„Sukces ma wielu ojców, tylko klęska jest sierotą” – głosi popularne powiedzenie. Dlatego powstanie warszawskie wywołało ostre polemiki w różnych środowiskach – ludzi kultury, publicystów i polityków. Jedna z najbardziej ożywionych debat toczyła się na emigracji, ponieważ tam pozostało po 1945 r. wielu polityków i wojskowych, w tym uczestników powstania, którzy nie chcieli lub nie mogli wrócić do kraju. Spór toczył się na kilku płaszczyznach – okoliczności i powodów podjęcia decyzji o wybuchu powstania, kierunku polskiej polityki podczas wojny oraz wpływu doświadczenia powstania na postrzeganie polskiej historii. Pomiędzy uczestnikami sporu nie było wyraźnej granicy politycznej. Krytyka powstania wychodziła zarówno z kręgów piłsudczykowskich, jak i endeckich. Sensu polityczno-militarnego powstania bronili głównie jego autorzy – generałowie Tadeusz Bór-Komorowski (1895-1966), Antoni Chruściel (1895-1960) i Tadeusz Pełczyński (1892-1985). Jednak po obu stronach sporu byli ludzie prawicy i lewicy emigracyjnej.
Spór o powstanie rozpoczął się jeszcze przed jego wybuchem. Gen. Kazimierz Sosnkowski (1885-1969) – czołowa postać obozu piłsudczykowskiego w „polskim Londynie” – przedstawił na spotkaniu z premierem Stanisławem Mikołajczykiem 3 lipca 1944 r. swoje zalecenia dla dowództwa Armii Krajowej. Stwierdził wówczas m.in.: „Powstanie bez uprzedniego porozumienia z ZSRR na godziwych podstawach byłoby politycznie nieusprawiedliwione, zaś bez uczciwego i prawdziwego współdziałania z Armią Czerwoną byłoby pod względem wojskowym niczym innym jak aktem rozpaczy”. Zarówno premier Mikołajczyk, jak i dowództwo AK postąpili wbrew temu zaleceniu i powstanie w stolicy stało się rzeczywiście aktem rozpaczy.
Postawę gen. Sosnkowskiego następująco ocenił emigracyjny historyk Zbigniew Siemaszko: „Generał Sosnkowski był najinteligentniejszym Polakiem, jaki żył podczas II wojny światowej. Była to postać wręcz olbrzymiego formatu. Doskonale rozumiał, że powstanie nie ma żadnego sensu, że spowoduje tylko olbrzymie cierpienia ludności cywilnej i doprowadzi do rozbicia Armii Krajowej. Nie potrafił jednak tego swojego zdania narzucić Komendzie Głównej AK. Był bowiem wielkim marzycielem, który wierzył w kompromisy, w konsensus, chciał przekonywać, a nie rozkazywać. W efekcie w lutym 1944 roku właściwie wypuścił dowodzenie z rąk i pozwolił, żeby ośrodek decyzyjny przeniósł się do kraju”.
Znacznie ostrzejszą ocenę sformułował Stanisław Cat-Mackiewicz (1896-1966) – polityk konserwatywny i wybitny publicysta. W wydanej w 1958 r. książce „Zielone oczy” stwierdził: „Sosnkowski w czasie Powstania, zamiast zająć jakieś heroiczne i wyraźne stanowisko, siedział we Włoszech i dekorował żołnierzy”.
Wyraźne stanowisko zajął wtedy natomiast gen. Władysław Anders. W liście do ppłk. Mariana Dorotycz-Malewicza „Hańczy” z 31 sierpnia 1944 r. napisał: „Byłem całkowicie zaskoczony wybuchem powstania w Warszawie. Uważam to za największe nieszczęście w naszej obecnej sytuacji. Nie miało ono najmniejszych szans powodzenia, a naraziło nie tylko naszą stolicę, ale i tę część Kraju, będącą pod okupacją niemiecką, na nowe straszliwe represje. (…) Chyba nikt uczciwy i nieślepy nie miał jednak złudzeń, że stanie się to, co się stało, to jest, że Sowiety nie tylko nie pomogą naszej ukochanej, bohaterskiej Warszawie, ale z największym zadowoleniem i radością będą czekać, aż się wyleje do dna najlepsza krew Narodu Polskiego. Byłem zawsze, a także wszyscy moi koledzy w Korpusie zdania, że w chwili, kiedy Niemcy wyraźnie się walą, kiedy bolszewicy tak samo wrogo weszli do Polski i niszczą tak jak w roku 1939 naszych najlepszych ludzi – powstanie w ogóle nie tylko nie miało żadnego sensu, ale było nawet zbrodnią”.
Pobrzmiewa w tych słowach echo tezy o „zdradzie Sowietów”, krzewionej później przez sprawców wybuchu powstania w celu odparcia oskarżeń o spowodowanie tragedii Warszawy. Jednakże poza tym gen. Anders wyraził się jednoznacznie – powstanie nie miało sensu politycznego i wojskowego.
Z kolei Karol Popiel (1887-1977) – podczas wojny minister w rządzie na uchodźstwie i przywódca Stronnictwa Pracy – w liście do inż. Jerzego Kulczyckiego z 9 kwietnia 1970 r. napisał: „Nie miałem wielkiego przekonania o człowieku, którego z całego tego środowiska najlepiej i najdłużej znałem, tj. o dawnym moim koledze partyjnym z okresu istnienia NPR [Narodowej Partii Robotniczej – BP], Delegacie Rządu Jankowskim. Krótki jego pobyt w Legionach w 1915 roku w kawalerii Beliny wyrobił w nim kompleks przesadnego pojęcia o fachowości wojskowych, któremu się ostatecznie podporządkował w decydującej chwili, chociaż nie wiemy i prawdopodobnie nigdy się już nie dowiemy, w jakich to nastąpiło okolicznościach”.
Do krytyków powstania należał także najbardziej znany historyk piłsudczykowski Władysław Pobóg-Malinowski (1899-1962). Swoją ocenę sformułował w trzecim tomie wydanej po wojnie w Londynie „Najnowszej historii politycznej Polski 1864-1945”. W publikacji tej rozprawił się z argumentami przebywających na emigracji dowódców AK, którymi ci usprawiedliwiali swoją decyzję o jego wybuchu. Zdaniem Poboga-Malinowskiego słaby był ich argument, że ludność cywilna mogła sama rzucić się na Niemców, ponieważ w pierwszych dniach walki znikła ona z ulic, chowając się w mieszkaniach, bramach domów i innych miejscach. Słaby był również argument, że ludność cywilna ulegnie wzywającej do powstania agitacji komunistycznej, skoro wpływ PPR na warszawską opinię publiczną był niewielki. Złudne też było przekonanie dowództwa AK, że skoro walka o Wilno i Lwów nie wywołała głębszego oddźwięku w świecie, to wystąpienie zbrojne w Warszawie je wywoła. Pobóg uważał, że Komenda Główna AK popełniła poważne błędy w ocenie sił i możliwości niemieckich na przedpolu Warszawy oraz, że do powstania nie doszłoby, gdyby decydować mógł uwięziony przez Niemców rok wcześniej gen. Stefan Rowecki lub gen. Sosnkowski.
Główna odpowiedzialność za powstanie – zdaniem Poboga-Malinowskiego – spada na premiera Mikołajczyka i Radę Ministrów, szefa sztabu gen. Stanisława Kopańskiego i częściowo prezydenta Władysława Raczkiewicza. Pobóg pytał, dlaczego z decyzją o powstaniu nie zaczekano do zapoznania się z wynikami rozmów Mikołajczyka na Kremlu na przełomie lipca i sierpnia 1944 r.? Wedle jego oceny, gen. Bór-Komorowski znał krytyczny stosunek gen. Sosnkowskiego (wodza naczelnego) do powstania, ale samowolnie postąpił wbrew jego zaleceniom. „Bór nie kierował swoim sztabem – prąca do walki część sztabu z Pełczyńskim, Okulickim, Chruścielem ciągnęła Bora za sobą” – pisał piłsudczykowski historyk.
Wymowną ocenę powstania dał również polityk piłsudczykowski Ignacy Matuszewski (1891-1946), który na lamach ukazującego się w Detroit „Dziennika Polskiego” napisał na krótko przed swoją śmiercią: „Wszystko, co w powstaniu było zwycięstwem, jest tryumfem tych, co w murach Warszawy walczyli. Wszystko, co w powstaniu warszawskim jest klęską, spada odpowiedzialnością na tych, co z daleka kazali powstańcom iść ku zgubie”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta ocena koresponduje z ocenami powstania warszawskiego prezentowanymi w PRL, zwłaszcza po 1956 r.
Najbardziej ostre oceny powstania warszawskiego formułowali politycy i publicyści endeccy, co wynikało z jednej strony z ich niechęci do piłsudczykowskiego dowództwa AK, a z drugiej strony z endeckiej szkoły realizmu politycznego, krytycznej wobec powstań narodowych w XIX w. i polskiego romantyzmu politycznego.
Niedługo po upadku powstania – w listopadzie 1944 r. – warszawskie środowisko Młodzieży Wszechpolskiej wydało oświadczenie polityczne. Czytamy w nim: „Decyzję wybuchu powstania podjął gen. Bór-Komorowski i urzędujący Delegat Rządu bez przyzwolenia a nawet powiadomienia przedstawicielstwa społeczeństwa, tj. Rady Jedności Narodowej. Odpowiedzialność w pierwszym rzędzie ponosi Komenda Główna Armii Krajowej. Była ona emanacją sanacyjnej kliki wojskowej skompromitowanej już we wrześniu [19]39 roku. Trudno dziś orzec jakie motywy kierowały nią przy wywołaniu powstania, postępowanie jej musi być oceniane jednak jako lekkomyślne. Mimo to, ludzie ci próbują już dziś – podobnie jak w [19]39 roku – zrzucić z siebie odpowiedzialność za spowodowaną tragedię. Podają następujące przyczyny swego kroku: primo – że Bolszewicy dochodzili do Pragi. Stwierdzonym jest jednak, że wywiad AK orientował się w charakterze zbliżających się sił sowieckich. Były to jedynie podjazdy niezdolne do zajęcia stolicy”[1].
Ktoś nie znający autorów tego oświadczenia mógłby pomyśleć, że wydała je Polska Partia Robotnicza. Wydała jej jednak Młodzież Wszechpolska. Zadziwia to, że autorzy cytowanego dokumentu wiedzieli w listopadzie 1944 r. to, co później ustalili historycy – że wywiad AK orientował się w sytuacji militarnej na przedpolach stolicy. Fałszywe informacje na temat rzekomego wejścia do prawobrzeżnej Warszawy sił radzieckich rozpowszechniał natomiast 31 lipca 1944 r. płk Antoni Chruściel, żeby wymusić na Komendzie Głównej AK decyzję o wybuchu powstania.
2 października 1944 r. – w dniu kapitulacji Warszawy – znany działacz Stronnictwa Narodowego Adam Doboszyński (1904-1949) opublikował na łamach ukazującej się w Londynie „Wielkiej Polski” artykuł „Zmarnowany heroizm!”. Pisał w nim: „Nie byliśmy entuzjastami idei Powstania, wywołanego w dniu 1-szym sierpnia. Decyzja podjęcia każdej walki musi być w naszym pojęciu podyktowana racją polityczną i poczuciem odpowiedzialności za następstwa wszczętych działań”. Prawie rok wcześniej – w listopadzie 1943 r. – Doboszyński opublikował na lamach londyńskiej „Walki” artykuł „Ekonomia krwi”, w którym stwierdził: „Naczelnym naszym zawołaniem powinna dziś być ekonomia krwi (której tak mądry przykład dają nam w obecnej wojnie Brytyjczycy). Jeśli Naród nasz wyłoni się w dobrej kondycji z tej strasznej konwulsji dziejowej, czeka go wielka przyszłość. Jeśli się skrwawi powyżej dopuszczalnej granicy, braknie mu sił do odbudowy niepodległego bytu”.
Krytycznie o dowództwie AK pisał kolejny polityk endecki, Jan Kanty Matłachowski (1906-1989), w wydanej w 1978 r. w Londynie książce „Kulisy genezy Powstania Warszawskiego”. Doszedł w niej do następującej konkluzji: „Analiza Powstania Warszawskiego, jego przedwczesnej decyzji wykazuje niedomagania rygorów kompetencji i to tam, gdzie ich brak grozi katastrofą, oraz niedopuszczalne lekceważenie odpowiedzialności na wysokim szczeblu hierarchii i nieobliczalnych skutków decyzji. Ani mundur, ani wysoki szczebel nie zwalniają nikogo od nad wyraz poważnej odpowiedzialności, przeciwnie, powiększają odpowiedzialność człowieka za to, co czyni”.
Skrytykować dowództwa AK nie omieszkał również Jędrzej Giertych (1903-1992) – polityk i dyplomata, jeden z bardziej znanych działaczy Stronnictwa Narodowego na emigracji. W wydanej w 1986 r. w Londynie trzytomowej pracy „Tysiąc lat historii polskiego narodu” pisał: „Powstanie zostało wszczęte, bo życzyli go sobie wodzowie AK i życzył go sobie obóz polityczny, do którego należeli. Po pierwsze, byli oni wyznawcami ideologii powstańczej, wedle której, w imię irracjonalnych wyobrażeń i uczuć, każde pokolenie polskie powinno ozdobić swoje życie zrobieniem powstania; oni się szykowali do powstania od pięciu lat – i nagle okazuje się, że to powstanie jest w tej chwili niepotrzebne, a nawet szkodliwe; nie mogli tego znieść i powstanie musieli zrobić. Po wtóre, powstanie dawało im okazję do zrehabilitowania się po kompromitacji, jaką była kompromitacja wrześniowa, która przecież była przede wszystkim ich kompromitacją. Po trzecie, przez pięć lat wyobrażali sobie, że przez powstanie osiągną to, że nowy polski rząd utworzony będzie w kraju i będzie ich rządem, przez co usunięta będzie perspektywa, że wróci do kraju i obejmie władzę rząd emigracyjny, złożony przecież z polityków do niedawna opozycyjnych (…). Po czwarte, do wszczęcia powstania skłaniała ich myśl przeciwstawienia się nadchodzącej armii sowieckiej i idącej wraz z nią polskiej armii, politycznie zależnej od komunistycznego Związku Patriotów Polskich; powodowali się oni naiwną strategią objęcia w stolicy władzy zanim armia »trzeciej siły«, w danym razie armia sowiecka, przyjdzie i wyobrażeniem, że ich pierwszeństwo będzie przez nowych przybyszów uszanowane i uznawane”.
Z tego Giertych wyciągnął następujący wniosek: „Powstania nie należało robić. Nie mogło ono przynieść żadnych większych politycznych korzyści, przeciwnie, przyniosło tylko polityczną szkodę. Gdyby się Warszawa, objęta powstaniem, doczekała przybycia armii sowieckiej – co było nadzieją złudną – armia ta potrafiłaby rządy powstańcze w Warszawie skutecznie obezwładnić i usunąć. A powstanie na czas pewien wypaliło energię polskiego narodu. (…) Warszawa została po wojnie odbudowana. Jest wielką zasługa tych, co Polską od 1945 roku rządzili, że się na to wielkie dzieło zdobyli”.
Refleksja nad sensem powstania warszawskiego skłoniła go też do takich rozważań historiozoficznych: „Obrońcy powstań 1830 i 1863 roku twierdzili nieraz, że chociaż zakończone klęską, powstania te nie osłabiały nas, ale umacniały, gdyż podnosiły ducha narodu, a więc pozwalały nam lepiej przetrwać czas niewoli. Powstanie Warszawskie jest jeszcze jednym dowodem na to, jak dalece pogląd ten jest niesłuszny. Nieudane powstanie nie podnosi ducha narodu, ale istniejące w narodzie napięcie duchowe rozładowuje. A więc naród moralnie osłabia”.
Krytyczny wobec dowództwa AK i premiera Mikołajczyka był również Zbigniew Stypułkowski (1904-1979) – polityk endecki, odznaczony za udział w powstaniu Złotym Krzyżem Zasługi, w 1945 r. sądzony i skazany w procesie szesnastu w Moskwie. W wydanych po wojnie w Londynie wspomnieniach „Zaproszenie do Moskwy” napisał: „Kto miał świadomość, jaka katastrofa grozi stolicy w wypadku opanowania przez Niemców zbrojnego jej wystąpienia, winien był zawczasu zwrócić uwagę na kierowanie nastrojami mas. Przy pomocy prasy podziemnej, poprzez tajne organizacje, można było przestrzec przed groźbą prowokacji, zaapelować jeszcze raz do karności społecznej, odwołać się do zaufania, jakim cieszyły się władze narodowe. A już w żadnym razie nie wolno było samemu przyczynić się do podnoszenia temperatury, mobilizując młodzież na szereg dni przed powstaniem i trzymając ją zgromadzoną po mieszkaniach uzbrojoną i niecierpliwie wyczekującą hasła do walki. (…) Jak wielkim błędem była chęć podtrzymania premiera Mikołajczyka w jego pertraktacjach moskiewskich przez zbrojne uderzenie Warszawy na tyły niemieckie, wykazała historia. Mikołajczyk, zamiast toczyć walkę ze Stalinem o sprawę polską, musiał błagać i żebrać o pomoc dla powstańców”.
Krytycznych ocen powstania warszawskiego nie znajdziemy natomiast w publicystyce polityków lewicy emigracyjnej. Wynikało to stąd, że ideologia powstańcza i tradycja polskiego romantyzmu politycznego były częścią etosu głównego nurtu PPS (tzn. nurtu niepodległościowego i antykomunistycznego). Ponadto rząd na uchodźstwie, któremu od 29 listopada 1944 r. przewodził socjalista Tomasz Arciszewski (1877-1955) kontynuował linię polityczną dowódców powstania warszawskiego, co skończyło się wycofaniem mu uznania przez aliantów zachodnich na początku lipca 1945 r.
W publicystyce czołowych polityków emigracyjnej PPS – Tomasza Arciszewskiego („Moralno-polityczne znaczenie powstania warszawskiego”, Londyn 1949), Zygmunta Zaremby („Społeczne oblicze Powstania”, „Warszawa w ogniu powstania”), czy Gustawa Herlinga-Grudzińskiego brakuje zatem refleksji krytycznej. Ich stanowisko było podobne do zajmowanego przez gen. Bora-Komorowskiego, Stefana Korbońskiego, czy antykomunistycznego pisarza Józefa Mackiewicza. Najogólniej sprowadzało się do konkluzji, że za wszystko winę ponoszą Sowieci.
Jednakże krytycznego rozrachunku z powstaniem dokonało środowisko paryskiej „Kultury”, którego liderzy – Jerzy Giedroyc (1906-2000) i Juliusz Mieroszewski (1906-1976) – ewoluowali w latach 50-tych i 60-tych XX w. w stronę demokratycznej lewicy. Najważniejszy tekst rozrachunkowy – „Powstanie Warszawskie i problem odpowiedzialności” autorstwa Tadeusza Sołowija – ukazał się na łamach paryskiej „Kultury” w 1951 r. (nr 48). Artykuł ten stanowił recenzję wspomnień gen. Bora-Komorowskiego pt. „Armia Podziemna” (Londyn 1951) oraz publikacji „Armia Krajowa” (trzeciego tomu serii „Polskie Siły Zbrojne w drugiej wojnie światowej”) wydanej przez Instytut Historyczny im. Gen. Sikorskiego (Londyn 1950). Sołowij doszedł do następującego wniosku: „Decyzję powstania podjęli w kraju i Londynie ludzie karmiący się złudzeniami, nie mającymi żadnego pokrycia w ówczesnej sytuacji międzynarodowej. Wykonano ją w momencie, który przesądził z góry o klęsce planu, któremu powstanie miało służyć”.
Krytyki formułowanej przez różne środowiska polityczne na emigracji nie przyjmował gen. Bór-Komorowski. Przykładem ignorowania tej krytyki są chociażby takie słowa dowódcy AK: „Wydałem rozkaz wszczęcia jawnej walki w Warszawie dnia pierwszego sierpnia 1944, w chwili gdy armia czerwona znajdowała się u samych wrót naszej stolicy [w rzeczywistości została odparta przez Niemców od Warszawy w dniach 25 lipca-5 sierpnia 1944 r. – BP] i kiedy wszystkie względy wojskowe zdawały się wskazywać, że chwila dojrzała do otwarcia bitwy na tym odcinku. Wydałem te rozkazy ufając, że bitwa rozpoczęta wewnątrz miasta przez nasze siły zostanie niezwłocznie poparta przez wojska sowieckie, przez wznowioną ofensywę, przez bombardowanie niemieckich obiektów wojskowych, przez rzucanie nam materiałów wojennych”[2].
Ta narracja, że winę za tragedię powstania ponosi ZSRR i nikt więcej była ciągle powielana przez gen. Bora w jego wywiadach i publikacjach po wojnie. Także w wydanym pośmiertnie opracowaniu jego autorstwa pt. „Powstanie Warszawskie”, gdzie napisał: „Za podjęciem akcji mającej na celu opanowanie Warszawy przed wkroczeniem do niej wojsk rosyjskich przemawiały względy natury wojskowej, politycznej i ideologicznej. Przygotowania niemieckie wskazywały, że Niemcy będą bronić Warszawy, że walki toczyć się będą na terenie stolicy o umocnione obiekty. W związku z tym miasto narażone będzie na poważne straty i zniszczenia. Jeżeli jednocześnie z uderzeniem rosyjskim od zewnątrz podjęta zostanie walka wewnątrz miasta, umożliwi to przyśpieszenie jej końca i uchroni stolicę od nadmiernych strat i zniszczeń”[3].
Jeszcze inaczej uzasadnił powstanie gen. Pełczyński: „Naród polski odczuwał potrzebę udziału w walce toczonej na jego ziemiach. Poczuwał się też do praw gospodarza na swoich ziemiach. Aby być gospodarzem na danym terenie, trzeba mieć w swym posiadaniu węzły komunikacyjne, a więc miasta. Stąd udział Armii Krajowej w walce o Wilno, o Lwów i o miasta Okręgu Lubelskiego”[4]. A zatem powstanie warszawskie było rzekomo wolą narodu, a nie kilku wyższych dowódców AK.
Po 1989 r., a zwłaszcza po 2004 r. (otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego) powstanie warszawskie stało się jednym z kluczowych elementów realizowanej w Polsce polityki historycznej. Stanowi dzisiaj ważną część antykomunistycznego i antyrosyjskiego mitu założycielskiego nowej Polski. Dla potrzeb kreacji tego mitu zaadaptowano narrację generałów Bora i Pełczyńskiego, a prawie zupełnie pomija się lub marginalizuje krytykę powstania. Także tę uprawianą przez prawicowych polityków i publicystów na emigracji.
[1] Cyt. za: J. Engledgard, M. Motas (red.), „W imię czego ta ofiara? Obóz Narodowy wobec Powstania Warszawskiego”, wyd. II, Warszawa 2017, s. 132-133.
[2] Cyt. za: A. Kunert (oprac.), „Tadeusz Bór-Komorowski w relacjach i dokumentach”, Warszawa 2000, s. 411.
[3] T. Bór-Komorowski, „Powstanie Warszawskie”, Warszawa 2004, s. 15.
[4] T. Pełczyński, przedmowa (w:) „Armia Krajowa w dokumentach 1939–1945”, Wrocław-Warszawa-Kraków 1991, s. XXXIII (33).
Bohdan Piętka
2 sierpnia 2020 r.
„Przegląd” nr 31 (1073), 27.07-2.08.2020, s. 24-28