych w jak najgorszym świetle. Kompromitacją reżimu sanacyjnego były także sam akt oskarżenia oraz sposób traktowania oskarżonych podczas osadzenia w twierdzy brzeskiej, co wyszło na jaw po ich zwolnieniu w listopadzie 1930 r. i w czasie procesu.

Żeby zrozumieć tzw. sprawę brzeską, należy cofnąć się do maja 1926 r. i dokonanego wtedy przez Józefa Piłsudskiego wojskowego zamachu stanu, który rozpoczął pierwszy etap autorytarnych rządów sanacji. Klamrą zamykającą ten etap – gdzie sanacja miała do czynienia z silną i zorganizowaną opozycją parlamentarną – były właśnie tzw. wybory brzeskie 1930 r. i proces brzeski. W celu odsunięcia sanacji od władzy na drodze legalnej sześć partii opozycji parlamentarnej (PPS, PSL „Piast”, PSL „Wyzwolenie”, Stronnictwo Chłopskie, Polskie Stronnictwo Chrześcijańskiej Demokracji, Narodowa Partia Robotnicza) powołało 14 września 1929 r. sojusz polityczny o nazwie Związek Obrony Prawa i Wolności Ludu, potocznie zwany Centrolewem. Pierwszym sukcesem Centrolewu było przegłosowanie w Sejmie 7 grudnia 1929 r. wotum nieufności dla gabinetu płk. Kazimierza Świtalskiego (pierwszego z tzw. „rządów pułkowników”, w którym 6 na 14 ministrów było wyższymi oficerami).

29 czerwca 1930 r. Centrolew zorganizował w Krakowie Kongres Obrony Prawa i Wolności Ludu, który stał się wielką manifestacją sprzeciwu wobec rządów sanacji (w obradach Starym Teatrze uczestniczyło 1500 delegatów, a w manifestacji na Rynku Kleparskim 20-30 tys. osób). Proklamowano na nim „walkę o usuniecie dyktatury Józefa Piłsudskiego, aż do zwycięstwa”. Chodziło oczywiście o walkę legalną, na drodze wygrania wyborów parlamentarnych. Po przejęciu władzy Centrolew chciał stworzyć „rząd zaufania Sejmu i społeczeństwa”. Podczas obrad w sali Starego Teatru padały m.in. okrzyki „Precz z lokajem Mościckim!” i „Na szubienicę z Piłsudskim!”. Wincenty Witos nie wykluczył później, że wznosili je nasłani prowokatorzy.

Obóz sanacyjny przystąpił natychmiast do kontrakcji. Już 26 maja 1930 r. Piłsudski zakomunikował w poufnej rozmowie gen. Felicjanowi Sławojowi-Składkowskiemu, że „Sejm będzie rozwiązany”, a Składkowski powróci na stanowisko ministra spraw wewnętrznych i ma „zrobić nowe wybory ze Sławkiem i Świtalskim”. Istotnie, 3 czerwca 1930 r. Sławoj-Składkowski został ponownie ministrem spraw wewnętrznych. 30 czerwca – a więc dzień po zakończeniu kongresu krakowskiego Centrolewu – gen. Składkowski i płk Walery Sławek (premier) udali się do wypoczywającego w Druskiennikach Piłsudskiego. Początkowo postanowiono wszcząć śledztwo wobec organizatorów kongresu, ale po kilku dniach zostało ono umorzone, ponieważ prokuratura nie znalazła podstaw prawnych do oskarżenia.

8 sierpnia Piłsudski powrócił do Warszawy i dwa dni później wziął udział w dorocznym zjeździe legionistów, który odbył się w Radomiu. 11 sierpnia Piłsudski polecił wezwanemu do Belwederu Składkowskiemu przygotować – jak to określił – „kondemnatki” (od kondemnaty – wyroku zaocznego w prawie staropolskim) wszystkich posłów Centrolewu, czyli zebrać na nich materiały obciążające. W sprawie „kondemnatek” Składkowski meldował się w Belwederze 19, 21 i 22 sierpnia. Podczas ostatniego z tych spotkań – w obecności ministra sprawiedliwości Stanisława Cara i płk. Józefa Becka (wówczas szefa gabinetu ministra spraw wojskowych, czyli Piłsudskiego) – Piłsudski zakomunikował, że po rozwiązaniu Sejmu zamierza aresztować wielu byłych posłów za ich „kondemnatki”. Zapytał następnie, kto podpisze nakaz aresztowania. Po chwili milczenia Składkowski powiedział, że on podpisze, do czego nie miał podstaw prawnych.

23 sierpnia 1930 r. premier Walery Sławek oświadczył na posiedzeniu Rady Ministrów, że jest przemęczony i podaje się do dymisji. Dwa dni później prezydent Ignacy Mościcki zaprzysiągł gabinet pod prezesurą Józefa Piłsudskiego. Jedyną zmiana personalną – oprócz osoby premiera – było wejście do rządu Józefa Becka jako wicepremiera. 27 sierpnia premier Piłsudski udzielił pierwszego z serii wywiadów (ostatni ukazał się 27 listopada 1930 r.) redaktorowi naczelnemu „Gazety Polskiej”, płk. Bogusławowi Miedzińskiemu. Zaatakował w nim brutalnie opozycję i parlamentaryzm. Stwierdził m.in., że „poseł do sejmu jest stworzony na to, ażeby głupio pytał i głupio mówił. Toteż, wie pan, ja osobiście nieraz wątpię o jakiejkolwiek wartości tak zwanego parlamentaryzmu, gdyż on prowadzi do musu oszukaństw i do musu życia w świecie oszukańczym”. Mówił dalej „o niechlujnej konstytucji, która śmierdzi chlewem poselskim”, a nazywa ją „konstytutą”, bo to słowo „najbliższe jest do prostituty”. Dodał, że „w każdym urzędzie pana posła należy usuwać za drzwi; jeśli zaś przy tym cos im dołożą – to także nie zaszkodzi”.

Dwa dni po publikacji tego wywiadu wicemarszałek Sejmu Jan Dąbski (lider Stronnictwa Chłopskiego) został brutalnie pobity przed swoim domem przez dwóch oficerów i plutonowego. Sprawców nie wykryto. Prawdopodobnie pobicie to przyczyniło się do przedwczesnej śmierci Dąbskiego, który zmarł rok później w wieku 51 lat. 29 sierpnia premier Piłsudski postawił wniosek o rozwiązanie Sejmu i Senatu, co następnego dnia uczynił prezydent Ignacy Mościcki rozpisując równocześnie nowe wybory parlamentarne na 16 i 23 listopada. Z chwilą rozwiązania Sejmu i Senatu przywódcy Centrolewu stracili immunitet parlamentarny. 7 września ukazał się drugi wywiad Piłsudskiego w „Gazecie Polskiej”, w którym powiedział, że uważa posłów „za zwyczajne ścierwo, które musi zatruwać swoim istnieniem powietrze”. Była to już zawoalowana zapowiedź aresztowań byłych posłów opozycji.

Pod koniec sierpnia 1930 r. komendantem twierdzy brzeskiej został płk Wacław Kostek-Biernacki, a do jego dyspozycji oddelegowano 30 żandarmów. Lista kandydatów na więźniów brzeskich została przygotowana w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i obejmowała ponad 100 nazwisk. 1 września minister Składkowski przedstawił ją Piłsudskiemu, a ten zielonym ołówkiem zaznaczył nazwiska tych, którzy mieli być aresztowani.

W nocy z 9 na 10 września 1930 r. zostali aresztowani i przewiezieni do twierdzy brzeskiej: Norbert Barlicki, Adam Ciołkosz, Stanisław Dubois, Herman Lieberman, Mieczysław Mastek i Adam Pragier z PPS, Kazimierz Bagiński i Józef Putek z PSL „Wyzwolenie”, Władysław Kiernik i Wincenty Witos z PSL „Piast”, Karol Popiel z NPR, Aleksander Dębski i Jan Kwiatkowski ze Stronnictwa Narodowego, Adolf Sawicki z SCh, Józef Baćmaga z Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem oraz pięciu posłów ukraińskich: Włodymyr Celewycz, Osip Kohut, Jan Leszczyński, Dmytro Palijiw i Aleksander Wisłocki. Po rozwiązaniu Sejmu Śląskiego dołączył od nich 26 września Wojciech Korfanty.

Józef Baćmaga z sanacyjnego BBWR krytykował własny obóz polityczny i pomimo jego nacisków nie zrzekł się mandatu poselskiego na rzecz prezesa radomskiego „Strzelca”. Został wtedy oskarżony o defraudację pieniędzy i w październiku 1929 r. usunięty z BBWR. Dołączono go do więźniów brzeskich, aby pokazać, że sanacja nie toleruje przestępców we własnych szeregach. W czasie, gdy Baćmaga przebywał w twierdzy brzeskiej, Sąd Okręgowy w Radomiu wyznaczył termin rozprawy karnej w jego sprawie. Kostek-Biernacki dodał mu do eskorty dwóch żandarmów i oświadczył, że jeśli powie na procesie o tym co przeżył w Brześciu, „żandarm skuje mordę”.

Wincentego Witosa aresztowano w pociągu z Krakowa do Tarnowa. Już podczas pierwszej nocy pobytu w twierdzy brzeskiej obudzono go i oficer-żandarm kazał trzykrotnemu premierowi wynieść kubeł z odchodami. Grożono mu następnie pobiciem. Hermanowi Liebermanowi nie grożono, ale go brutalnie pobito pałką podczas eskortowania do twierdzy brzeskiej. Komisarz policji oświadczył mu przy tym, że „zdechniesz i zaraz cię zakopiemy”. Podczas transportu do Brześcia pobito też Adolfa Sawickiego i kazano mu kopać grób w lesie.

Aresztowania były kontynuowane. W czasie kampanii wyborczej pozbawiono wolności na czas dłuższy lub krótszy około 5 tysięcy osób, w tym 84 byłych posłów i senatorów. Unieważniono ponadto listy Centrolewu w 11 okręgach wyborczych i uniemożliwiano mu prowadzenie agitacji wyborczej. Zebrania i wiece opozycyjne były rozpędzane przez specjalne bojówki lub policję. Wybory przeprowadzone w atmosferze terroru i nacisków administracyjnych przeniosły zdecydowane zwycięstwo BBWR (249 mandatów poselskich i 77 senatorskich) oraz porażkę Centrolewu (79 mandatów poselskich i 13 senatorskich). W tej sytuacji, na początku 1931 r. Centrolew rozpadł się.

Informacje o traktowaniu więźniów brzeskich zaczęły docierać do opinii publicznej już po wyborach, kiedy 23 listopada przewieziono z twierdzy brzeskiej do Warszawy i Grójca więźniów polskich (wkrótce ich zwolniono), a do Łucka ukraińskich. Władze starały się ograniczać informacje o ich traktowaniu. Redaktorom odpowiedzialnym gazet, które takie informacje zamieszczały, wytaczano procesy. 10 grudnia 1930 r. interpelację w sprawie brzeskiej złożył w Sejmie Klub Narodowy, a 45 profesorów UJ wystosowało list otwarty do swojego kolegi i zarazem posła BBWR, prof. Adama Krzyżanowskiego.

Mimo prób blokady informacyjnej ze strony władz, opinia publiczna dowiedziała się jak traktowano więźniów brzeskich i wiadomości te były dla niej szokiem. Osadzonych w twierdzy brzeskiej poniżano, głodzono i w różny sposób maltretowano: umieszczano w karcerze, policzkowano, bito pięściami, a w niektórych przypadkach katowano (rozbierano do naga i przez mokre prześcieradło wymierzano do 30 uderzeń pasami lub prętami żelaznymi). Pozorowano też ich egzekucje.

Podczas procesu brzeskiego odbyło się 55 rozpraw. Przez salę sądową przewinęło się kilkuset świadków, w tym wielu znanych polityków, jak Tomasz Arciszewski, Kazimierz Bartel, Wojciech Korfanty, Mieczysław Niedziałkowski, Kazimierz Pużak, Maciej Rataj, Wojciech Trąmpczyński i Zygmunt Zaremba. Wizerunkowo proces był porażką władz sanacyjnych. O tej porażce zadecydowały miałkość materiału dowodowego i wykorzystanie przez opozycję procesu jako trybuny, na której oskarżeni stali się oskarżycielami reżimu sanacyjnego. Wielkie wrażenie wywarło zwłaszcza wystąpienie Wincentego Witosa, który zapytał sąd wprost, czy nie zna ludzi, którzy zrobili zamach majowy.

Spośród skazanych w procesie brzeskim Barlicki, Ciołkosz, Dubois, Mastek i Putek podporządkowali się wyrokowi sądu i zgłosili się pod koniec października 1933 r. do odbycia kary. Po roku ułaskawił ich prezydent Mościcki. Pozostali wybrali emigrację. Bagiński, Kiernik i Witos do Czechosłowacji, a Pragier i Lieberman do Francji. Przy czym Adam Pragier powrócił z emigracji w 1935 r. i poddał się karze w wymiarze kilkumiesięcznym. Na emigrację do Czechosłowacji udał się również w 1935 r. Wojciech Korfanty, który nie znalazł się na ławie oskarżonych, ale był więźniem brzeskim. Powrócił do kraju pod koniec kwietnia 1939 r. i został aresztowany przez sędziego śledczego Demanta – tego samego, który przesłuchiwał osadzonych w Brześciu. Korfantego zwolniono z Pawiaka 20 lipca 1939 r. w ciężkim stanie zdrowia (adwokat i rodzina podejrzewali otrucie). Zmarł 17 sierpnia 1939 r. Jego pogrzeb przekształcił się w wielką manifestację antysanacyjną.

Prezydent Mościcki odrzucił w 1937 i 1939 r. inicjatywy środowisk akademickich w sprawie amnestii dla skazanych w procesie brzeskim. Dopiero prezydent RP na uchodźstwie Władysław Raczkiewicz wydał 31 października 1939 r. dekret obejmujący amnestią wszystkich skazanych w procesie brzeskim. W grudniu 2005 i 2007 r. posłowie PSL występowali do ministra sprawiedliwości i prezesa Rady Ministrów o kasację wyroku na korzyść skazanych w procesie brzeskim. Natomiast poseł Tadeusz Iwiński z SLD wystąpił 26 września 2008 r. z interpelacją do ministra sprawiedliwości o rehabilitację skazanych w procesie brzeskim. Ministerstwo Sprawiedliwości uzasadniło odmowę brakiem zachowanych akt procesu zawierających materiał dowodowy sprawy oraz tym, że we wniesionych w 1933 r. apelacjach „obrońcy oskarżonych nie kwestionowali ustaleń faktycznych poczynionych przez sąd I instancji”. Tak jakby dla ministra sprawiedliwości z Platformy Obywatelskiej nie było oczywiste, że proces brzeski był bezprawny już tylko dlatego, że oskarżonych sądzono za działalność polityczną, którą prowadzili mając immunitet parlamentarny.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 44 (1138), 25.10-1.11.2021, s. 44-47

Odeszła Barbara Kruczkowska (1940-2021)

10 sierpnia 2021 r. zmarła Barbara Kruczkowska (z domu Parka) – była więźniarka niemiecko-nazistowskiego obozu w Potulicach (Lebrechtsdorf) k. Bydgoszczy, wieloletnia aktywna działaczka Związku Kombatantów RP i byłych Więźniów Politycznych oraz prezes koła tej organizacji w Czeladzi i członkini jej Śląskiego Zarządu Wojewódzkiego. Była osobą zasłużoną dla upamiętniania Dzieci Potulic – najmłodszych ofiar niemiecko-nazistowskiego obozu Lebrechtsdorf. Większość życia poświęciła upamiętnieniu losów dzieci z Zagłębia Dąbrowskiego i powiatu chrzanowskiego, aresztowanych wraz z rodzicami podczas niemieckiej akcji „Oderberg” i osadzonych następnie w tzw. Polenlagrach na terenie Prowincji Górnośląskiej, a w 1944 r. w obozie Lebrechtsdorf na terenie tzw. Okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie. Co roku przyjeżdżała do Potulic na kwietniowe uroczystości upamiętniające obóz Lebrechtsdorf i co roku 19 lutego współorganizowała w Czeladzi uroczystość upamiętniającą rocznicę powrotu dzieci polskich z obozu Lebrechtsdorf w 1945 r. Co roku uczestniczyła też w uroczystościach wyzwolenia KL Auschwitz. Gromadziła pamiątki i wspomnienia dotyczące martyrologii Dzieci Potulic.

Barbara Kruczkowska odeszła w przededniu 78-mej rocznicy niemieckiej akcji represyjnej „Oderberg”, wymierzonej w polskie podziemie lewicowe na terenie powiatów będzińskiego, chrzanowskiego i sosnowieckiego ówczesnej Prowincji Górnośląskiej. W Zagłębiu Dąbrowskim aresztowaniami w ramach tej akcji objęto głównie konspiratorów ze Związku Orła Białego i PPS-WRN, a w powiecie chrzanowskim głównie konspiratorów z PPR. Gestapo aresztowało całe rodziny osób podejrzanych o udział w konspiracji, łącznie z małymi dziećmi – ogółem około 750 osób.

Aresztowanych przewieziono do więzienia policyjnego w Mysłowicach. Stamtąd kobiety skierowano do KL Auschwitz, gdzie większość z nich zginęła, a dzieci wysłano do tzw. Polenlagrów. Mężczyźni natomiast pozostali w więzieniu w Mysłowicach, gdzie gestapo poddało ich brutalnym przesłuchaniom. Po zakończeniu śledztw część z nich rozstrzelano jako więźniów policyjnych pod Ścianą Śmierci w KL Auschwitz z wyroku gestapowskiego sądu doraźnego. Natomiast ci, którzy przeżyli śledztwo i nie stanęli przed policyjnym sądem doraźnym trafili w różnych transportach do KL Auschwitz, KL Gross-Rosen, KL Mauthausen i KL Ravensbrück, gdzie wielu z nich również zginęło.

Niezwykle tragiczny był los dzieci, które zostały aresztowane podczas akcji „Oderberg” w liczbie 213. Po odebraniu tych dzieci matkom w więzieniu policyjnym w Mysłowicach umieszczono je w tzw. Polenlagrze nr 82 w Pogrzebieniu koło Raciborza (Pogrzebin) na terenie ówczesnej rejencji opolskiej. Następnie, pod koniec września 1943 r., większość z nich została podzielona na grupy i skierowana do innych Polenlagrów znajdujących się na terenie Prowincji Górnośląskiej. Były to obozy nr 83 w Benešovie (Markt Beneschau) i nr 32 w Bohuminie (Oderberg) na Śląsku Czeskim, nr 92 w Kietrzu (Katscher) w powiecie głubczyckim, nr 168 w Gorzycach (Gross Gorschütz) i nr 169 w Gorzyczkach (Klein Gorschütz) w powiecie raciborskim na terenie rejencji opolskiej oraz nr 56 w Lyskach koło Rybnika (Lissek), nr 97 w Rybniku i nr 95 w Żorach (Sohrau) w powiecie rybnickim na terenie rejencji katowickiej. Niektóre z uwięzionych dzieci miały mniej niż 2 lata.

Tzw. Polenlagry były to obozy funkcjonujące w latach 1941-1945 na Górnym Śląsku, Opolszczyźnie i Śląsku Czeskim z przeznaczeniem dla Polaków wysiedlanych z Prowincji Górnośląskiej. Obok wysiedlonych rodzin więziono tam również osoby, które odmówiły podpisania niemieckiej listy narodowościowej, aresztowane w czasie akcji odwetowych za udział ich krewnych w działalności konspiracyjnej oraz dzieci, których rodzice zostali zatrzymani z tych samych powodów.

Wędrówka dzieci aresztowanych podczas akcji „Oderberg” po Polenlagrach trwała prawie rok. Część z nich w tym czasie zmarła lub zaginęła. Pozostałe dzieci zgromadzono w połowie 1944 r. w obozie w Żorach pod Rybnikiem, a stamtąd przewieziono je do obozu w Bohuminie. Z Bohumina wywieziono na początku sierpnia 1944 r. w dwóch transportach 139 dzieci do Prewencyjnego Obozu dla Młodzieży Wschodniej w Potulicach k. Bydgoszczy (Ostjugendbewahrlager Lebrechtsdorf). Obóz ten należał obok Prewencyjnego Obozu Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej w Łodzi (Polen Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt) i obozu w Lubawie do najważniejszych miejsc uwięzienia dzieci polskich pod okupacją niemiecką.

Obóz w Potulicach był początkowo obozem przesiedleńczym dla Polaków z Okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie i jako taki rozpoczął funkcjonowanie 1 lutego 1941 r. Od października 1941 do stycznia 1942 r. obóz ten był podporządkowany KL Stutthof. Z dniem 1 września 1942 r. stał się samodzielnym obozem karnym, z podległymi mu obozami w Smukale i Toruniu. Od pierwszych dni istnienia obozu w Potulicach cierpienia dorosłych więźniów musiały dzielić także dzieci. W 1943 r. utworzono dla nich specjalny oddział – wspomniany Prewencyjny Obóz dla Młodzieży Wschodniej.

Dzieci w obozach głodzono, bito oraz znęcano się nad nimi fizycznie i psychicznie. W obozie w Potulicach starsze z nich musiały pracować. Dzieci-ofiary akcji „Oderberg” deportowane do obozu w Potulicach w sierpniu 1944 r. przebywały tam do wyzwolenia w styczniu 1945 r. Po wyzwoleniu czterej mieszkańcy Czeladzi Władysław Bazior, Teofil Kowalik, Wiktor Parka (ojciec Barbary Kruczkowskiej) i Jan Polak uzyskali pełnomocnictwo od wicewojewody śląsko-dąbrowskiego Jerzego Ziętka oraz zezwolenie komendantury radzieckiej i pojechali 10 lutego 1945 r. do Potulic. Pierwotnie zamierzali zabrać stamtąd tylko swoje dzieci, jednak na wieść o ich przyjeździe także pozostałe dzieci zwróciły się do nich z prośbą o zabranie do domu. Skompletowali wówczas transport 54 dzieci i odwieźli je 17 lutego 1945 r. do Czeladzi. Na prośbę wicewojewody J. Ziętka wspomniani mężczyźni wkrótce ponownie udali się do Potulic, gdzie skompletowali drugi transport 103 dzieci. W ten sposób przywieźli do Zagłębia Dąbrowskiego wszystkie przebywające w Potulicach 157 polskie dzieci. Dzieci te w ogromnej większości były sierotami. Zorganizowano dla nich sierociniec w byłej willi dyrektora kopalni „Saturn” (tzw. pałac pod Filarami) w Czeladzi.

Ojciec Barbary Kruczkowskiej – wspomniany Wiktor Parka – uniknął aresztowania w nocy z 11 na 12 sierpnia 1943 r., ponieważ podczas nocnej zmiany w kopalni „Saturn” on i Jan Polak zostali ostrzeżeni przez kolegów-górników, że na podszybiu czeka na nich gestapo. Obaj ukryli się w podziemiach kopalni, skąd po dwóch dniach wyszli na powierzchnię szybem awaryjnym. Ukrywali się następnie do końca okupacji niemieckiej. Aresztowane zostały jednak ich rodziny. W wypadku Wiktora Parki została aresztowana jego żona Maria (ur. 15 sierpnia 1914 r.), która zginęła w KL Auschwitz 25 stycznia 1944 r. oraz dzieci: 9-letni Jerzy (ur. 29 kwietnia 1934 r.) i 3-letnia Barbara (ur. 9 stycznia 1940 r.). Na zachowanej liście transportowej dzieci z Polenlagru w Żorach do obozu w Potulicach przy nazwisku Barbary Parki figuruje fałszywa data urodzenia 9 stycznia 1931 r. Taką datę urodzenia podał jej brat Jerzy bojąc się, że zabiorą mu małą siostrę, np. by wysłać ją do Rzeszy w celu germanizacji. Barbara Parka zawdzięczała przetrwanie starszemu bratu Jerzemu, który opiekował się nią w obozach w Pogrzebieniu, Benešovie, Rybniku, Kietrzu, Żorach, Bohuminie i Potulicach.

Po wojnie Barbara Kruczkowska ukończyła szkołę średnią, a następnie podjęła pracę w Zakładach Płytek i Wyrobów Sanitarnych „Józefów”. W latach 1961-1995 pracowała w Urzędzie Miasta Czeladzi. Jeszcze na długo przed przejściem na emeryturę włączyła się w pracę społeczną na rzecz upamiętnienia martyrologii Dzieci Potulic. Działalność ta stała się jej życiowym powołaniem. Odchodzą już najmłodsze ocalone ofiary martyrologii polskiej podczas drugiej wojny światowej – świadkowie najtragiczniejszego okresu w historii narodu polskiego. Na nas spoczywa teraz obowiązek zachowania pamięci o tamtych czasach.

Bohdan Piętka

25 sierpnia 2021 r.

Dystrykt Galicja

1 sierpnia 2021 r. minęła 80-ta rocznica utworzenia przez władze hitlerowskie Dystryktu Galicja. To posunięcie władz III Rzeszy oznaczało koniec marzeń nacjonalistów ukraińskich o własnym satelickim i proniemieckim państwie. Mimo to nie zaprzestali oni współpracy z Niemcami hitlerowskimi. Dlatego warto przypomnieć o tych wydarzeniach dzisiaj, kiedy polityka historyczna Ukrainy bezczelnie sugeruje jakoby OUN i UPA walczyły z Niemcami, a nawet ratowały ofiary nazizmu.

Próbę utworzenia kolaboracyjnego państwa nacjonaliści ukraińscy podjęli zaraz po wkroczeniu do Lwowa 30 czerwca 1941 r. kolaboracyjnego batalionu „Nachtigall”, który o siedem godzin wyprzedził jednostki Wehrmachtu. Działacze banderowskiej frakcji OUN proklamowali wtedy niepodległość Ukrainy i jej „rząd” (nazywany przez historiografię nacjonalistyczną Rządem Zachodnich Obwodów Ukrainy), na czele którego stanął członek kierownictwa OUN-B Jarosław Stećko (1912-1986). „Premier” Stećko zadeklarował ścisłą współpracę z Rzeszą Hitlera i oświadczył, że „władza nasza będzie okrutna”. Dlatego ulice Lwowa natychmiast spłynęły żydowską krwią. W obu pogromach lwowskich (30 czerwca-2 lipca, 25-27 lipca 1941 r.) kluczową rolę odegrała milicja ukraińska utworzona przez OUN-B.

O proklamowaniu „rządu” Stećki „minister spraw zagranicznych” tego „rządu” Wołodymyr Stachiw (1910-1971) oficjalnie poinformował władze Niemieć hitlerowskich, rządy państw sojuszniczych III Rzeszy oraz krajów neutralnych. Jednakże żadne państwo nie uznało tego „rządu”. Poinformowany przez Ribbentropa Hitler dostał ataku furii i rozkazał „natychmiast aresztować i rozstrzelać tę bandę”. Złagodził swoje stanowisko dopiero pod wpływem perswazji Heinricha Himmlera, który wytłumaczył mu, że nacjonaliści ukraińscy mogą być jeszcze przydatni III Rzeszy. Wtedy Hitler wystosował ultimatum do „rządu” Stećki, w którym domagał się natychmiastowego odwołania „Aktu odnowienia Państwa Ukraińskiego”. W związku z odmową, 3 lipca 1941 r. zabroniono Stepanowi Banderze opuszczać jego krakowskie mieszkanie, a 5 lipca wywieziono go razem z Romanem Ilnyćkym (1915-2000) i Wołodymyrem Stachiwem do Berlina. Tego samego dnia szef Abwehry admirał Wilhelm Canaris podpisał akt rozwiązania „rządu” Stećki, a jego członków przewieziono do Krakowa. Wkrótce osadzono ich razem z Banderą i innymi czołowymi nacjonalistami ukraińskimi w berlińskim więzieniu Spandau, a następnie jako więźniów uprzywilejowanych w areszcie Zellenbau na terenie KL Sachsenhausen. Przebywali tam do końca września 1944 r., kiedy zostali zwolnieni i ponownie podjęli współpracę z III Rzeszą w ramach Ukraińskiego Komitetu Narodowego[1].

20 lipca 1941 r. Hitler podpisał rozkaz o utworzeniu z dniem 1 sierpnia Komisariatu Rzeszy Ukraina, co ostatecznie pogrzebało nadzieje nacjonalistów ukraińskich na powstanie satelickiego państwa. Reichskommissariat Ukraine nie obejmował jednak Galicji Wschodniej, która została wcielona także z dniem 1 sierpnia 1941 r. do Generalnego Gubernatorstwa jako jego piąty dystrykt o nazwie Dystrykt Galicja. Było to dodatkowe upokorzenie nacjonalistów ukraińskich ze strony Hitlera. Generalne Gubernatorstwo było przecież jednostką administracyjną obejmującą okupowane ziemie polskie, których nie wcielono do Rzeszy. Nacjonaliści ukraińscy wracali zatem na łono znienawidzonej Polski (co prawda okupowanej przez Niemcy), a przecież mieli się od niej raz na zawsze uwolnić dzięki współpracy z III Rzeszą. O takim rozwiązaniu Hitler zakomunikował 16 lipca 1941 r. podczas narady w Kwaterze Głównej z udziałem Martina Bormanna, Hermanna Göringa, Wilhelma Keitla, Hansa Lammersa i Alfreda Rosenberga[2].

Stało się tak pomimo tego, że dwa dni wcześniej, 14 lipca 1941 r., rozplakatowano we Lwowie wielkie ogłoszenie ukraińskie „Pamiętajcie raz na zawsze”. Było to podziękowanie dla Führera za wyzwolenie, zapewnienie o całkowitym oddaniu i wierze, że pod ochroną niezwyciężonego miecza niemieckiego naród ukraiński odzyska pełną wolność. Przeciwko utworzeniu Dystryktu Galicja zaprotestował 22 lipca 1941 r. metropolita lwowski obrządku grekokatolickiego i duchowy patron nacjonalizmu ukraińskiego Andrij Szeptycki.

Jednakże wcześniej, bo 12 lipca, w pałacu arcybiskupim Szeptyckiego odbyło się spotkanie przedstawicieli wojskowych władz niemieckich z pozostałymi po aresztowaniach nacjonalistycznymi działaczami ukraińskimi. Wzięli w nim udział: metropolita Szeptycki; Hans Koch – oficer Abwehry, historyk i teoretyk niemieckiego nurtu Ostforschung; prof. Theodor Oberländer (1905-1998) – oficer łącznikowy Abwehry przy batalionie „Nachtigall”, ekonomista i teoretyk nurtu Ostforschung; Richard Jary vel Riko Jaryj (1888-1969) – ukraiński działacz nacjonalistyczny i zarazem oficer wywiadu niemieckiego; Mykoła Łebedź (1909-1998) – pełniący obowiązki prowidnyka krajowego OUN-B oraz Iwan Kłymiw (1909-1942) – prowidnyk OUN-B na zachodniej Ukrainie.

W następstwie tego spotkania wydano wspólną deklarację „o współpracy przeciw bolszewizmowi i żydostwu”. Znalazł się tam passus o „przeklętych latach”, gdy „polska niewola” przygotowywała, rzekomo we współpracy z bolszewizmem, zagładę Ukrainie. Ustalono, że ukraińska Rada Seniorów zostanie przekształcona w Radę Narodową. Stanowisko jej prezydenta zaproponowano metropolicie Szeptyckiemu. Niemcy zgodzili się na funkcjonowanie wielu ukraińskich instytucji, zrzeszeń i związków twórczych, którym przydzielili lokale po zlikwidowanych instytucjach polskich i żydowskich[3]. Na samym zatem początku funkcjonowania Dystryktu Galicja nacjonaliści ukraińscy uzyskali w nim uprzywilejowaną pozycję polityczną.

Na mocy rozporządzenia Hitlera z 22 lipca 1941 r. niemiecka administracja cywilna objęła władzę na terenie Dystryktu Galicja w dniu 1 sierpnia. Miało to uroczystą oprawę. Ukraiński przewodniczący Zarządu Miasta Lwowa Jurij Polanśkyj (1892-1975, w latach 1922-1923 komendant Ukraińskiej Organizacji Wojskowej) przywitał przedstawicieli okupacyjnej administracji niemieckiej z Hansem Frankiem na czele chlebem i solą w towarzystwie dwóch dziewcząt w ukraińskich strojach ludowych. Na uroczystości inauguracji Dystryktu Galicja obecni byli m.in.: wyższy dowódca SS i policji w GG i pełnomocnik Himmlera ds. umocnienia niemieckości w Generalnym Gubernatorstwie – SS-Obergruppenführer Friedrich Wilhelm Krüger (1894-1945), komendant policji niemieckiej we Lwowie płk. von Prittwitz, sekretarz stanu GG Joseph Bühler (1904-1948), naczelny dowódca armii słowackiej gen. Ferdinand Čatloš (1895-1972) i węgierski gen. Ferenc Szombathelyi (1887-1946). W skład delegacji ukraińskiej wchodził obok Polanśkiego biskup grekokatolicki i zarazem zwolennik nacjonalizmu ukraińskiego Josyf Slipyj (1892-1984)[4].

Stanowisko gubernatora Dystryktu Galicja objął dr Karl Lasch (1904-1942), a po usunięciu go z tego stanowiska 6 stycznia 1942 r. SS-Gruppenführer Otto Gustaw von Wächter (1901-1949), który pełnił tę funkcję do końca okupacji niemieckiej na tym terenie w sierpniu 1944 roku. Karl Lasch był szwagrem generalnego gubernatora Hansa Franka i w latach 1939-1941 gubernatorem dystryktu radomskiego. Władze niemieckie aresztowały go 24 stycznia 1942 r. pod zarzutem defraudacji i naruszenia przepisów celnych. Śledztwo w jego sprawie prowadził SS-Brigadeführer Eberhard Schöngarth (1903-1946) – ten sam, który 4 lipca 1941 r. kierował akcją zagłady profesorów lwowskich, będący w tym czasie dowódcą Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w Krakowie. Następnie sprawę przekazano do sadu specjalnego we Wrocławiu. Postepowanie zakończono przed czasem pod naciskiem Hitlera. Lasch został prawdopodobnie zmuszony do samobójstwa lub rozstrzelany 1 sierpnia 1942 r. na rozkaz Himmlera[5].

Dowódcą SS i policji w Dystrykcie Galicja został SS-Gruppenführer i generał-porucznik Waffen-SS i policji Fritz Katzmann (1906-1957), który wcześniej pełnił identyczne stanowisko w dystrykcie radomskim. W Dystrykcie Galicja działał on do czerwca 1943 r. i był odpowiedzialny przede wszystkim za zagładę tamtejszych Żydów, z których większość została wymordowana w tym czasie przy współudziale policji ukraińskiej przez masowe rozstrzeliwania i w wyniku deportacji do obozów koncentracyjnych. Jego następcą został SS-Brigadeführer i generał-major policji Theobald Thier (1897-1949), który pełnił funkcję dowódcy SS i policji od lipca 1943 r. do połowy lutego 1944 r. Na okres jego rządów przypadła likwidacja obozu pracy dla Żydów przy ul. Janowskiej we Lwowie, którego więźniowie zostali w większości wymordowani. Nastąpiło też w tym czasie wzmożenie terroru wobec Polaków w odwecie za działalność konspiracji. Ostatnim dowódcą SS i policji w dystrykcie – formalnie do 16 września 1944 r. – był SS-Brigadeführer i generał-major Waffen-SS i policji Christoph Diehm (1892-1960)[6].

Funkcję szefa lwowskiej placówki Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa – odpowiedzialnej m.in. za zwalczanie polskiego podziemia i koordynację deportacji Żydów do obozu zagłady w Bełżcu – pełnił SS-Obersturmbannführer dr Helmut Tanzmann (1907-1946), którego w marcu 1943 r. zastąpił na tym stanowisku SS-Obersturmbannführer Josef Witiska (1894-1946). Natomiast funkcję komendantów Policji Porządkowej (Ordnungspolizei; Orpo) pełnili kolejno Paul Worm, Joachim Stach, Walter von Soosten i Gustav Schubert.

Niemiecki aparat urzędniczy w Dystrykcie Galicja liczył 14 400 Niemców-obywateli Rzeszy (Reichsdeutsche), którzy przebywali tam często z rodzinami. W świetle tajnych raportów z 14 maja i 29 czerwca 1943 r., sporządzonych przez SS-Obersturmbahnnführera Josefa Witiskę, większość niemieckich urzędników nie potrafiła „godnie reprezentować Niemiec”. Głównym zarzutem szefa lwowskiej placówki Sipo u. SD wobec urzędników niemieckiej administracji okupacyjnej było to, że wiedli wielkopańskie życie i „bogacili się na mieniu żydowskim”[7].

1 sierpnia 1941 r. została także rozwiązana milicja ukraińska, którą utworzono po wkroczeniu Wehrmachtu do Galicji Wschodniej. W jej miejsce powołano ukraińską policję pomocniczą. Liczebność tej policji została zwiększona w 1943 r. z 3400 do 4100 funkcjonariuszy. Formacja ta rekrutowała się z byłych członków milicji ukraińskiej – w większości kolaborujących z Niemcami nacjonalistów ukraińskich. Posiadała własne szkoły policyjne we Lwowie i Równem oraz podlegała pod niemiecką Policję Porządkową. Większość jej funkcjonariuszy wykonywała bezwzględnie rozkazy niemieckie i słynęła z brutalności wobec Polaków i Żydów. Część z nich zdezerterowała na przełomie 1942 i 1943 r. do Ukraińskiej Powstańczej Armii i wzięła udział w ludobójstwie na Polakach na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej[8].

OUN od początku miała swoje przyczółki w ukraińskiej policji pomocniczej i celowo do niej przenikała. Nacjonaliści ukraińscy przejęli nieformalną kontrolę nad szkołami policyjnymi we Lwowie i Równem, a wcześniej nad istniejącymi przed 22 czerwca 1941 r. ukraińskimi szkołami policyjnymi dla dystryktów krakowskiego i lubelskiego, by wykorzystać szkolenie policyjne do prowadzenia propagandy nacjonalistycznej. Dlatego także policjanci, którzy wstąpili do tej formacji niezależnie, byli poddawani indoktrynacji ideologicznej nacjonalistów ukraińskich o charakterze szowinistycznym i faszystowskim. Kiedy na początku 1943 r. OUN-B postanowiła zerwać dotychczasową współpracę z Niemcami i rozpocząć ludobójcze czystki etniczne na Polakach, miała wystarczającą ilość kadry w policji pomocniczej, aby zorganizować masowe dezercje do UPA. W ten sposób tysiące przeszkolonych wojskowo policjantów ukraińskich opuściło swoje posterunki, zabrało ze sobą broń, przeszło do lasów i stworzyło kadrę dowódczą UPA. Współcześnie polityka historyczna Ukrainy przedstawia ich jako rzekomy „antyhitlerowski ruch oporu”, negując ich kolaborację z III Rzeszą oraz dokonane przez nich ludobójstwo na Polakach i Żydach, przy dyskretnym milczeniu czynników politycznych oraz mediów polskich i zachodnich[9].

[1] R. J. Czarnowski, Lwów. Okupacja niemiecka, Warszawa 2016, s. 15-16; G. Motyka, Ukraińska partyzantka 1942-1960. Działalność Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii, Warszawa 2006, s. 234.

[2] G. Mazur, J. Skwara, J. Węgierski, Kronika 2350 dni wojny i okupacji Lwowa, Katowice 2007, s. 214-217.

[3] R. J. Czarnowski, Lwów. Okupacja niemiecka…, s. 48-50.

[4] Tamże, s. 223.

[5] Z. Polubiec (red.), Okupacja i ruch oporu w Dzienniku Hansa Franka 1939-1945, t. II, Warszawa 1972, s. 152.

[6] D. Pohl, Nationalsozialistische Judenverfolgung in Ostgalizien 1941-1944, München 1997, s. 412.

[7] D. Schenk, Noc morderców. Kaźń polskich profesorów we Lwowie i holokaust w Galicji Wschodniej, Kraków 2011, s. 216-218.

[8] Tamże, s. 227-228.

[9] J-P. Himka, Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, Ukraińska Policja i Holokaust, (w:) S. A. Zięba (red.), OUN, UPA i zagłada Żydów, Kraków 2016, s. 457.

Bohdan Piętka

13 sierpnia 2021 r.