Rwanda – ostatnie ludobójstwo XX wieku

To była zbrodnia popełniona według podręcznikowych opisów ludobójstwa. Przygotowano ją starannie. Zawczasu wyszkolono sprawców i wyposażono ich w narzędzia zbrodni. Przede wszystkim jednak zadbano o dehumanizację przyszłych ofiar. We wszystkich ludobójstwach popełnionych w XX w. występowała masowość zabijania i dehumanizacja ofiar. Wyjątkowość ostatniego ludobójstwa XX w., które 30 lat temu popełniono w Rwandzie, polegała na jego szybkości i braku odpowiedniej reakcji świata zachodniego.

W krótkim czasie – od 7 kwietnia do 2 lipca 1994 r. – zamordowano od 800 tys. do ponad miliona ofiar spośród liczącej 1,25 mln społeczności Tutsi (całość populacji Rwandy wynosiła w 1993 r. ok. 8 mln). Przy czym trzy czwarte ofiar zabito w pierwszych sześciu tygodniach masakry (według szacunków Czerwonego Krzyża ok. 500 tys. do 29 kwietnia 1994 r.). Tylko w niewielkim miasteczku Murambi na południu Rwandy zginęło 50 tys. ofiar. Było to najszybsze i najbardziej metodycznie przeprowadzone ludobójstwo w historii. Rządy czołowych państw zachodnich (Francja, USA, Wielka Brytania) miały rozeznanie w sytuacji panującej w Rwandzie. Nie zrobiły jednak nic, by zapobiec nadciągającej katastrofie.

Tragedia Rwandy w drugiej połowie XX w. była spadkiem po erze kolonializmu. W 1885 r. Niemcy założyli w regionie Wielkich Jezior Afrykańskich kolonię, która po pierwszej wojnie światowej jako Rwanda-Urundi stała się protektoratem Belgii. Kolonizatorzy niemieccy znaleźli tam dwie grupy ludzi – Hutu i Tutsi – należące do tego samego kręgu kulturowego i posługujące się tym samym językiem. Przez wieki obie grupy etniczne żyły ze sobą w relatywnej zgodzie, a małżeństwa mieszane nie były rzadkością.

Najpierw niemiecka, a następnie belgijska polityka kolonialna w Rwandzie-Urundi odwoływała się do społeczno-rasowego stereotypu, który wymyślił angielski podróżnik i badacz Afryki John Hanning Speke (1827-1864). Uznał on, że złożona z pasterzy i wojowników grupa etniczna Tutsi jest arystokracją wywodzącą się od króla Dawida. Arystokracja Tutsi przybyła w region Wielkich Jezior z Etiopii i narzuciła swą dominację „murzynom Bantu” (Hutu) skazanym na niewolnictwo. Tak została wylansowana teza „dwóch narodów”, którą uprawomocnili najpierw niemieccy, a potem belgijscy kolonizatorzy. Jedni i drudzy faworyzowali „feudalną” władzę plemienia Tutsi z korzyścią dla swojej administracji pośredniej.

W 1930 r. Belgowie przeprowadzili spis ludności, by ściśle wytyczyć granice między obiema grupami etnicznymi, z których jedynie Tutsi mieli prawo do edukacji i stanowisk administracyjnych. Trzy lata później władze belgijskie wprowadziły karty identyfikacyjne z informacją o przynależności etnicznej. Krok ten fatalnie zaciążył w przyszłości nad sytuacją grupy etnicznej Tutsi, stanowiącej tylko 15% populacji kolonii Rwanda-Urundi.

W 1962 r. Rwanda i Burundi – jako dwa oddzielne państwa – uzyskały niepodległość. W Rwandzie krwawe powstanie (1959-1961), które pochłonęło 150 tys. ofiar, obaliło monarchię kolonialną Tutsi i oddało władzę w ręce grupy etnicznej Hutu. W Burundi stało się odwrotnie. Tam władzę przejęli Tutsi, którzy dokonali w 1965 i 1972 r. krwawych masakr na ludności Hutu.

Odziedziczony po kolonializmie konflikt narodowościowy w Rwandzie pogłębiał się, a wpływ na to miała – oprócz sytuacji w sąsiednim Burundi – także polityka belgijska, która u progu końca ery kolonializmu zmieniła wektor i zaczęła faworyzować grupę Hutu. Zwrócił na to uwagę francuski historyk Bernard Bruneteau: „Rewolucja społeczna” z lat 1959-1961, która zakończyła się proklamacją niepodległości kraju w lipcu 1962 roku, w niczym nie wpłynęła na społeczno-rasowe wyobrażenia. Odwróciła jedynie perspektywę tak, by dostosować ideologię rwandyjską do nowego układu sił, w którym władzę mieli Hutu. Państwo belgijskie i Kościół belgijski całkowicie zmieniły swą strategię i poparły w pełni większość Hutu, by ustabilizować nowy postkolonialny rząd, unikając powtórki z krwawego konfliktu kongijskiego. Księża katoliccy i chadeccy aktywiści, w większości Flamandowie, współdziałając z kultem historycznie uciskanej większości Hutu, od początku udzielili całkowitego poparcia nowemu reżimowi, nie biorąc zupełnie pod uwagę, że demokratyczna opcja, którą naiwnie świętowali jako rwandyjski rok 1789, miała odtąd służyć uciskaniu mniejszości[1].

W ten sposób w Rwandzie doszło w latach 60-tych do odwrócenia społeczno-rasowego schematu. To Hutu stali się autochtonami i jedynymi prawdziwymi tubylcami, a Tutsi uznano za najeźdźców i pasożytów korzystających z pracy Hutu. Ta nowa ideologia stała się punktem wyjściowym trwającego 30 lat procesu radykalizacji, który z dawnych ofiar ery kolonialnej uczynił potencjalnych zabójców. Pierwsze ofiary tej radykalizacji pojawiły się dość szybko, bo już pod koniec 1963 r. Nieudana próba przejęcia władzy przez bojówki Tutsi, które wkroczyły do Rwandy z Burundi i Konga spowodowała wtedy odwet Hutu. W masakrach zabito co najmniej 14 tys. i wygnano 250 tys. Tutsi.

Od pierwszych dni młodej republiki – pisze Bruneteau – to postkolonialne społeczeństwo żyje w lęku: lękają się Tutsi, nieustannie podejrzewani o najgorsze czyny, i lękają się Hutu, nękani myślą o ewentualnym rewanżu „feudo-kolonistów” oraz powrocie emigrantów z roku 1963. Te krzyżujące się lęki wyjaśniają masową przemoc, która zapanowała na trzydzieści kolejnych lat zarówno w Rwandzie, gdzie coraz bardziej marginalizowani Tutsi stali się kozłami ofiarnymi, jak i w sąsiednim Burundi, gdzie rządząca junta Tutsi mści się na zdominowanej większości Hutu (…). Wydarzenia z lat 1972-1973 są ważnym etapem na drodze do ludobójstwa z roku 1994[2].

Od kwietnia do września 1972 r. trwała w Burundi masakra na Hutu, nosząca wszelkie cechy ludobójstwa. Katalizatorem była nieudana antyrządowa rebelia Hutu. Najbardziej radykalna część obozu władzy doszła wtedy do wniosku, że dla zachowania władzy Tutsi niezbędna jest likwidacja całej wykształconej warstwy Hutu. Zginęło co najmniej 100 tys. burundyjskich Hutu, a 200 tys. uciekło do Rwandy i Tanzanii.

To jeszcze bardziej zradykalizowało rwandyjskich Hutu. W lipcu 1973 r. władzę w Rwandzie przejął w wyniku zamachu stanu gen. Juvénal Habyarimana. Jego rządy nabrały cech totalitarnych. Wszyscy obywatele Hutu zostali objęci dożywotnim obowiązkiem przynależności do monopartii Narodowy Ruch Rewolucyjny na rzecz Rozwoju (MRND). Siły zbrojne zostały zmonopolizowane przez Hutu, a ich członkowie nie mieli prawa poślubiać kobiet Tutsi. W 1987 r. rwandyjscy uchodźcy Tutsi powołali do życia w sąsiedniej Ugandzie Rwandyjski Front Patriotyczny. To był casus belli.

Od tego momentu – zauważył Bruneteau – każdy Hutu nie tylko był potomkiem niewolnika uciskanego przez feudałów, czy bratem ofiar z sąsiedniego Burundi, ale również zastanawiał się, kto zabije jego dziecko w przyszłości: Tutsi mieszkający za granicą i zaangażowany w RFP, czy Tutsi mieszkający w kraju[3].

W październiku 1990 r. partyzanci RFP dokonali z baz w Ugandzie inwazji na Rwandę. Tak rozpoczęła się trzyletnia wojna domowa, która stała się katalizatorem decyzji o ludobójstwie na rwandyjskich Tutsi. Podczas wojny władze Rwandy powołały bojówki Interahamwe („Walczący razem”) i Impuzamugambi („Mający wspólny cel”). Były to milicje złożone głównie z bezrobotnej młodzieży Hutu, w tym kryminalistów. Szkoliła je rwandyjska armia i francuscy instruktorzy. Francja sprzyjała reżimowi Habyarimany, natomiast USA popierały RFP (dowódca RFP Paul Kagame przeszedł szkolenie wojskowe w Fort Leavenworth w Kansas). Pod naciskiem Francji Habyarimana zdecydował się na wprowadzenie wielopartyjności, będącej w praktyce parodią. Demokratyzacja, która była przedmiotem żądań francuskiego protektora, miała ułatwić uregulowanie konfliktu poprzez dojście do władzy umiarkowanych przedstawicieli Hutu i ich porozumienie z RFP.

W takiej też intencji zostały zorganizowane przez USA i Francję mediacje pomiędzy Habyarimaną i RFP w Aruszy na terenie Tanzanii, które zakończyły się podpisaniem 4 sierpnia 1993 r. pięciu porozumień kończących wojnę domową. Porozumienia przewidywały powstanie wielopartyjnego rządu tymczasowego, połączenie armii rządowej z rebeliancką i powrót uchodźców Tutsi.

Nigdy nie weszły one w życie, ponieważ nie dopuścili do tego nacjonalistyczni ekstremiści Hutu. Ich propagandową tubą stał się dziennik „Kangura” („Przebudzenie”), wspomagany przez intelektualistów i, co gorsza, przedstawicieli Kościołów chrześcijańskich. Na łamach tego pisma zapoczątkowano pełną nienawiści kampanię dehumanizującą lud Tutsi. Znacznie większy zasięg tej kampanii nadały audycje emitowane od lipca 1993 r. przez Radio Tysiąca Wzgórz (RTLM). Dehumanizacja („karaluchy” i ich „wspólnicy”) i demonizacja przez RTLM ludności Tutsi ułatwiła Hutu etniczne zinterpretowanie sytuacji, co prowadziło do przekształcenia ich frustracji w działanie.

Późniejszy premier Rwandy Jean Kambanda zeznał później, że ludobójstwo było omawiane otwarcie w dyskusjach parlamentarnych. Liczebność milicji Interahamwe i Impuzamugambi wzrosła na przełomie 1993 i 1994 r. do około 30 tys. W Chinach zakupiono za 750 tys. USD kilkaset tysięcy maczet i rozdano je rolnikom Hutu pod pozorem prac polowych.

Ludobójstwo można było powstrzymać w zarodku. Po zakończeniu wojny domowej została skierowana do Rwandy wojskowa Misja ONZ do spraw Pomocy Rwandzie (UNAMIR) pod dowództwem kanadyjskiego gen. Roméo Dallaire. 10 stycznia 1994 r. z UNAMIR skontaktował się wysoki funkcjonariusz Interahamwe, który chciał przekazać dokumenty świadczące o planowanym ludobójstwie oraz wskazać tajny magazyn broni w Kigali. Twierdził, że bojówki są w stanie zabić w ciągu 20 minut tysiąc ludzi, co później okazało się prawdą. Gen. Dallaire nie uzyskał jednak zgody ONZ na podjęcie jakichkolwiek działań.

Także 22 stycznia 1994 r., kiedy w Kigali wylądował francuski samolot DC-8 z bronią i amunicją, gen. Dallaire nie uzyskał mandatu ONZ do zatrzymania tego transportu. Dowiedział się, że broń i amunicja pochodziły z Belgii, Egiptu, Holandii, Francji, Izraela i Wielkiej Brytanii i zostały zamówione przed podpisaniem porozumień z Aruszy. UNAMIR nie mógł też zapobiec innym przygotowaniom do nadciągającego ludobójstwa. Takim jak np. masowe legitymowanie obywateli przez oddziały rządowe i milicje Hutu. Od czasów kolonialnych w dowodach osobistych podawano informację o przynależności etnicznej.

Wieczorem 6 kwietnia 1994 r. samolot biznesowy Dessault Falcon 50, wiozący Juvénala Habyarimanę i prezydenta Burundi Cypriena Ntaryamirę, został zestrzelony podczas podchodzenia do lądowania w Kigali. Dokonała tego najprawdopodobniej gwardia prezydencka Habyarimany. Obaj politycy byli z pochodzenia Hutu. Rozgłośnia RTLM od razu oskarżyła o ich zabicie rebeliantów Tutsi z RFP. To był sygnał do przygotowanego ludobójstwa, które rozpoczęło się dosłownie natychmiast. Na drogach i ulicach stanęły blokady wojska i milicji Hutu. Dla ofiar nie było ucieczki.

Po śmierci prezydenta Habyarimany jego obowiązki zaraz przejęła premier Agathe Uwilingiyimana, ale 14 godzin później została rozstrzelana wraz z mężem przez gwardię prezydencką (zginęli też chroniący ją żołnierze UNAMIR). Zamordowano ją pomimo tego, że wywodziła się z Hutu. Nie należała jednak do spisku.

Grupa, która przygotowała i zaplanowała ludobójstwo jest dobrze znana. Należało do niej około 60 osób, w tym większość członków rządu i wyższych oficerów armii. Kluczowymi postaciami wśród organizatorów ludobójstwa byli Agathe Habyarimana – żona prezydenta, Jean Kambanda – ogłoszony premierem rządu tymczasowego, płk. Théoneste Bagosora – twórca bojówek Interahamwe oraz Pauline Nyiramasuhuko – minister do spraw rodziny i promocji kobiet.

Od nocy z 6 na 7 kwietnia 1994 r. cały kraj pogrążył się w odmętach niewyobrażalnego okrucieństwa. Ofiary ćwiartowano maczetami, okaleczano, topiono, rzucano granaty na grupy ludzi, porzucano na pustkowiach ludzi z poprzecinanymi ścięgnami Achillesa. Specyficzną cechą rwandyjskiego ludobójstwa był gwałt ludobójczy – identycznie jak podczas trwającej równolegle wojny w Bośni. Gwałcenie na wielką skalę kobiet Tutsi (250 tys. ofiar) nie było działaniem spontanicznym, ale zawczasu zaplanowanym i przygotowanym przez skrajną szowinistkę Pauline Nyiramasuhuko. Zbrodni tych dokonywały specjalne komanda mężczyzn Hutu chorych na AIDS. 70% zgwałconych kobiet Tutsi, którym darowano życie, zostało z premedytacją zarażone AIDS.

Kres ludobójstwu przyniosła ofensywa RFP, którego oddziały w lipcu 1994 r. ostatecznie pokonały siły Hutu i zajęły całą Rwandę. Blisko dwa miliony Hutu, obawiając się odwetu Tutsi, uciekło wtedy do Burundi, Tanzanii, Ugandy i Zairu (obecnie Kongo). Najwięcej z nich (1,5 mln), w tym wielu bojówkarzy Interahamwe, uciekło do Zairu. Z obozów uchodźców dokonywali oni ataków na ludność Banyamulenge (Tutsi mieszkający w Zairze) i terytorium Rwandy. W tej sytuacji nowe władze Rwandy, na czele których stanęli Pasteur Bizimungu i Paul Kagame, podjęły decyzję o interwencji zbrojnej w Zairze. Tak rozpoczęła się pod koniec sierpnia 1996 r. pierwsza wojna domowa w Kongu (1996-1997), będąca wstępem do tzw. wielkiej wojny afrykańskiej (1998-2003).

Po wkroczeniu do Zairu (Konga) siły rwandyjskie zaatakowały obozy uchodźców Hutu i zmusiły ich do powrotu do Rwandy. Doszło wtedy do odwetu na uchodźcach Hutu, którzy byli mordowani już na granicy lub umierali w przepełnionych więzieniach. Liczba ofiar tego odwetu jest nieznana, ale prawdopodobnie szła w tysiące.

Podczas trwania ludobójstwa USA odmówiły dostaw i pomocy dla Rwandy, a Chiny, Francja i Rosja początkowo sprzeciwiły się interwencji w „wewnętrzne sprawy” tego kraju. Jedynie Belgia wnioskowała o poszerzenie mandatu UNAMIR, ale sama wycofała się z tej misji po zamordowaniu 10 belgijskich żołnierzy UNAMIR chroniących premier Uwilingiyimana.

Czarę kompromitacji państw zachodnich przelała francuska parodia pomocy dla Rwandy. 23 czerwca 1994 r. 3 tys. żołnierzy francuskich rozpoczęło operację „Turkus”. W południowo-zachodniej Rwandzie Francuzi utworzyli zdemilitaryzowaną strefę neutralną, w której schroniło się 1,5 mln osób. Ale Tutsi było już wtedy przy życiu niewielu. Mało tego. Wiele kobiet Tutsi, które schroniły się w obozach uchodźców w Murambi i Nyarushishi oskarżyło potem francuskich żołnierzy o złe traktowanie i gwałty. Opowiada o tym francuski film dokumentalny „Rwanda: cisza słów”, który można obejrzeć na kanale Arte. Wielu badaczy tematu (m.in. Andrew Wallis i Daniela Kroslak) uważa, że Francuzi, którzy przed 1994 r. wspierali reżim w Rwandzie, utworzyli „Zone Turquoise” po to, by zabezpieczyć odwrót Hutu do Zairu. Zwłaszcza wysoko postawionych członków sił zbrojnych i milicji Interahamwe[4].

W Rwandzie potwierdziło się to, co naukowcy zauważyli w wypadku wcześniejszych ludobójstw. Masowy mord jest czynnością banalną dla sprawców. Wystarczy wcześniej zdehumanizować ofiary i przyjąć ideologię, która to usprawiedliwia.

Jak powiedział były więzień Auschwitz Primo Levi (1919-1987) – „To się stało, a więc może znów się zdarzyć… Może się zdarzyć wszędzie”.

[1] B. Bruneteau, Wiek ludobójstwa, Warszawa 2005, s. 182.

[2] Tamże, s. 182-183.

[3] Tamże, s.183.

[4] D. Kroslak, The French Betrayal of Rwanda, Indiana University Press 2007.

Bohdan Piętka

10 kwietnia 2024 r.

„Przegląd” nr 14 (1265), 2-7.04.2024, s. 38-41

Suplement (10.04.2024)

Minęło 30 lat od ludobójstwa w Rwandzie. W tle tej tragedii stoją Francja i USA. Francja popierała reżim Hutu w Rwandzie, a USA wspierały Rwandyjski Front Patriotyczny, reprezentujący wygnanych do Ugandy Tutsi. Bezpośrednim katalizatorem decyzji podjętej w kręgu reżimu Hutu o ludobójstwie na ludności Tutsi była wojna domowa (1990-1993), podczas której RFP dokonywał brutalnych (o czym się nie mówi) ataków na ludność Hutu z terytorium Ugandy. Francja i USA miały rozeznanie w sytuacji panującej w Rwandzie, wiedziały o planowanym przez szowinistów Hutu ludobójstwie i nie zrobiły nic by mu zapobiec. Francja wspierała reżim Hutu do końca i pod koniec czerwca 1994 r. utworzyła w południowo-zachodniej Rwandzie tzw. Strefę Turkusową nie po to by ratować niedobitków Tutsi, ale by umożliwić ludobójcom Hutu odwrót do Zairu (Konga). Ludobójstwo Hutu na Tutsi (od 800 tys. do 1 mln ofiar) jest tylko jedną stroną medalu, o której zwykle mówi się w zachodnich mediach. Rzadziej albo wcale mówi się w nich o odwecie Tutsi na Hutu. Kto dzisiaj pamięta o masakrze na Hutu w Kibeho (22.04.1995 r., 4 tys. ofiar)? Ofiary odwetu Tutsi na Hutu są ukryte wśród 5,4 mln ofiar wielkiej wojny afrykańskiej, czyli drugiej wojny domowej w Kongu (1998-2003), więc ich po prostu nie widać. W zachodnich mediach nie widać również tego, że Paul Kagame i jego RFP, którzy położyli kres ludobójstwu w 1994 r., stworzyli w Rwandzie mniej lub bardziej zawoalowaną dyktaturę. Ważne, że proamerykańską. Polityka pamięci reżimu Kagame uznaje za ofiary ludobójstwa z 1994 r. tylko Tutsi. W rwandyjskich muzeach upamiętniających ten genocyd milczy się o daleko mniej licznych ofiarach Hutu, zamordowanych dlatego, że nie popierali ludobójstwa na Tutsi. Rodzi to pytanie o przyszłość Rwandy, czyli trwałość deklarowanej przez RFP polityki pojednania i tworzenia jednego narodu.

BP

Czy w Grudniu 1970 r. miał miejsce zamach stanu?

Towarzyszące wypadkom grudniowym wewnątrzpartyjne rozgrywki w kierownictwie PZPR skutkowały odsunięciem od władzy Władysława Gomułki, którego uznano za skompromitowanego. Rodzi się pytanie czy tragiczne wydarzenia grudniowe 1970 r. posłużyły tylko do zmiany kierownictwa PZPR i tym samym PRL, czy zostały w tym celu zainspirowane lub sprowokowane. Krótko mówiąc, czy Grudzień 1970 r. był zakamuflowanym zamachem stanu?

Jednym z najostrzejszych kryzysów politycznych w PRL był Grudzień 1970 r. Wprowadzona 12 grudnia 1970 r. przez władze podwyżka cen detalicznych mięsa, przetworów mięsnych oraz innych artykułów spożywczych doprowadziła do wybuchu protestów, strajków i zamieszek na Wybrzeżu. W dniach 15-18 grudnia 1970 r., w wyniku interwencji wojska i milicji, w Gdyni, Gdańsku, Elblągu i Szczecinie zginęło co najmniej 41 osób, a 1164 osoby zostały ranne. Śmierć poniosło też kilku funkcjonariuszy MO i żołnierzy WP, a kilkudziesięciu zostało rannych. Podpalono 17 gmachów (w tym budynki Komitetów Wojewódzkich PZPR w Gdańsku i Szczecinie), rozbito 220 sklepów i zniszczono kilkadziesiąt samochodów.

Sam Gomułka był przekonany, że został obalony w wyniku spisku sterowanego z Moskwy. „To Breżniew mnie zdjął, zawsze miałem kiepską opinię o nim jako o polityku i nie ukrywałem tego” – wyznał w 1981 r. w rozmowie z Andrzejem Werblanem[1].

Na możliwość wykorzystania wydarzeń grudniowych do przechwycenia władzy przez Mieczysława Moczara i tzw. frakcję partyzantów zwrócił uwagę Piotr Jaroszewicz (1909-1992) – wówczas wicepremier i stały przedstawiciel PRL przy RWPG. W rozmowie z Bohdanem Rolińskim na początku lat 90-tych Jaroszewicz stwierdził: „Zastanawiałem się, czy nie grają tam roli jakieś ambicjonalne rozgrywki między wojskiem, milicją, bezpieczeństwem, bo w myśl ustaleń, określonych w rozkazie Jaruzelskiego, uzgodnionym przecież z ministrem spraw wewnętrznych Świtałą, z sekretarzem KC Moczarem, z kierownikiem wydziału administracyjnego Kanią, było ustalone, że rolę koordynatora działań bierze na siebie dowództwo wojskowe. Tymczasem […] wyglądało na to, że resort spraw wewnętrznych działa samodzielnie, poza ustaleniami. Kiedy w środę Cyrankiewicz powiedział mi, że Moczar wysłał wczoraj do Gdańska wiceministra Szlachcica, zrozumiałem, że ster działań przejmują oni dwaj. Skojarzyło mi się to ze słowami Gierka, który kiedyś powiedział mi coś takiego: »Wszyscy gadają, że ja zamierzam odepchnąć Wiesława, a tymczasem jego przyjaciel Mietek przygotował już zamach stanu«. Powiedział »zamach stanu« i dodał, że on nie zamierza się wtrącać, ale Katowice swoje zdanie jeszcze powiedzą…”[2]. Gierek miał się w ten sposób wyrazić rok wcześniej.

Moczar miał ogromne ambicje polityczne oraz wielu wpływowych sojuszników w aparacie MSW i wojsku. Jaroszewicz nie miał wątpliwości, że w Grudniu 1970 r. moczarowcy zainicjowali zamach stanu celem odsunięcia Gomułki od władzy.

Zdaniem Jaroszewicza identycznie postrzegano sytuację na Kremlu: „Moczar miał objąć przywództwo państwa poprzez opanowanie najwyższego stanowiska partyjnego. Gomułka miał być przesunięty na funkcję honorową w partii, bez praktycznego znaczenia. W pewnym momencie Lesieczko [wicepremier ZSRR – uzup. BP] powiedział mi, a na pewno sam tego nie wymyślił, że jest sygnał, że Gomułka akceptuje takie rozwiązanie […]. Moczar, odsuwając Gomułkę jedną ręką, drugą, a także mówiąc obrazowo, nogą, chciał usunąć z życia politycznego Gierka, mnie, Szydlaka, Jagielskiego, takich działaczy jak Tejchma, Werblan i wielu innych, partyjnych i gospodarczych. Przy okazji planował pozbyć się najbliższych współpracowników Gomułki, aby pozostawić go osamotnionego tak wysoko na pomniku, aby nie przeszkadzał. Niewiele brakowało, aby powiodło się Moczarowi i jego grupie operatywnego działania. Sprawa się skomplikowała, gdy na Wybrzeżu rozruchy przybrały rozmiar tragicznych starć ulicznych, gdy padli zabici […]. Wtedy, z Moskwy, oceniałem, że trzeba jak najszybciej, zdecydowanie doprowadzić do przywrócenia ładu, a równocześnie na szczeblach centralnych uniemożliwić przejęcie władzy przez grupę Moczara. W tym momencie byłem całkowicie za wysunięciem Gierka”[3].

Wedle relacji Jaroszewicza takie rozwiązanie zyskało poparcie kierownictwa ZSRR. Nie musiało się jednak tak stać. W Moskwie bowiem lansowano Moczara. Zajmował się tym od co najmniej 1969 r. związany z frakcją „partyzantów” ambasador Jan Ptasiński. Wedle relacji Piotra Kostikowa – ówczesnego szefa sektora polskiego w wydziale zagranicznym KC KPZR – ambasador Ptasiński i radca ambasady PRL Bogumił Rychłowski mieli stworzyć „ni mniej, ni więcej, tylko przedstawicielstwo Mieczysława Moczara i ogólnopolskiego ruchu »partyzantów«. Ambasador praktycznie nie zajmował się niczym innym, jak utrwalaniem w Moskwie wizerunku swego przyjaciela o niezwykłych zaletach, stratega, myśliciela i jedyną przyszłość kraju”[4]. Wedle Kostikowa, Ptasiński i Rychłowski występowali otwarcie przeciwko przywództwu Gomułki, czyli zachowywali się nielojalnie wobec faktycznego przywódcy państwa, które reprezentowali.

Moczar jednak nie miał w Moskwie żadnych szans. Kierownictwo ZSRR patrzyło niechętnie na ambicje polityczne Moczara i „partyzantów” głównie z obawy przed ich nacjonalizmem. Gospodarze Kremla byli przecież świadomi, że eksperymenty z „narodowym komunizmem” w Jugosławii, Chinach i Albanii doprowadziły do zerwania tych państw z obozem radzieckim.

O dążeniu Moczara do odsunięcia Gomułki jeszcze przed wydarzeniami grudniowymi 1970 r. świadczy anonimowy dokument cytowany przez Jerzego Eislera w jego opracowaniu „Grudzień 1970. Geneza, przebieg, konsekwencje” (Warszawa 2020). Jest to liczące 13 stron maszynopisu kalendarium Grudnia 1970 r., odnalezione w gmachu byłego KC po likwidacji PZPR w 1990 r. Kalendarium rozpoczyna się w listopadzie 1970 r. od informacji o nawiązaniu porozumienia personalnego pomiędzy Moczarem a Gierkiem „w celu ewentualnego przejęcia władzy w nadarzających się okolicznościach i wyeliminowania Gomułki i jego ludzi z aparatu centralnego. Inicjatywa wyszła ze strony Moczara, który wysuwał koncepcję przekazania Gierkowi następstwa po Gomułce”.

Zdaniem Józefa Tejchmy, którego wypowiedź przytoczył w swojej książce Jerzy Eisler, „Moczar – podobnie jak i inni – dostrzegał potrzebę odejścia Gomułki z zajmowanego stanowiska, ale wcale nie zamierzał odstępować go Gierkowi. Myślał raczej o własnej kandydaturze”[5].

Najdalej idącą tezę o wydarzeniach grudniowych 1970 r. jako próbie zamachu stanu wysunął kmdr por. dr Henryk Mieczysław Kula, autor ponad 800-stronicowej publikacji „Grudzień 1970. Oficjalny i rzeczywisty” (Gdańsk 2006). Autor ten uważa, że przedstawiona społeczeństwu oficjalna wykładnia Grudnia 1970 r. jako spontanicznego i żywiołowego protestu spowodowanego niezadowoleniem społeczeństwa z warunków życia stała się ideologią mającą służyć legitymizacji ekipy pogrudniowej. W oparciu o dokumenty źródłowe H. M. Kula uznał, że uzasadnione jest mówienie o „operacji grudniowej”, czyli zaplanowanych działaniach służb specjalnych i działaczy politycznych skupionych wokół Mieczysława Moczara, których celem było odsunięcie od władzy Władysława Gomułki i jego ekipy.

Przeniesienie w 1968 r. Moczara do sekretariatu KC nie uszczupliło jego wpływu na resort spraw wewnętrznych. Przeciwnie – pozycja sekretarza KC odpowiedzialnego za MSW znacząco ten wpływ rozszerzyła. Precedensową dla przyszłych wydarzeń decyzją Moczara było odsunięcie w maju 1970 r. głównego inspektora Obrony Terytorialnej Kraju, gen. Grzegorza Korczyńskiego, od współdziałania z MSW na wypadek zakłócenia spokoju publicznego. Współdziałanie między MSW i MON przeszło wtedy w ręce szefa Sztabu Generalnego WP, gen. Bolesława Chochy, który w tym zakresie miał współpracować z wiceministrem spraw wewnętrznych Franciszkiem Szlachcicem.

„Analiza poszczególnych kryzysów przed i po Grudniu 1970 r. – pisze H. M. Kula – dostarcza niepokojących faktów o specyficznym uczestnictwie w kryzysach poszczególnych służb specjalnych w czasach PRL. Każdorazowo, gdy mieliśmy do czynienia z wielkimi wstrząsami politycznymi, było to spowodowane (inspirowane) bądź drastyczną podwyżką, względnie brakiem reakcji władz na długotrwałe postulaty i długotrwałe niezadowolenie. Zawsze początek dotyczył wielkich, wielotysięcznych załóg robotniczych. Przypomnijmy kopalnie Zagłębia 1951 r., Zakłady Cegielskiego 1956 r., Stocznie Wybrzeża 1970 r., zakłady włókiennicze Łodzi 1971 r., »Ursus« i »Walter« w Radomiu w 1976 r., stocznie 1980 r. Kadra kierownicza w tych zakładach była w pełni dyspozycyjna. Panowała tu Służba Bezpieczeństwa do tego stopnia, że bez jej przyzwolenia nie powinna się odbyć żadna forma zorganizowanego protestu, żaden strajk (…). W istniejących warunkach, wszelkie działania destrukcyjne miały szansę zaistnieć i odbywać się wyłącznie za przyzwoleniem kierownictwa politycznego i podległych mu służb – w przeciwnym wypadku Służba Bezpieczeństwa i milicja musiałyby profilaktycznie przeciwdziałać inicjatywom takiej akcji, już w jej zalążkowej postaci”[6].

Moczar od wiosny 1970 r. podjął grę mającą na celu bezkolizyjne wyeliminowanie pretendenta do władzy, jakim był rosnący w siłę sekretarz KW PZPR w Katowicach Edward Gierek. Jego zamiary były znane wąskiej grupie osób, która przystąpiła do przygotowywania konkretnych działań. Do roli naturalnego „detonatora” postanowiono wykorzystać podwyżkę cen mięsa i jego przetworów. Dlaczego wytypowano Trójmiasto? Warszawa, gdzie w marcu 1968 r. rozegrał się pierwszy akt wykorzystania kryzysu politycznego do przechwycenia władzy przez frakcję „partyzantów”, była traktowana przez nich jako ośrodek nieobliczalny. Natomiast Śląsk nie wchodził w rachubę jako teren Gierka.

W październiku 1970 r. polecono komendantowi wojewódzkiemu MO w Gdańsku zorganizowanie ćwiczeń w zakresie walk ulicznych dla pododdziałów ZOMO, które trwały do końca listopada na poligonie w Kolbudach. Identycznymi ćwiczeniami objęto w tym samym czasie także Szkołę Podoficerską MO w Słupsku, której elewi odegrali potem ważną rolę podczas pacyfikacji ulicznych w Gdańsku (uwiecznieni w „Balladzie o Janku Wiśniewskim” jako „słupscy bandyci”).

Ówczesny dowódca Pomorskiego Okręgu Wojskowego, gen. Józef Kamiński, zeznał w prokuraturze, że 12 grudnia 1970 r. (a więc w dniu ogłoszenia decyzji o podwyżkach cen) otrzymał ze Sztabu Generalnego WP polecenie zarządzenia w jednostkach okręgu stanu podwyższonej gotowości bojowej. Pozostałe okręgi wojskowe objęto taką decyzją dopiero 14 grudnia o godz. 23:40. Świadczy to o tym, że ktoś w MON dysponował wiedzą związaną z wyborem ewentualnego ogniska zapalnego.

Pracownicy Stoczni Gdańskiej przez dwa dni na porannych masówkach przed budynkiem dyrekcji domagali się przybycia kogoś z władz. Zenon Kliszko, który chciał się z nimi spotkać został ostrzeżony przez funkcjonariuszy MSW, że może zostać zlinczowany. Zdaniem H. M. Kuli świadczy to o tym, że „inicjatorzy wyposażyli naturę gdańskiego konfliktu w postanowienie o niedopuszczeniu do jakichkolwiek precedensów dialogu strajkujących, czy manifestujących z władzami na miejscu. (…) jako jedyną formę rozwiązania istniejącej sytuacji przyjęto w Trójmieście konfrontację przy użyciu siły, połączoną z elementami terroru fizycznego i psychicznego w rodzaju: aresztowań, lokautu pracowników i grozy wozów bojowych”.

Kiedy kilkusetosobowa grupa pracowników stoczni udała się 15 grudnia pod gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR, do tłumu zostały wprowadzone siły inicjujące zachowanie manifestantów. Tak rozpoczął się ciąg wydarzeń prowadzący do konfrontacji sił porządkowych i tłumu na ulicach.

W pierwszej fazie wydarzeń grudniowych centralne władze państwowe nie ingerowały, pozostawiając swobodę decyzyjną organom MON i MSW. Koordynatorem procesu decyzyjnego pozostawał premier Józef Cyrankiewicz dając przyzwolenie na niektóre decyzje, np. użycie rezerw liniowych MO i pododdziałów wojska. Aparat funkcyjny KC PZPR, poza wtajemniczonymi, był pozbawiony kontaktów telefonicznych z zewnątrz, centrala telefoniczna KC pozostawała na nasłuchu MSW, a sam Gomułka – jak twierdzi H. M. Kula – „znajdował się w izolacji informacyjnej i kontaktowej”.

Grudzień 1970 r. stanowi kliniczny przykład kultury politycznej związanej z mechanizmem zmiany władzy w PRL. Na poparcie tej tezy można zacytować wypowiedź Edwarda Gierka z „Przerwanej dekady”: „Kolejne polskie kryzysy były zwykle tak głębokie dlatego, że z reguły część kierownictwa szykująca się do przejęcia władzy włączała do rozgrywki społeczeństwo. To wyróżniało naszą partię spośród pozostałych partii komunistycznych w Europie Wschodniej”[7].

Jeżeli Grudzień 1970 r. był próbą zamachu stanu ze strony Moczara i grupy „partyzantów”, to ich działania nie osiągnęły celu przede wszystkim dlatego, że Moskwa nie chciała dopuścić do władzy w PRL frakcji nacjonalistycznej i postawiła na Gierka. Natomiast jednym z pierwszych posunięć ekipy Gierka była polityczna marginalizacja Moczara i frakcji „partyzantów”. Należy to uznać za jedno z najbardziej pozytywnych wydarzeń w historii PRL. Rządy tzw. narodowych komunistów w Albanii, Rumunii, a okresowo nawet w Jugosławii, były bowiem bardziej opresyjne niż rządy tzw. komunistów internacjonalistycznych (czyli promoskiewskich). Nie inaczej byłoby w wypadku przejęcia władzy w PRL przez Moczara i jego grupę.


[1] W. Werblan, Gomułka i Stalin, „Polityka”, 23 grudnia 2010.

[2] Cyt. za: J. Eisler, Grudzień 1970. Geneza, przebieg, konsekwencje, Warszawa 2020, s. 259-260.

[3] Cyt. za: J. Eisler, Grudzień 1970…, s. 262.

[4] P. Kostikow, B. Roliński, Widziane z Kremla. Moskwa-Warszawa. Gra o Polskę, Warszawa 1992, s. 120.

[5] J. Eisler, Grudzień 1970…, s. 317-318.

[6] H. M. Kula, Grudzień 1970. Oficjalny i rzeczywisty, Gdańsk 2006, s. 771.

[7] J. Rolicki, Edward Gierek: przerwana dekada, Warszawa 1990, s. 168-169.

Bohdan Piętka

28 marca 2024 r.

„Przegląd”, nr 12 (1263), 18-24.03.2024, s. 38-41

Zagłada Huty Pieniackiej

„Przed południem dotarłem do miejsca, gdzie zawsze wychodziłem z lasu na rozległą polanę okalającą Hutę Pieniacką. Po drodze musiałem dwukrotnie przeczekać, przycupnąwszy pod drzewem, aż miną mnie sanie z kilkoma uzbrojonymi Ukraińcami. Uznałem, iż muszę w odpowiedniej odległości przedostać się lasem, aż do miejsca naprzeciwko zabudowań gospodarstwa dziadków. Zachowując najwyższą ostrożność, wkrótce tam dotarłem. Podszedłem na skraj lasu i, niezauważony, wyjrzałem zza drzew. Tego, co zobaczyłem, nie zapomnę do końca życia. Zamarłem w bezruchu. Ugięły się pode mną kolana. Na klęczkach, znieruchomiały, patrzyłem na coś, czego nie byłbym w stanie sobie nawet wyobrazić. Po policzkach popłynęły mi łzy; nie mogłem tych łez zahamować. Za gardło chwycił mnie skurcz. Kiedyś z tego miejsca roztaczał się ładny widok na zadbane gospodarstwo moich dziadków i na większość zabudowań Huty Pieniackiej. Teraz moim oczom ukazał się straszliwy obraz kompletnej ruiny. (…) Na miejscu domów, pośród zgliszcz, sterczały tylko osmalone kominy. (…) Przed sobą miałem jedno wielkie pogorzelisko” – tak po latach wspominał zagładę Huty Pieniackiej jej świadek Sulimir Stanisław Żuk (1930-2019)[1].

Była to największa zbrodnia dokonana przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w Małopolsce Wschodniej, gdzie na przełomie 1943/1944 r. nacjonaliści ukraińscy przenieśli z Wołynia akcję eksterminacji ludności polskiej. Do depolonizacji Małopolski Wschodniej na wielką skalę banderowcy przystąpili w styczniu 1944 r., a najwięcej mordów dokonano od lutego do kwietnia 1944 r. OUN-B i UPA dążyły do wyniszczenia Polaków przed końcem wojny, by po pokonaniu Niemiec Polska nie mogła wykorzystać obecności ludności polskiej na byłych Kresach południowo-wschodnich II RP jako argumentu za włączeniem tych ziem do państwa polskiego. W odróżnieniu od Wołynia charakterystyczną cechą akcji eksterminacyjnej w Małopolski Wschodniej było kilka typów napadów. Pierwszy z nich sprowadzał się do mordowania Polaków „na raty” podczas częstych, niewielkich napadów, w których ginęło do kilku osób. Drugi typ napadów, występujący najczęściej, pochłaniał od kilku do trzydziestu kilku ofiar. Trzecim typem napadów, znanym wcześniej z Wołynia, były masowe zbrodnie pochłaniające do kilkuset ofiar. Miały one miejsce w około 90 miejscowościach na terenie 35 powiatów. Do największych masowych zbrodni doszło z udziałem ukraińskich formacji SS w Hucie Pieniackiej (co najmniej 868 ofiar) w powiecie brodzkim oraz w Chodaczkowie Wielkim (co najmniej 862 ofiary) w powiecie tarnopolskim. Najwyższe udokumentowane straty ludności polskiej w 1944 r. miały miejsce w powiatach: brodzkim (co najmniej 2365 osób), rohatyńskim (co najmniej 1629 osób), tarnopolskim (co najmniej 1587 osób) i kałuskim (co najmniej 1542 osoby). Udokumentowana, aczkolwiek niepełna, liczba ofiar śmiertelnych zbrodni nacjonalistów ukraińskich na Polakach w Małopolsce Wschodniej w 1944 r. wyniosła około 32 tys. w 1550 miejscowościach[2].

W najbardziej znanych zbrodniach o charakterze ludobójstwa, popełnionych przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach na tym terenie, uczestniczył 4. galicyjski pułk ochotniczy policji SS. Formacja ta, złożona z pierwszego rzutu ochotników do ukraińskiej dywizji Waffen-SS „Galizien”, brała udział w zbrodniach w Chodaczkowie Wielkim, Maleniskach, Palikrowach, Pańkowcach, Podkamieniu i w Hucie Pieniackiej[3].

Oprócz ukraińskich esesmanów w zagładzie Huty Pieniackiej uczestniczył oddział UPA. Była to najprawdopodobniej sotnia „Siromanci” pod dowództwem Dmytra Karpenki, ps. „Jastrub”. Karpenko, który zginął 17 grudnia 1944 r. podczas ataku na polską wieś Strzeliska Nowe (obecnie Nowi Striłyszcza w obwodzie lwowskim), był pierwszym bojownikiem UPA odznaczonym najwyższym odznaczeniem tej organizacji – Złotym Krzyżem Bojowej Zasługi I klasy. Poza tym w zagładzie Huty Pieniackiej uczestniczyła jeszcze bojówka złożona z miejscowych nacjonalistów ukraińskich. Dowodził nią Wołodymyr Czerniawski. Jako jedyny sprawca zbrodni w Hucie Pieniackiej został on pociągnięty do odpowiedzialności. W 1947 r. sąd w Katowicach skazał go na karę śmierci. Wyrok wykonano.

Huta Pieniacka liczyła na początku 1944 r. 172 gospodarstwa i około tysiąc mieszkańców, którymi byli w całości Polacy, w tym wielu uchodźców z Wołynia. Formalnym pretekstem do ekspedycji karnej przeciw nim była działalność partyzantki radzieckiej na tym terenie. Domniemane udzielanie pomocy przez mieszkańców Huty Pieniackiej tej partyzantce stanowi do dzisiaj, zwłaszcza dla strony ukraińskiej, argument służący usprawiedliwieniu zbrodni popełnionej przez esesmanów i nacjonalistów ukraińskich. W samej Hucie Pieniackiej działała jednak polska samoobrona. Kiedy 23 lutego 1944 r. do wsi wkroczyli ukraińscy esesmani w poszukiwaniu partyzantów radzieckich, doszło do starcia z polską samoobroną. Polacy sądzili, że mają do czynienia z przebranymi upowcami. Miejscową samoobronę wsparła placówka AK z Huty Werchobuskiej, natomiast patrol SS wsparła sotnia UPA „Siromanci”. W potyczce zginęło trzech esesmanów ukraińskich, którym Niemcy urządzili w Brodach manifestacyjny pogrzeb.

Od tej chwili niemiecka ekspedycja karna przeciw Hucie Pieniackiej była nieunikniona. Nacjonaliści ukraińscy wykorzystali ją do realizacji swojego celu politycznego, jakim była depolonizacja tych ziem i dlatego udzielili jej wszechstronnego wsparcia. Lokalne siły AK były za słabe, żeby obronić Hutę Pieniacką. Łącznik AK, który przybył do wsi w nocy z 27 na 28 lutego zalecił samoobronie unikanie walki i opuszczenie wsi przez mężczyzn, by sprawić wrażenie, że jest bezbronna, a wśród mieszkańców dominują kobiety, dzieci i starcy.

Wczesnym rankiem 28 lutego 1944 r. Huta Pieniacka została otoczona przez batalion ukraiński z 4. pułku policyjnego SS pod dowództwem niemieckiego kapitana, wsparty przez oddział UPA i wspomnianą bojówkę nacjonalistyczną. Formacjom tym towarzyszyli ukraińscy chłopi z okolicznych wsi, którzy przybyli celem zaboru mienia mordowanych Polaków. Sygnałem do rozpoczęcia ekspedycji karnej były wystrzelone z różnych stron race sygnalizacyjne. Następnie siły ekspedycyjne ostrzelały wieś i wkroczyły do niej. Sprawcy przeszukiwali kolejne domy, a znalezione w nich osoby brutalnie wypędzili i zaprowadzili pod eskortą do kościoła. Dokonywali przy tym pierwszych morderstw. Ofiary zgromadzone w kościele podzielono na grupy: osoby starsze, kobiety i dzieci oraz mężczyźni. Zaprowadzono je następnie do drewnianych stodół, które sprawcy podpalili przy pomocy środków zapalających. Ofiary spaliły się żywcem. Tych, którzy próbowali uciekać z konwoju lub stodół zabijano. Jeden ze sprawców dokonał też zabójstwa noworodka, który urodził się podczas przetrzymywania ofiar w kościele.

W okrutny sposób zostało zamordowanych co najmniej 868 mieszkańców Huty Pieniackiej (taką liczbę ofiar podała kolaboracyjna gazeta ukraińska „Lwiwśki wisti”). Ocalała nieliczna grupa, która ukryła się we wcześniej przygotowanych kryjówkach. Ponadto ocalało około 20 osób, które ukryły się w wieży kościelnej i około 10 dziewcząt, którym udało się wydostać z jednej z podpalonych stodół. Nieliczni zbiegli też podczas konwojowania z domów do kościoła.

„Od wsi w stronę lasu wiał lekki wiatr, niósł woń spalenizny i gryzący zapach spalonego mięsa. Z przerażeniem zrozumiałem, że woń spalonego mięsa to ludzie spaleni w domach i stodołach. Przecież to była typowa metoda banderowców – wpędzić ludzi do domu lub stodoły, zamknąć i podpalić! (…) Po pewnym czasie zauważyłem uzbrojonych ludzi prowadzących konie i krowy. Wyglądało na to, że wiele zwierząt ocalało. Bandyci zwierząt nie mordowali, bo mogły im się przydać, więc wyłapywali błąkającą się po spalonej wsi zwierzynę. Widać też było jakichś ludzi błąkających się po zgliszczach. Co jakiś czas dochodziły do mnie ukraińskie nawoływania. Do wsi wjeżdżały puste sanie, a wyjeżdżały pełne. Nie miałem wątpliwości, że to nie Polacy szukający resztek swojego dobytku. Spaloną wieś do szczętu rabowali Ukraińcy” – wspominał Sulimir S. Żuk[4].

Zbrodnia w Hucie Pieniackiej została upamiętniona w 2005 r. pomnikiem. Wzniesiono go z inicjatywy polskiej Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w miejscu nieistniejącej od 28 lutego 1944 r. Huty Pieniackiej. Jest to jeden z nielicznych pomników upamiętniających ludobójstwo wołyńsko-małopolskie, jaki pozwolono postawić na Ukrainie. Pomnik ten był wielokrotnie obiektem antypolskich manifestacji współczesnych nacjonalistów ukraińskich. Strona ukraińska przez dwa lata blokowała umieszczenie na nim daty zbrodni. 28 lutego 2009 r. – w 65-tą rocznicę zbrodni – odbyła się pod pomnikiem uroczystość z udziałem prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Wiktora Juszczenki oraz katolickiego arcybiskupa lwowskiego Mieczysława Mokrzyckiego. Przed uroczystością lwowski polityk nacjonalistyczny Rostysław Nowożeneć – deputowany obwodowy z Bloku Julii Tymoszenko – zażądał demontażu pomnika, a deputowani lwowskiej rady obwodowej z Bloku Julii Tymoszenko zaapelowali do prezydenta Juszczenki, by nie brał udziału w uroczystości. Sama uroczystość została zakłócona przez ponad sto agresywnych osób, demonstrujących pod flagami OUN-B oraz Ogólnoukraińskiego Zjednoczenia „Swoboda”.

Incydent ten bynajmniej nie przeszkodził Lechowi Kaczyńskiemu oraz całej polskiej klasie politycznej wszystkich opcji w bezkrytycznym i wszechstronnym wspieraniu „pomarańczowego” prezydenta Juszczenki, w owym czasie już doszczętnie na Ukrainie skompromitowanego.

Później do takich incydentów z udziałem zwolenników nacjonalistycznej partii „Swoboda” dochodziło jeszcze wielokrotnie podczas corocznych polskich uroczystości w Hucie Pieniackiej. Ponadto w pobliżu pomnika epigoni nacjonalizmu ukraińskiego ustawili tablicę „informacyjną” negującą odpowiedzialność nacjonalistów ukraińskich za zbrodnię. W 2020 r. stanęła tam nowa tablica ukraińska zawierająca sformułowanie „bandyci z AK”, co wywołało publiczne oburzenie premiera Mateusza Morawieckiego i reakcję ambasadora Polski w Kijowie Bartosza Cichockiego. Oczywiście zignorowaną przez partnerów ukraińskich.

W nocy z 8 na 9 stycznia 2017 r. doszło po raz pierwszy do zniszczenia pomnika upamiętniającego około 900 Polaków zamordowanych w Hucie Pieniackiej. Będący centralnym elementem monumentu krzyż został wysadzony w powietrze, jedną z tablic z nazwiskami ofiar pomalowano w barwy Ukrainy, a drugą w barwy OUN/UPA. Namalowano na niej też symbol hitlerowskiej SS. Zniszczenie pomnika ujawniono 10 stycznia. Ówczesny szef Ukraińskiego IPN i główny animator polityki historycznej gloryfikującej OUN/UPA – Wołodymyr Wjatrowycz – natychmiast orzekł, że za tą profanacją i dewastacją stoją „siły trzecie”, czyli Rosja. Natychmiast podchwyciło to większość polskich mediów.

Najprawdopodobniej 11 marca 2017 r. (ujawniono to 14 marca) ponownie zdewastowano pomnik, odnowiony w międzyczasie ze środków lokalnej społeczności ukraińskiej. Na tablicach z nazwiskami ofiar umieszczono napisy „Smert Lacham” i „Precz z Ukrainy”, a na krzyżu namalowano swastykę i tryzub. Natomiast na stojącej w pobliżu pomnika polskiej tablicy informacyjnej namalowano tryzub oraz napisy „SS Hałyczyna”, „Sława Ukrainie” i „OUN-UPA”. W tym samym czasie do identycznych profanacji doszło wobec pomnika polskich profesorów zamordowanych przez Niemców 4 lipca 1941 r. we Lwowie oraz pomnika polskich ofiar UPA w Podkamieniu w obwodzie lwowskim. W obu miejscach pojawił się napis „Smert Lacham”, na krzyżu w Podkamieniu namalowano swastykę, a sześć tablic z nazwiskami ofiar oblano czerwoną farbą. Sprawców tych dewastacji nigdy nie ujawniono, ani nie ujęto. Polscy politycy zadowolili się wyjaśnieniem strony ukraińskiej, że były to rosyjskie prowokacje.

„Jestem przekonany, że politycy mają patrzeć w przyszłość, a przeszłość pozostawić historykom. Kiedy zaczniemy realizować właśnie tę koncepcję, wszystko między nami będzie dobrze” – powiedział ówczesny prezydent Ukrainy Petro Poroszenko 28 lutego 2018 r. (w 74-tą rocznicę zagłady Huty Pieniackiej), komentując zakaz dla polskich prac poszukiwawczych i ekshumacyjnych na Ukrainie. Ponadto dodał: „Uwierzcie mi, że my nie potrzebujemy, żeby ktoś mówił nam, jakich ukraińskich bohaterów powinniśmy czcić i szanować, a jakich nie. Sami sobie z tym poradzimy. Tak samo, jak i my nie doradzamy Polsce, kogo ma czcić, a kogo nie”[5].

Od tego czasu, pomimo zmiany na urzędzie prezydenta Ukrainy oraz ogromnej pomocy, jaką Polska okazała Ukrainie po agresji rosyjskiej w lutym 2022 r, stanowisko strony ukraińskiej wobec „trudnej przeszłości” nie zmieniło się. Poprzez partnerstwo strona ukraińska rozumie przyjęcie swojego punktu widzenia, w tym wypadku na swoją politykę historyczną gloryfikującą sprawców ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego jako bojowników o niepodległość Ukrainy. Wobec braku perspektyw zmiany takiego stanowiska ukraińskiego i chęci wymuszenia jego zmiany ze strony polskiej także 80-rocznica zbrodni w Hucie Pieniackiej nie przyniesie żadnego postępu w dialogu historycznym obu państw. Dialogu, którego nie było i nie ma ze strony ukraińskiej.

[1] Sulimir S. Żuk, Skrawek piekła na Podolu. Huta Pieniacka – Hucisko Brodzkie. Płonące Podole -1944, Warszawa-Kraków 2015, s. 108-109.

[2] E. Siemaszko, Bilans zbrodni, „Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej” nr 7-8 (116-117), Warszawa 2010 (lipiec-sierpień), s. 85-92.

[3] H. Komański, S. Siekierka, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim 1939-1946, Wrocław 2006, s. 76, 83; G. Motyka, Ukraińska partyzantka. 1942-1960. Działalność Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii, Warszawa 2006, s. 383-386.

[4] Sulimir S. Żuk, Skrawek piekła…, s. 110.

[5] Poroszenko: Warszawa nie będzie wskazywała Ukraińcom, jakich czcić bohaterów, „Tygodnik Solidarność”, http://www.tysol.pl, 28.02.2018.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 11 (1262), 11-17.03.2024, s. 36-38

Fiasko Goralenvolku

Zapowiedziane na 8 marca wejście do kin filmu „Biała odwaga” Marcina Koszałki zwróciło uwagę mediów na temat Goralenvolku. W zapowiedziach medialnych stwierdzono nawet, że jest to historia nieznana lub przemilczana. W jakiejś mierze jednak znana, a przynajmniej solidnie opisana.

Akcja Goralenvolku, czyli wyodrębnienia górali podhalańskich z narodu polskiego, była planowana przez Niemcy hitlerowskie od połowy lat 30-tych XX w. Grunt pod nią przygotował Witalis Wieder – kapitan rezerwy WP i agent Abwehry. Wieder przyjechał do Zakopanego już w 1934 r. Prowadził działalność na rzecz Abwehry w sposób bardzo przemyślany i zakamuflowany, nawiązując kontakty z wieloma przedstawicielami podhalańskiej elity. Dokonał dogłębnego rozpoznania kogo na Podhalu można byłoby zwerbować do przyszłej współpracy z Niemcami. Zorientował się, że liderem przyszłego Goralenvolku mógłby zostać lokalny polityk Wacław Krzeptowski (1897-1945) – „hruby gazda”, człowiek znany i popularny wśród górali, a przy tym chorobliwie ambitny oportunista, mający do tego poważne kłopoty materialne. Krzeptowski był przed wojną liderem Stronnictwa Ludowego w Nowym Targu, wiceprzewodniczącym Związku Górali, znał osobiście czołowe postacie elity II RP.

Podczas mistrzostw świata FIS w lutym 1939 r. Wieder gościł w swoim zakopiańskim domu liczną delegację niemiecką. Wtedy prawdopodobnie doszło do tajnych spotkań z przedstawicielami miejscowej elity i zwerbowania Krzeptowskiego. Najpóźniej stało się to w październiku 1939 r., podczas zorganizowanej przez Niemców pielgrzymki górali do Częstochowy.

Akcja wywołania proniemieckiego ruchu separatystycznego na Podhalu rozpoczęła się na samym początku okupacji niemieckiej, a kierował nią bezpośrednio Johann Malsfey – niemiecki komisarz Zakopanego, później starosta nowotarski. Do współpracy z nim przystąpili oprócz Wacława Krzeptowskiego jego kuzyni Stefan i Andrzej, jeden z byłych prezesów przedwojennego Związku Górali Józef Cukier oraz dr praw Henryk Szatkowski – przedwojenny kierownik wydziału uzdrowiskowego w Zarządzie Miejskim Zakopanego, który oddał się całkowicie na usługi władz niemieckich i został później Niemcem. To właśnie on głosił konieczność współpracy górali z Niemcami, dowodził rzekomego niemieckiego pochodzenia górali i ich negatywnego stosunku do państwa polskiego. Nad całością akcji czuwali generalny gubernator Hans Frank oraz Reichsführer SS Heinrich Himmler – odpowiedzialny za „umacnianie niemczyzny na Wschodzie”.

Już 7 listopada 1939 r. Wacław Krzeptowski uczestniczył na czele delegacji góralskiej (Józef Cukier, Stanisław Krzeptowski i dwie góralki) w uroczystym objęciu przez Hansa Franka na Wawelu stanowiska generalnego gubernatora. Ponownie delegacja góralska z Krzeptowskim gościła w siedzibie Franka na Wawelu 20 kwietnia 1940 r., z okazji urodzin Adolfa Hitlera. Frank z kolei składał rewizyty w Zakopanem. „Dwadzieścia lat jęczeliśmy pod polskim panowaniem, a teraz wracamy pod skrzydła narodu niemieckiego” – powiedział Goralenführer Wacław Krzeptowski witając po raz pierwszy 12 listopada 1939 r. Franka w stolicy Tatr[1].

Pod koniec stycznia 1940 r. przybył do Zakopanego sam Himmler w towarzystwie pisarza i ideologa nazistowskiego Hannsa Johsta. Obaj przeprowadzili konferencję na temat szans separatyzmu góralskiego. Owocem tej konferencji był elaborat Himmlera z maja 1940 r. „o traktowaniu obcokrajowców na Wschodzie”, w którym za grupy etnicznie niepolskie przeznaczone do zniemczenia uznał Kaszubów, Łemków i górali. Pierwszym krokiem władz niemieckich było formalne zinstytucjonalizowanie działalności skupionych wokół Krzeptowskiego kolaborantów. Nastąpiło to poprzez reaktywowanie w 1940 r. przedwojennego Związku Górali – teraz już pod nazwą Garalenverein.

Moment przełomowy dla akcji Goralenvolku nastąpił w lutym 1942 r., kiedy władze niemieckie powołały Komitet Góralski (Goralisches Komitee). Okupantowi niemieckiemu wyraźnie chodziło o nadanie kierowanemu przez siebie ruchowi form organizacyjnych. Podczas wizyty Himmlera w Krakowie (13-14.03.1942 r.) doszło jednak w tej sprawie do rozbieżności pomiędzy Frankiem i Himmlerem. Reichsführer SS opowiadał się za zniemczeniem górali, Łemków i Hucułów, ale był przeciwny popieraniu tych grup jako odrębnych etnicznie. Chciał je zgermanizować wprost, nie rozwijając ruchu separatystycznego, ku czemu skłaniał się Frank.

Regulamin Komitetu Góralskiego opracował Lothar Weirauch, kierownik Wydziału Głównego Opieki Społecznej w rządzie Generalnego Gubernatorstwa. Komitet zajmował się głównie wydawaniem kennkart G, określających przynależność danej osoby do Goralenvolku. Kennkarty te, w kolorze niebieskim, nie dawały jednak żadnych wyraźnych przywilejów ani nie chroniły przed terrorem niemieckim.

Na czele Komitetu Góralskiego stanął Wacław Krzeptowski, jego zastępcą został Józef Cukier, sekretarzem Adam Trzebunia, kierownikiem biura Stanisław Walczak. Komitet posiadał referaty ds. organizacyjnych, kultury, pracy, wyżywienia, pomocy gospodarczej i prawnej. Akcją tworzenia Goralenvolku objęto powiat nowotarski oraz południowe gminy powiatu myślenickiego.

Komitet Góralski robił wszystko, żeby kennkartę G przyjęło jak najwięcej górali. Grożono wysiedleniem, obiecywano uprzywilejowanie (zmniejszenie kontyngentów, ulgi podatkowe), straszono gestapo. Jednakże już pierwsze dni zgłaszania wniosków o kennkarty G wywołały konsternację Krzeptowskiego i starosty Malsfeya. Ostatecznie niebieską kennkartę przyjęło 27 tys. na 150 tys. mieszkańców Podhala, czyli 18%, a po wyłączeniu ludności napływowej ok. 20%. Reszta górali zażądała kennkart polskich i otrzymała je. W Bukowinie Tatrzańskiej i Krościenku odsetek kart góralskich wyniósł tylko 3%, w gminach Szaflary i Czorsztyn podobnie, w gminie Łopuszna 7%, w Ludźmierzu, Chochołowie i Białym Dunajcu 10%. Poważniejszy odsetek kennkart G przypadł jedynie na miasta. Tam bowiem wpływy organizacyjne Komitetu Góralskiego i strach przed gestapo były większe. W Zakopanem wydano 23%, w Rabce 26%, a w Nowym Targu 30% kart góralskich. Przygniatającą liczbę kart góralskich wydano tylko w trzech gminach: Kościelisko i Ciche (90%), gdzie wójt wycofał karty polskie, oraz w Szczawnicy (92%), gdzie panował wyjątkowo silny terror niemiecki w reakcji na działalność kurierską polskiego podziemia na tym terenie.

Tak ocenił Krzeptowskiego wybitny ludowiec i jeden z czołowych polityków Polski Podziemnej, Stefan Korboński (1891-1989): „Wiele osób ze świata politycznego, no i wszyscy działacze ludowi pamiętają tego rosłego, pięknego górala, byłego posła na Sejm, który, gdy włożył na siebie strój góralski, to po prostu rwał wszystkie oczy. Znałem go dość dobrze i widywałem nieraz w czasie pobytu w Zakopanem. Krzeptowski – jak wiadomo – z poduszczenia gubernatora Franka wraz z renegatem Szatkowskim poszedł na organizowanie »narodu góralskiego« i podziemie od dawna miało na niego oko, szczególnie ludowcy. Byłby on niechybnie zginął zaraz na początku swej występnej działalności, gdyby nie to, że z Zakopanego i z Krakowa szły wiadomości, że Niemcy wyraźnie zapowiedzieli, iż w razie zabicia Krzeptowskiego zmasakrują w odwet całą ludność góralską, która w swej masie nie dała się pociągnąć »księciu góralskiemu« – jak Niemcy zwali Krzeptowskiego – i nie przyjęła kennkart Goralenvolku”[2]. Równocześnie Korboński dodał: „Cała akcja Krzeptowskiego (…) wśród górali była przedmiotem kpin i dowcipów”[3].

Rzeczywiście, inicjatywa Goralenvolku zakończyła się fiaskiem i kompromitacją zanim jeszcze III Rzesza zaczęła na dobre przegrywać wojnę. Pokazał to najlepiej nie tylko daleko niezadowalający wynik przyjmowania kennkart G wśród górali, ale także komiczny finał rozpoczętej w czerwcu 1942 r. pod patronatem Komitetu Góralskiego akcji formowania Góralskiego Legionu Ochotniczego SS (Goralische Freiwiligen Waffen-SS Legion). Z około 300 zwerbowanych ochotników zakwalifikowano na szkolenie w obozie w Trawnikach 200. Dotarło tam jednak tylko kilkunastu, a pozostali zbiegli. Ostatecznie w szeregi Waffen-SS przyjęto sześciu ochotników. Była to ostatnia akcja Komitetu Góralskiego, która go doszczętnie ośmieszyła.

Goralenvolk – pomimo znacznych wysiłków samego Krzeptowskiego – nie zdobył wielkiego poparcia. Większość Podhalan pozostała wierna Polsce. Wielu zaangażowało się w działalność konspiracyjną (m.in. jako przewodnicy tras kurierskich), zapisując męczeńską kartę w zakopiańskiej katowni gestapo Palace i w KL Auschwitz. Dotyczyło to także samego rodu Krzeptowskich. Gdy jedni Krzeptowscy poszli na kolaborację, inni walczyli w konspiracji.

Działalność Komitetu Góralskiego była intensywnie wspierana przez propagandę niemiecką. „Propaganda hitlerowska w perfidny sposób wykorzystywała wszelkie wizerunki górali, jako domniemanych potomków germańskich Gotów, w celu rozbicia jedności narodu polskiego. Rozpowszechniano, m.in. za pomocą pocztówek, wizerunki różnych grup górali, zwłaszcza w paradnych strojach, a w góralskich spinkach dopatrywano się rzekomego podobieństwa do spinek gockich. Dostrzegano również podobieństwa w sylwetkach górali do typu nordyckiego – jasne włosy czy niebieskie oczy” – stwierdził Wojciech Szatkowski, historyk Muzeum Tatrzańskiego im. dr. Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem i wnuk współtwórcy Goralenvolku Henryka Szatkowskiego[4].

Z niemieckich teorii rasowych o Goralenvolku drwili jednak sami Niemcy. W 1943 r. wyższy dowódca SS i policji w GG, SS-Obergruppenführer Wilhelm Koppe, napisał do szefa Głównego Urzędu SS: „(Górale) w żaden sposób nie różnią się od Polaków, a nawet przeciwnie, na podstawie naszych trwających 3,5 roku obserwacji ocenić ich należy znacznie gorzej niż Polaków. (…) Na Pańskie pytanie, w jakim stopniu górale potrafią porozumiewać się po niemiecku, mogę powiedzieć jedynie posługując się słowem Vodka”[5].

Zamieranie działalności Komitetu Góralskiego nie zaskoczyło Niemców. Nie była to przecież akcja inicjowana przez społeczność góralską, ale separatyzm rozniecany sztucznie przez Malsfeya, Krzeptowskiego, Wiedera i Szatkowskiego. Prof. Czesław Madajczyk (1921-2008) zwrócił uwagę na duże podobieństwo pomiędzy akcją Goralenvolku a niemiecką akcją wobec Bretończyków w okupowanej Francji. „W Generalnej Guberni lansowano niepolskość górali, w Bretanii niefrancuskość jej mieszkańców. Tu i tam próbowano regionalizm przekształcić w separatyzm, tu i tam ofiarowano grupom regionalnym »wyzwolenie«, tu i tam akcja zakończyła się fiaskiem”[6].

Kompromitacja akcji Goralenvolku spowodowała upadek Goralenführera. Latem 1944 r. Krzeptowski polecił zniszczyć dokumentację Komitetu Góralskiego, który wkrótce został oficjalnie zlikwidowany przez Niemców. Zagrożony aresztowaniem przez gestapo uciekł na Słowację i przyłączył się do radzieckiego oddziału partyzanckiego walczącego w Słowackim Powstaniu Narodowym. W grudniu 1944 r. Krzeptowski został po raz pierwszy ujęty w Tatrach przez partyzantów AK, ale zdołał zbiec. Odtąd ukrywał się w szałasie na Hali Stoły oraz u swojej rodziny w Kościelisku.

Tam został pojmany 20 stycznia 1945 r. przez żołnierzy plutonu AK „Kurniawa” i powieszony. Prosił, żeby go zastrzelić, ale odpowiedziano mu, że zdrajcy na śmierć honorową nie zasługują. Rodzina znalazła przy zwłokach Krzeptowskiego testament o treści: „Ja, niżej podpisany Wacław Krzeptowski, urodzony 1897 roku dnia 24 czerwca w Kościeliskach, przekazuję cały swój nieruchomy i ruchomy majątek uwidoczniony w księgach hipotecznych w Zakopanem na rzecz oddziału partyzanckiego Kurniawa grupy Chełm AK z własnej, nieprzymuszonej woli, jako jedyne zadośćuczynienie dla Narodu Polskiego za błędy i winy popełnione przeze mnie wobec polskiej ludności Podhala w okresie okupacji niemieckiej od roku 1939 do 1945. Kościelisko, 20 stycznia 1945, godzina 22:30”[7].

Witalis Wieder i Henryk Szatkowski uciekli razem z Wehrmachtem (po wojnie zaocznie skazano ich na karę śmierci). Pięciu czołowych działaczy Komitetu Góralskiego zostało osądzonych w listopadzie 1946 r. w Zakopanem (najwyższy wyrok 15 lat otrzymał zastępca Krzeptowskiego Józef Cukier).

„Akcja »Goralenvolku« zakończyła się ostatecznie całkowitym fiaskiem. Klęska Niemiec w II wojnie światowej przypieczętowała klęskę jej twórców i wykonawców. Warto dodać, że gdyby historia potoczyła się inaczej, i Niemcy hitlerowskie zwyciężyły w II wojnie światowej i nadal realizowałyby założenia swojej polityki narodowościowej, to w myśl tajnych dyrektyw Heinricha Himmlera, górale podhalańscy z czasem (30-40 lat) zostaliby zgermanizowani, a potem wcieleni do narodu niemieckiego (ale tylko ci z górali podhalańskich, którzy spełniliby niemieckie kryteria rasowe), a oporne jednostki zostałyby wyniszczone. Wacław Krzeptowski o tym nie wiedział, bo wiedzieć po prostu nie mógł, gdyż w tej grze Niemców był tylko pionkiem” – podsumował swoją monografię o Goralenvolku Wojciech Szatkowski[8].

Z kolei Augustyn Suski (1907-1942) – założyciel Konfederacji Tatrzańskiej, który zginął w KL Auschwitz – w swoim tekście „Chłop i diabeł” zauważył: „Podhale splamiło się, zarażone potwornym trądem – krzeptowszczyzną. Splamiło się, lecz mimo to nie uniknęło losów okupowanych przez wroga ziem polskich”[9].

Należy podkreślić, że motorem kolaboracyjnej działalności Komitetu Góralskiego byli nieliczni przedstawiciele podhalańskiej inteligencji. Większość prostych górali miała negatywny stosunek do idei Goralenvolku, a ci z nich którzy przyjęli kennkarty G zrobili to przeważnie pod naciskiem i szantażem Komitetu Góralskiego lub ze strachu przed terrorem niemieckim. Ideologowie i planiści III Rzeszy mieli nadzieję, że zwerbowane do kolaboracji elity podbitych krajów pociągną za sobą masy, co obok terroru i eksterminacji było jedną z dróg do tworzenia „niemieckiej Europy”. W wypadku Polski działania takie podjęto tylko w skali jednego powiatu, ale nawet to się nie powiodło.

[1] W. Szatkowski, Goralenvolk. Historia zdrady, Zakopane 2012, s. 182.

[2] S. Korboński, W imieniu Rzeczypospolitej, Warszawa 1991, s. 117.

[3] Tamże, s. 118.

[4] Wojciech Szatkowski odpowiada: propaganda hitlerowska a historyczna czkawka, http://www.malopolskaonline.pl, 30.07.2012 [dostęp: 16.02.2024].

[5] Cyt. za: M. Tychmanowicz, Góral ze swastyką w klapie, http://www.wp.pl, 12.11.2011 [dostęp: 16.02.2024].

[6] C. Madajczyk, Polityka III Rzeszy w okupowanej Polsce, Warszawa 2019, t. I, s. 536-537.

[7] Cyt. za: W. Szatkowski, Goralenvolk…, s. 433-434.

[8] W. Szatkowski, Goralenvolk…, s. 564.

[9] J. Sowa, Goralenvolk, „Dunajec”, nr 34, 1989, s. 459-465.

Bohdan Piętka

11 marca 2024 r.

„Przegląd”, nr 10 (1261), 4-10.03.2024, s. 28-31

Grabież polskich dzieci przez III Rzeszę

W marcu 1947 r. został utworzony urząd Pełnomocnika Rządu Polskiego do Rewindykacji Dzieci. Stanowisko to objął dr Roman Hrabar (1909-1996) – prawnik pochodzący z Kresów Wschodnich, przed wojną pracownik Prokuratorii Generalnej. Podczas okupacji przebywał w Warszawie, gdzie na tajnym Uniwersytecie Warszawskim obronił doktorat z prawa cywilnego. Po powstaniu warszawskim Hrabar trafił do Krakowa i tam został aresztowany przez gestapo. Ostatnie miesiące okupacji spędził w słynnym więzieniu policyjnym przy ul. Montelupich. Już pod koniec stycznia 1945 r. Hrabar przybył do Katowic. Dosłownie godziny po ucieczce Niemców przystąpił, wraz z prowizorycznie zorganizowaną grupą ochotników, do budowania polskiej administracji cywilnej na Górnym Śląsku.

Powierzono mu zadanie zorganizowania opieki społecznej, w tym systemu informacji dla osób poszukujących swoich rodzin. Wtedy Hrabar po raz pierwszy zetknął się z problemem dzieci zaginionych podczas wojny. W lipcu 1945 r. Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej skierowało pismo do wszystkich urzędów wojewódzkich z poleceniem sporządzenia spisu dzieci wywiezionych do Niemiec w czasie wojny. Wiadomo, że wywieziono ich, zwłaszcza z Górnego Śląska, tysiące. Nie było jednak na to żadnych dowodów, ponieważ okupant niemiecki starannie zacierał ślady.

W Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach zadanie poszukiwania zaginionych dzieci otrzymał Roman Hrabar, zajmujący się już kwestią zaginionych podczas wojny członków rodzin. Tak rozpoczęła się jego wielka życiowa rola. Początkowo prosił o pomoc prasę i Polski Czerwony Krzyż. Pod koniec sierpnia 1946 r. przyjechała do Polski Eileen Blackley – dyrektorka Głównej Kwatery Poszukiwań Dzieci Administracji Narodów Zjednoczonych ds. Pomocy i Odbudowy (UNRRA) na Europę. Blackley spotkała się z Hrabarem i przekazała mu informację, że UNRRA dysponuje danymi wielu dzieci odnalezionych w Niemczech, ale nie może ustalić ich prawdziwej tożsamości.

Hrabar nie od razu mógł rozpocząć współpracę z UNRRA. Żeby to stało się możliwe, wystąpił do rządu w Warszawie o formalne pełnomocnictwo do poszukiwania i rewindykowania zrabowanych dzieci. Minęło wiele miesięcy zanim władze wyszły naprzeciw jego oczekiwaniom. Zaraz po otrzymaniu mianowania na pełnomocnika rządu Hrabar pojechał do francuskiej, a następnie amerykańskiej i brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec. „Nie posiadamy żadnych informacji, jak poszukuje się dzieci. Przed nami wielka niewiadoma” – napisał wtedy w swoim dzienniku.

Delegat Polskiego Czerwonego Krzyża na Niemcy ostrzegł go, że „będziecie mieli wrogów wszędzie”. Istotnie – niemieccy urzędnicy od początku traktowali misję Hrabara wrogo. Kiedy tylko pojawiały się wątpliwości, nie chcieli wystawiać zaświadczeń. Także amerykańskie i brytyjskie władze mnożyły problemy. Nie chciały repatriować nastolatków bez ich zgody i nie zgadzały się na wyjazd dzieci, które nie mówiły po polsku. Nad Europą zapadała już Żelazna Kurtyna i rozpoczynała się „zimna wojna”, co wpływało na zaostrzenie stanowiska władz amerykańskich i brytyjskich. Niejednokrotnie odnalezione polskie dzieci przekazywano do adopcji w USA i Wielkiej Brytanii.

Współpraca układa się Hrabarowi jedynie z UNRRA, która znalazła dokumentację około 4 tys. dzieci uprowadzonych z Górnego Śląska. Udało się potwierdzić polskie pochodzenie większości z nich. Pod koniec wiosny 1947 r. pierwsze transporty z małymi repatriantami dotarły do Katowic. Lepiej też układa się współpraca z władzami stref francuskiej i radzieckiej, ponieważ oba te kraje także prowadziły akcję rewindykacji dzieci zrabowanych przez III Rzeszę. Z Francji hitlerowcy zrabowali około 100 tys. dzieci, a z ZSRR około 50 tys. Do największych sukcesów zespołu Hrabara w pierwszej fazie jego działalności należy zaliczyć odzyskanie 25 dzieci z zakładu w Oberlauringen oraz sióstr Alodii i Darii Witaszek.

Były to córki Franciszka Witaszka (1908-1943) – wybitnego lekarza i komendanta Związku Odwetu Okręgu Poznańskiego ZWZ/AK, ściętego 8 stycznia 1943 r. na gilotynie w Forcie VII w Poznaniu. Jego matka Zofia i żona Halina zostały deportowane 25 marca 1943 r. do KL Auschwitz, gdzie oznaczono je numerami więźniarskimi 39446 i 39447. Obozy Auschwitz i Ravensbrück przeżyła tylko Halina Witaszek. Natomiast dzieci – pięcioletnia Alodia i czteroletnia Daria – zostały wysłane do tzw. obozu prewencyjnego Policji Bezpieczeństwa dla młodocianych Polaków przy ul. Przemysłowej w Łodzi. Przeszły tam pozytywnie selekcję rasową, po czym skierowano je do ośrodka germanizacyjnego organizacji Lebensborn w Kaliszu, a stamtąd do ośrodka germanizacyjnego Lebensbornu w Bad Polzin (obecnie Połczyn-Zdrój). Wtedy zmieniono im nazwisko na Wittke, sfałszowano metryki, zmieniając miejsce urodzenia na Niemcy i przekazano do adopcji rodzinom niemieckim. Alodia trafiła do rodziny niemieckiej w Meklemburgii, a Daria do Austrii. Tak wyglądała procedura rabunku polskich dzieci przez III Rzeszę. Dzieci Franciszka Witaszka zostały odzyskane w listopadzie i grudniu 1947 r.

Prowadząc akcję rewindykacyjną w okupowanych przez aliantów Niemczech Roman Hrabar zdał sobie sprawę ze skali rabunku dzieci. Wedle jego szacunku Niemcy hitlerowskie uprowadziły celem germanizacji około 200 tys. polskich dzieci. Obecnie historycy polscy szacują, że liczba ta mieści się w przedziale od 50 do 200 tys. Historycy niemieccy mówią o 20 tys., co jest liczbą zaniżoną.

Grabież dzieci polskich przez okupanta niemieckiego wynikała z założeń Generalnego Planu Wschodniego, który został opracowany w 1941 r. w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy pod kierunkiem Heinricha Himmlera. Plan ten przewidywał depopulację Europy Środkowo-Wschodniej po wygranej przez Niemcy wojnie. Miało to się stać na drodze eksterminacji bezpośredniej i pośredniej (wysiedlenia na Syberię) 80-85% Polaków, 50% Czechów, 65% Ukraińców, 75% Białorusinów i bliżej nieokreślonej liczby Rosjan. Pozostałych, uznanych za wartościowych rasowo, zamierzano zgermanizować.

Założenia Generalplan Ost, zwłaszcza w kwestii germanizacji dzieci, rozpoczęto realizować jeszcze podczas wojny. Na ziemiach wcielonych do Rzeszy okupant niemiecki utworzył trzy obozy koncentracyjne dla dzieci polskich: wspomniany obóz przy ul. Przemysłowej w Łodzi (1942), tzw. Prewencyjny Obóz dla Młodzieży Wschodniej w Potulicach pod Bydgoszczą (1943) i obóz karny dla młodocianych w Lubawie na Pomorzu (1942). Oprócz nich funkcjonował jeszcze utworzony w sierpniu 1943 r. obóz karny dla młodocianych narodowości białoruskiej, rosyjskiej i ukraińskiej w Konstantynowie Łódzkim.

Do obozów w Łodzi, Potulicach i Lubawie kierowano dzieci polskie z ziem wcielonych do Rzeszy, które zostały zatrzymane przez policję niemiecką za różne naruszenia drakońskiego ustawodawstwa okupacyjnego albo odebrane rodzicom aresztowanym przez gestapo za udział w polskiej konspiracji. Dzieci rodziców aresztowanych za udział w konspiracji, zwłaszcza z Górnego Śląska, kierowano też do tzw. Polenlagrów. Były to obozy funkcjonujące w latach 1941-1945 na Górnym Śląsku, Opolszczyźnie i Śląsku Opawskim, początkowo z przeznaczeniem dla Polaków wysiedlanych z Prowincji Górnośląskiej. Utworzono co najmniej 26 Polenlagrów (m.in. w Bohuminie, Kietrzu, Gorzycach, Gorzyczkach, Rybniku i Żorach), które podlegały Głównemu Urzędowi Kolonizacyjnemu dla Niemców etnicznych (Hauptamt Volksdeutsche Mittelstelle, VoMi). Była to ważna instytucja SS odpowiedzialna za kolonizację i germanizację ziem zdobytych na Wschodzie. Zajmowała się przesiedlaniem Niemców na miejsce wysiedlonej ludności polskiej, a także rabunkiem dzieci.

Dzieci umieszczone w Polenlagrach zwykle przerzucano z obozu do obozu po to, żeby rodziny straciły z nimi kontakt. Ostatecznie kierowano je do Łodzi i Potulic. 38% dzieci i młodocianych osadzonych w obozie przy ul. Przemysłowej w Łodzi pochodziło z Prowincji Górnośląskiej, a deportowano je z tzw. policyjnego więzienia zastępczego w Mysłowicach oraz właśnie z Polenlagrów. Część dzieci osadzonych w tych obozach, głównie najmłodszych, poddawano badaniom rasowym. Te, które zostały zakwalifikowane jako „czyste rasowo” przekazywano do ośrodków germanizacyjno-adopcyjnych prowadzonych przez tzw. stowarzyszenie Lebensborn. Ta instytucja SS zajmowała się głównie „hodowlą rasy nordyckiej” poprzez selekcję kobiet i mężczyzn przeznaczonych do rozmnażania, ale odgrywała też ważną rolę w rabunku i germanizacji dzieci. W ośrodkach Lebensbornu zrabowane dzieci traktowano brutalnie. Poddawano je rygorystycznemu regulaminowi, indoktrynowano i uczono niemieckiego. Te, które już mówiły po polsku były narażone na bicie i szykany. Większość z nich doświadczyła na całe życie głębokiej traumy.

Niektóre ze zrabowanych dzieci poddawano także zbrodniczym eksperymentom pseudomedycznym. Przeprowadzano je w ośrodkach w Lublińcu i Cieszynie. Następstwem takich eksperymentów w Medizinische Kinderheilanstalt (szpitalu dziecięcym) w Lublińcu była śmierć 221 spośród 235 dzieci.

W Generalnym Gubernatorstwie największa akcja rabunku dzieci miała miejsce podczas trwających od listopada 1942 r. do sierpnia 1943 r. wysiedleń na Zamojszczyźnie, które były wstępnym etapem realizacji Generalplan Ost. Wysiedlono stamtąd około 110 tys. Polaków, w tym 30 tys. dzieci. Część z nich trafiła do KL Auschwitz i KL Lublin (Majdanek), część do obozów przesiedleńczych i przejściowych (m.in. w Zamościu, Zwierzyńcu, Biłgoraju, Frampolu, Lublinie i Siedlcach). W obozach przejściowych brutalnie oddzielano dzieci od matek i przeprowadzano ich kwalifikację rasową. Z kilkunastu tysięcy dzieci Zamojszczyzny przeznaczonych do germanizacji udało się po wojnie odzyskać około 800.

Nie były to jedyne sposoby rabunku dzieci na okupowanych ziemiach polskich. Dzieci zabierano ze szpitali, sierocińców, domów rodzinnych, a nawet z ulicy. Odbierano je nie tylko rodzicom aresztowanym za walkę z okupantem i ofiarom wysiedleń, ale także rodzinom zastępczym. 19 lutego 1942 r. Himmler wydał rozkaz o przewiezieniu zakwalifikowanych do germanizacji dzieci polskich z sierocińców w Kraju Warty do ośrodków wychowawczych w Rzeszy. Było to jedno z kluczowych posunięć w procederze rabunku dzieci. Ważne ośrodki Lebensbornu realizujące zadania germanizacyjne w Kraju Warty znajdowały się w Kaliszu i Puszczykowie koło Poznania. Funkcjonowały oficjalnie jako okręgowe domy dziecka (Gaukinderheim). W Puszczykowie przebywało przeciętnie około 40 dzieci polskich. Trafiło tam również siedmioro dzieci czeskich z pacyfikacji Lidic (10 czerwca 1942 r.).

Dzięki staraniom Romana Hrabara na VIII procesie norymberskim (20 października 1947 – 10 marca 1948 r.) zeznawała trójka polskich dzieci uprowadzonych w celu germanizacji: Alina Antczak, Barbara Mikołajczyk i Sławomir Grodomski-Paczesny. W procesie tym sądzono 14 czołowych funkcjonariuszy instytucji odpowiedzialnych m.in. za rabunek i germanizację polskich dzieci: Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS (RuSHA), Komisariatu Rzeszy ds. Umacniania Niemczyzny (RKFDV), wspomnianego VoMi oraz stowarzyszenia Lebensborn. Byli to m.in.: SS-Obergruppenführer Otto Hofmann i SS-Obergruppenführer Richard Hildebrandt (kolejni szefowie RuSHA), SS-Obergruppenführer Ulrich Greifelt (szef RKFDV) i jego zastępca Rudolf Creutz, SS-Obergruppenführer Werner Lorenz (szef VoMi), SS-Standartenführer Max Sollmann (szef Lebensbornu), SS-Oberführer Gregor Ebner (szef wydziału zdrowia Lebensbornu), SS-Sturmbannführer Günter Tesch (szef działu prawnego Lebensbornu) oraz SS-Oberführer Konrad Meyer-Hetling (szef departamentu planowania RKFDV, współautor Generalnego Planu Wschodniego).

Skazano ich na kary od kilku lat pozbawienia wolności do dożywocia. Skazani na niższe wyroki wyszli na wolność zaraz po procesie, ponieważ zaliczono im na poczet kary czas spędzony w areszcie śledczym. Pozostałym, skazanym na wyroki od 10 do 25 lat pozbawienia wolności, znacząco skróciła lub darowała kary utworzona w 1949 r. Republika Federalna Niemiec. Jedynie skazany na dożywocie Ulrich Greifelt zmarł w więzieniu w lutym 1949 r. Natomiast skazany na 25 lat więzienia Richard Hildebrandt został przekazany Polsce, gdzie skazano go na karę śmierci za zbrodnie, które popełnił jako wyższy dowódca SS i policji na Pomorzu i stracono w 1951 r.

„Zbrodnia popełniona na niewinnych dzieciach stanowi jedną z najciemniejszych kart historii II wojny światowej. Jest hańbą XX wieku. Hańba ta jest tym większa, że sprawcy zbrodni, postawieni przed Trybunałem w Norymberdze, nie uznali swej winy i nie okazali żadnej skruchy” – napisał Hrabar komentując po latach VIII proces norymberski.

Latem 1947 r. władze USA podjęły decyzję o likwidacji UNRRA. Dzięki zabiegom E. Blackley działalność działu poszukiwań dzieci UNRRA przedłużono do września 1948 r. Natomiast działalność misji Hrabara w Niemczech trwała do 31 sierpnia 1950 r. Wtedy przestały działać delegatury PCK w Niemczech Zachodnich. Wpłynęła na to „zimna wojna”. W sierpniu 1950 r. władze brytyjskie podjęły decyzję, że znajdujące się na terenie byłej brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec uprowadzone dzieci polskie mają pozostać przy adopcyjnych rodzinach niemieckich lub zostaną przekazane do adopcji w Wielkiej Brytanii, mimo że zespół Hrabara potwierdził tożsamość 6,5 tys. spośród nich. 70% zidentyfikowanych do tego czasu dzieci zrabowanych przez III Rzeszę stanowili Polacy.

Jeśli przyjąć maksymalny szacunek zrabowanych przez okupanta niemieckiego dzieci polskich (200 tys.), to zespołowi Hrabara udało się odzyskać 16% z nich, czyli około 33 tys. Najwięcej, bo 20 tys., odzyskano w radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec. W zachodnich strefach okupacyjnych Niemiec odzyskano 11 tys. dzieci, a na terenie okupowanej przez aliantów Austrii około 2 tys. Większość dzieci zrabowanych przez III Rzeszę nie powróciła do Polski.

Po zakończeniu misji w charakterze pełnomocnika rządu do rewindykacji zrabowanych dzieci Roman Hrabar zajął się praktyką adwokacką, ale nie porzucił tematyki martyrologii dzieci polskich podczas drugiej wojny światowej. Współpracował z Główną Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce i Polską Akademią Nauk. Prowadził długoletnie badania nad problematyką zbrodni przeciwko ludzkości popełnionych na dzieciach, których owocem stały się liczne publikacje naukowe. Stał się w tej dziedzinie autorytetem formatu światowego.

Rabunek dzieci został uznany przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze za zbrodnię ludobójstwa. Także konferencja UNESCO, która odbyła się w 1948 r. w szwajcarskim Trogen, uznała rabunek dzieci za zbrodnię przeciwko ludzkości.

Republika Federalna Niemiec nigdy nie przyjęła odpowiedzialności za rabunek i przymusową germanizację dzieci przez III Rzeszę. W 2013 r. ministerstwo finansów RFN odmówiło wypłacenia odszkodowań osobom, które zostały zrabowane jako dzieci i poddane germanizacji. Wedle urzędników tego ministerstwa ofiary porwań i przymusowej germanizacji „nie były prześladowane z racji swojego zachowania lub cech”. Sąd Administracyjny w Kolonii, do którego w 2015 r. wpłynął pozew ze strony stowarzyszenia Zrabowane dzieci – zapomniane ofiary (Geraubte Kinder – vergessene Opfer), uznał że bez wątpliwości ofiarom „poprzez przymusową germanizację zostały wyrządzone znaczne krzywdy”. Stwierdził jednak, że nie jest instancją, która może dodać kolejne kategorie ofiar do tych, którym już przysługuje prawo do odszkodowań. W maju 2016 r. komisja petycji Bundestagu odrzuciła prośbę o przyznanie 20 tys. euro na rzecz ofiar rabunku i przymusowej germanizacji dzieci.

Wieloletnią batalię przed sądami niemieckimi o zadośćuczynienie krzywdom toczył Hermann Lüdeking, który urodził się jako Roman Roszatowski i w wieku sześciu lat trafił pod koniec 1942 r. z obozu przy ul. Przemysłowej w Łodzi do ośrodka Lebensbornu w Kohren-Sahlis w Saksonii. Następnie został przekazany rodzinie niemieckiej (małżeństwu esesmana i aktywistki nazistowskiej organizacji młodzieżowej BDM). Po wielu porażkach jego walka zakończyła się w 2022 r. sukcesem w postaci zadeklarowania przez Landtag Badenii-Wirtembergii wypłaty odszkodowań dla żyjących ofiar.

Bohdan Piętka

8 stycznia 2024 r.

„Przegląd”, nr 1 (1252), 2-7.01.2024, s. 26-29

Krwawy listopad 1923

6 listopada 1923 r. w wyniku zamieszek ulicznych w Krakowie zginęły 32 osoby. Wydarzenia te były kulminacją narastającego kryzysu politycznego i gospodarczego. Głęboki kryzys polityczny w odrodzonym po 123 latach zaborów państwie trwał od drugiej połowy 1922 r. Ostra walka o władzę toczyła się pomiędzy tworzącym się obozem politycznym Józefa Piłsudskiego i lewicą (PPS i PSL „Wyzwolenie”) z jednej strony, a zdominowaną przez endecję i PSL „Piast” prawicą z drugiej. Konflikt ten przybrał dramatyczne rozmiary w grudniu 1922 r., kiedy po fali prawicowej nagonki został zamordowany pierwszy prezydent Gabriel Narutowicz, popierany przez marszałka Piłsudskiego.

Powołany po zabójstwie Narutowicza rząd gen. Władysława Sikorskiego był rozwiązaniem przejściowym, tymczasowo tolerowanym przez zwaśnione stronnictwa polityczne. Dojrzewało opóźnione zabójstwem Narutowicza porozumienie endecji i chadecji (Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej, nazywanego przez lewicę pejoratywnie Chjeną) z PSL „Piast”. Poufne rozmowy pomiędzy tymi stronnictwami toczyły się od lutego 1923 r. W ich rezultacie doszło do porozumienia politycznego, które przeszło do historii jako pakt lanckoroński. Nazwa ta wzięła się z błędnego powiązania przez opinię publiczną tego układu z rezydencją senatora Ludwika Hammerlinga w Lanckoronie. W rzeczywistości porozumienie polityczne pomiędzy ChZJN a PSL „Piast” zostało zawarte 17 maja 1923 r. w warszawskim mieszkaniu endeckiego senatora Juliusza Zdanowskiego.

Porozumienie otwarło drogę do utworzenia 28 maja 1923 r. „rządu polskiej większości” z premierem Wincentym Witosem (przywódcą PSL „Piast”) na czele, nazwanego przez przeciwników politycznych rządem Chjeno-Piasta. Większość, którą dysponował w Sejmie ten rząd miała przewagę tylko 5 mandatów i nie gwarantowała stabilności politycznej. W reakcji na powstanie rządu Chjeno-Piasta Józef Piłsudski zrzekł się wszelkich funkcji państwowych (był wtedy jeszcze szefem Sztabu Generalnego i przewodniczącym Ścisłej Rady Wojennej) i na początku lipca demonstracyjnie wycofał się z życia publicznego. Oczywiście było to wycofanie pozorne.

Nowy rząd musiał zmierzyć się z narastającym kryzysem gospodarczym, który po pierwszej wojnie światowej dotknął nie tylko Polskę, ale większość państw europejskich. Pomysł na walkę z kryzysem miał jedynie minister skarbu Władysław Grabski, który widział ratunek w uchwaleniu przez Sejm ustawy o daninie majątkowej oraz głębokiej reformie systemu podatkowego. Rząd jednak nie chciał podjąć ryzyka obciążenia kosztami kryzysu warstw najbogatszych. W tej sytuacji Grabski podał się do dymisji. Jego następcy – Hubert Linde (ustąpił po dwóch miesiącach urzędowania) i Władysław Kucharski – bezradnie obserwowali dalsze pogarszanie się sytuacji finansowej państwa, tzn. szybkie przejście inflacji w hiperinflację.

Kraj pogrążał się w ekonomicznym i walutowym chaosie. W październiku 1923 r. za jednego dolara płacono 1 mln marek polskich, a w grudniu już 5 mln. Hiperinflacja uderzyła w poziom życia klasy robotniczej i inteligencji. „Jutro będzie gorsze niż dzisiaj” – tylko tyle powiedział 28 września 1923 r. premier Witos delegacji urzędników, która przyszła żalić się na coraz gorsze warunki swojej egzystencji.

Nic dziwnego zatem, że świat pracy reagował na tę sytuację strajkami. Już latem przeszła przez Polskę duża fala strajków, która osiągnęła jeszcze większe rozmiary w kolejnych miesiącach. Strajkowali m.in. łódzcy włókniarze, pracownicy przemysłu naftowego (Zagłębie Borysławsko-Drohobyckie) i metalowego (Warszawa, Zagłębie Dąbrowskie, Górny Śląsk). O ile w I kwartale 1923 r. strajkowało 65 tys. osób, to w II kwartale – 95 tys., w III już 263 tys., a w IV aż 426 tys.

Czasem przerywano pracę spontanicznie. Na ogół jednak strajkami kierowały tzw. klasowe związki zawodowe, które były powiązane politycznie z lewicą – głównie z PPS, w mniejszym stopniu z nielegalnie działającymi komunistami. Wynikające z ciężkich warunków materialnych niezadowolenie społeczne lewica chciała wykorzystać do podkopania pozycji politycznej rządu Chjeno-Piasta. Ku konfrontacji z Chjeno-Piastem popychali PPS piłsudczycy, którzy dobrze zdawali sobie sprawę z tego, że ich adwersarze polityczni dążą do wyrugowania ich z zajmowanych stanowisk w wojsku i administracji państwowej. Nie bez powodu w pakcie lanckorońskim pojawiło się postanowienie o usunięciu z armii „niepewnych państwowo żywiołów”. Perspektywicznie ekipa Chjeno-Piasta dążyła do jak najdalszego odsunięcia Piłsudskiego i jego zwolenników od wpływu na armię.

Piłsudski zwracał się już wtedy nie tylko przeciwko rządom prawicy, ale przeciw parlamentaryzmowi w ogóle. Uważał bowiem, że to dzięki ustrojowi parlamentarnemu jego przeciwnicy polityczni umocnili swoją pozycję w kraju. Stopniowo dojrzewało w nim przekonanie o konieczności ujęcia spraw publicznych twardą ręką. Przekonanie to zmaterializowało się trzy lata później w postaci przewrotu majowego, który siłowo odsunął prawicę od władzy. Na razie konfrontacja piłsudczyków i PPS z rządem Chjeno-Piasta na tle dramatycznego kryzysu społeczno-gospodarczego doprowadziła do tragicznych wydarzeń w Krakowie na początku listopada 1923 r.

Temperaturę konfliktu piłsudczyków i PPS z obozem Chjeno-Piasta podniosła rekonstrukcja rządu z 27 września 1923 r., wzmacniająca pozycję polityczną endecji. Do rządu weszli wtedy lider chadecji Wojciech Korfanty (jako wicepremier) oraz dwaj czołowi politycy endecji: Roman Dmowski (jako minister spraw zagranicznych) i Stanisław Grabski (jako minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego). Obie strony konfliktu politycznego wzajemnie oskarżały się o przygotowywanie zamachu stanu. Oskarżeniom tym sprzyjały nie tylko kolejne fale strajków organizowanych przez lewicowe związki zawodowe i popierane przez PPS, ale także seria tajemniczych zamachów terrorystycznych. 21 kwietnia 1923 r. eksplodował ładunek pod domem prof. UJ Władysława Nantansona, z pochodzenia Żyda. 15 maja 1923 r. wybuch zniszczył krakowską redakcję żydowskiego „Nowego Dziennika”. W zamachach tych nikt nie zginął. Jednakże w wyniku wybuchu ładunku 24 maja 1924 r. w jednym z budynków Uniwersytetu Warszawskiego został śmiertelnie ranny prof. ekonomii Roman Orzęcki.

Do wybuchów doszło też w Białymstoku i Częstochowie. 13 października 1923 r. nastąpiła eksplozja w prochowni Cytadeli Warszawskiej. Zginęło 28 osób, a 89 odniosło rany. O przygotowanie zamachu w Cytadeli oskarżono sympatyzujących z komunistami młodszych oficerów Walerego Bagińskiego i Antoniego Wieczorkiewicza, którzy od sierpnia przebywali w areszcie śledczym. Najpierw skazano ich na karę śmierci, a potem na dożywocie. Okoliczności tej sprawy do dzisiaj są niejasne.

Rekonstrukcja gabinetu z 27 września była zapowiedzią prowadzenia przez rząd polityki silnej ręki i zmuszenia biedniejszych warstw społecznych do wyrzeczeń w obliczu kryzysu. Stanowczość władze chciały zamanifestować zwłaszcza w stosunku do podejmujących coraz częściej strajki pracowników sektora państwowego. Odpowiedzią na rządowe groźby zwalniania z pracy strajkujących były dalsze strajki, przede wszystkim kolejarzy i pocztowców. Żeby nie dopuścić do dezorganizacji ważnych obszarów życia państwowego, władze zarządziły militaryzację kolei. Odmawiający podjęcia pracy kolejarze mieli być traktowani jak dezerterzy i stawiani przed sądami wojskowymi. 3 listopada kierowana przez PPS Komisja Centralna Związków Zawodowych, nie chcąc dopuścić do złamania ruchu strajkowego siłą, proklamowała na 5 listopada strajk powszechny. Inicjatywę tę poparli nie tylko komuniści, ale także związki zawodowe kontrolowane przez Narodową Partię Robotniczą (bliską politycznie endecji).

Determinacja obu stron groziła wybuchem o nieobliczalnej skali. Endecka część rządu gotowa była pójść na taką konfrontację, żeby przeciąć wrzód, jakim jej zdaniem były knowania lewicy i piłsudczyków. „Mam głębokie przeświadczenie – zapisał 6 listopada w swoim dzienniku Juliusz Zdanowski – że bez gruntownego starcia nie dojdziemy w Polsce do ładu”. Konflikt próbowali natomiast łagodzić piastowcy. Maciej Rataj, mimo zapalenia gardła, spotkał się 3 listopada z politykami PPS Zygmuntem Żuławskim i Janem Kwapińskim. Kompromis nie przychodził jednak łatwo, ponieważ prawicowa część rządu nie była skłonna do ustępstw. Przywódcy PPS obawiali się wprowadzenia stanu wyjątkowego. Dlatego CKW PPS nie wycofał się decyzji o strajku powszechnym. 5 listopada ogarnął on cały kraj, choć z różną intensywnością. W Krakowie do pierwszego strajku powszechnego doszło już 29 października, co było spowodowane dramatyczną sytuacją aprowizacyjną w tym mieście. Na skutek braku zdecydowanych działań lokalnych władz w celu ograniczenia spekulacji ceny w Krakowie należały do najwyższych w kraju. Brakowało podstawowych produktów żywnościowych i węgla na zimę.

Do tragicznego w skutkach przebiegu strajku w Krakowie przyczyniła się nieudolność i zła wola tamtejszych władz administracyjnych i wojskowych. Już 5 listopada nastąpiła brutalna interwencja policji konnej, przed którą robotnicy tymczasowo ustąpili. Następnego dnia kordony wojska i policji usiłowały nie dopuścić manifestującego tłumu do Domu Robotniczego przy ul. Dunajewskiego. Doszło do starć z wojskiem i policją. W ręce robotników dostała się zdobyczna broń. Ponadto niektóre oddziały wojskowe bratały się z demonstrującymi, przekazując im broń i amunicję. Sytuacja stała się niebezpieczna, grożąc rozlewem krwi na dużą skalę. Nie rozumiał tego dowódca Okręgu Korpusu Nr V gen. Józef Czikel, zarządzając szarżę dwóch szwadronów 8 pułku ułanów na uzbrojony tłum.

Oba szwadrony wyruszyły z koszar na Wawelu. Pierwszy przemieszczał się okrężną drogą przez Rynek Główny. Natomiast drugi został skierowany wprost na ul. Dunajewskiego, gdzie dostał się pod ostrzał uzbrojonych demonstrantów, ukrytych pomiędzy drzewami Plant. Wtedy dowódca szwadronu wydał fatalny rozkaz szarży. Rano miejskie beczkowozy polały wodą uliczny bruk (tzw. kocie łby). Szarżujące konie ślizgały się, przewracały i przygniatały jeźdźców, których ponadto dosięgały kule robotników. Także atak drugiego szwadronu od strony Rynku Głównego został odparty.

Po pewnym czasie na ul. Dunajewskiego skierowano kolejne dwa szwadrony, ale ich szarże również załamały się na mokrym bruku ulicy. Wówczas od strony ul. Basztowej wysłano przeciw demonstrantom samochód opancerzony typu Garford-Putiłow, uzbrojony w trzy karabiny maszynowe. Był to jednak pojazd mało zwrotny i przeznaczony do walki w otwartym polu. Dlatego po krótkiej walce został zdobyty przez robotników. Odparli oni następnie ataki dwóch podobnych tankietek. Do godz. 12:30 zrewoltowani robotnicy zapanowali nad centrum Krakowa.

Gen. Czikel stracił wtedy resztki rozsądku i zamierzał wysłać do walki wszystkie siły, jakimi dysponował, łącznie z artylerią i lotnictwem. Chciał zdobywać kamienicę po kamienicy, co groziło masakrą na trudną do wyobrażenia skalę. Sytuację rozładowali dwaj posłowie PPS – Emil Bobrowski i Zygmunt Marek – którzy mimo ostrzelania ich przez policję przedostali się do gmachu urzędu wojewódzkiego i nawiązali kontakt telefoniczny z ministrem spraw wewnętrznych Władysławem Kiernikiem. Rząd powstrzymał się przed dalszą pacyfikacją rozruchów w Krakowie głównie z obawy, że dalsza eskalacja zostanie wykorzystana przez piłsudczyków do przeprowadzenia zamachu stanu. Ponadto w kręgach rządowych obawiano się, że pogłębiający się chaos wykorzystają dążący do rewolucji komuniści, ponieważ do strać ulicznych doszło w tym czasie w Tarnowie i Borysławiu.

Posłowie PPS zaczęli nakłaniać zrewoltowane tłumy do zachowania spokoju i oddania broni. Straż porządkowa PPS przystąpiła do stopniowego rozbrajania robotników. Ostatnich bojowników rozbrojono 7 listopada. Wtedy też wojsko odzyskało zdobyty przez robotników wóz bojowy. Z kolei władze centralne wydały gen. Czikelowi rozkaz, żeby nie wkraczał do rejonów miasta opanowanych przez robotników. Bilans ofiar był tragiczny. Zginęło 18 cywilnych uczestników zajść, w tym trzy przypadkowe osoby oraz 14 żołnierzy, w tym trzech oficerów. Zabito 37 koni. Rany odniosło około 30 cywilów, 101 żołnierzy i 65 policjantów. Ponadto robotnicy wzięli do niewoli około 200 żołnierzy i 180 policjantów. 10 listopada odbyły się w Krakowie osobno pogrzeby poległych robotników i żołnierzy.

Po dalszych pertraktacjach z politykami PPS w Warszawie premier Witos zgodził się uchylić rozporządzenie o sądach doraźnych, militaryzacji kolei i rozpatrzyć postulaty ekonomiczne robotników. W zamian kierownictwo PPS odwołało strajk generalny. Władze nie dotrzymały jednak obietnicy nierepresjonowania uczestników zajść i wkrótce aresztowano około 100 osób, które postawiono przed sądami. Odpowiedzialność polityczną za zajścia krakowskie ponieśli wojewoda Kazimierz Gałecki i gen. Józef Czikel, których odwołano ze stanowisk. W połowie 1924 r. gen. Czikla przeniesiono w stan spoczynku. Podczas okupacji niemieckiej podpisał on volkslistę i wyjechał do Wiednia, gdzie zmarł w 1973 r. w wieku 101 lat.

Wydarzenia listopadowe w Krakowie przyczyniły się bezpośrednio do upadku rządu Chjeno-Piasta w grudniu 1923 r. Do dzisiaj nie jest jasny stopień zaangażowania w te wydarzenia zwolenników Józefa Piłsudskiego. Niektórzy politycy PPS sugerowali później, że w listopadzie 1923 r. doszło w Krakowie do próby generalnej przed przewrotem majowym. Premier Witos przytoczył w swoich wspomnieniach relację polityka PPS Mieczysława Mastka, z którym w 1930 r. był wieziony w twierdzy brzeskiej. „Twierdził on mianowicie – pisze Witos – że na 6 listopada 1923 r. nasłano do Krakowa bez ich [PPS] woli i wiedzy, bardzo wielu ludzi zupełnie nieznanych, uzbrojonych i poinstruowanych. Pomiędzy nimi znajdował się także znany komendant Brześcia [z 1930 r.] Kostek-Biernacki. Po zakończeniu rewolty tenże Biernacki wyraził przywódcom socjalistycznym swoje ubolewanie i niezadowolenie imieniem Piłsudskiego z powodu ich zachowania się, jak i przebiegu i wyniku tej zbrodniczej awantury. Mastek twierdził z całą stanowczością, że staraniem Kostka-Biernackiego było objęcie rządów w Krakowie i urządzenie stamtąd marszu na Warszawę” (W. Witos, Moje wspomnienia, Paryż 1965, t. III, s. 50, cyt. za: T. Nałęcz, „Rządy Sejmu 1921-1926”, Warszawa 1991, s. 41-42).

Relacja ta była często przytaczana jako koronny dowód na istnienie w listopadzie 1923 r. propiłsudczykowskiego spisku. Historycy podchodzą do niej z ostrożnością i sceptycyzmem. Nie tylko ze względu na okoliczności jej powstania, czyli okres uwięzienia Mastka i Witosa w twierdzy brzeskiej. Jest raczej mało prawdopodobne, że Piłsudski próbowałby w 1923 r. oprzeć ewentualny zamach stanu na robotnikach. Wtedy bowiem – o czym politycy PPS jeszcze nie wiedzieli – wysiadł już z „czerwonego tramwaju”. Piłsudczykom było jednak na rękę skompromitowanie rządu Chjeno-Piasta, co nastąpiło w rezultacie wydarzeń z 6 listopada. Dlatego do końca nie można wykluczyć ich prowokacji w tych wydarzeniach.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 47 (1246), 20-26.11.2023, s. 38-41

Gorąca jesień 1983

Tzw. „zimna wojna” w stosunkach Wschód-Zachód (1946-1989) miała okresy „odwilży” i „zlodowacenia”. Wzajemne napięcia pomiędzy USA i ZSRR przynajmniej dwukrotnie doprowadziły świat na krawędź wojny światowej. Tak było w czasie kryzysu kubańskiego w październiku 1962 r. oraz jesienią 1983 r. Drugi z tych kryzysów był rezultatem kolejnego „zlodowacenia”, które rozpoczęło się wraz z objęciem w styczniu 1981 r. prezydentury w USA przez Ronalda Reagana – radykalnego antykomunistę i nie mniej radykalnego zwolennika neoliberalizmu gospodarczego.

Nastąpiło wtedy wyraźne przyspieszenie konfrontacji amerykańsko-radzieckiej. Z jednej strony wpływ na to miała interwencja zbrojna ZSRR w Afganistanie w grudniu 1979 r., a z drugiej strategia Reagana nakręcenia wyścigu zbrojeń do takiego poziomu, którego Moskwa nie wytrzyma ekonomicznie. Kolejnym elementem było daleko idące wsparcie Waszyngtonu dla rewolty „Solidarności” w PRL i ruchów dysydenckich w innych krajach bloku wschodniego, a także bezwzględne zwalczanie komunizmu w każdej części „wolnego świata”.

Takie „rozmiękczanie komunizmu” – jak to określił Reagan – wyrażało się z jednej strony we wsparciu wojskowym Waszyngtonu dla antyrządowej partyzantki contras w Nikaragui, mudżahedinów walczących z interwencją radziecką i promoskiewskim rządem w Afganistanie, czy antyrządowej partyzantki UNITA w Angoli. Z drugiej strony natomiast USA wspierały zwalczanie lewicowych ruchów politycznych w Ameryce Łacińskiej i państwach Trzeciego Świata. Waszyngton udzielał pomocy wojskowej m.in. prawicowemu reżimowi w Salwadorze w jego walce z lewicową partyzantką Frontu Wyzwolenia Narodowego im. Farabundo Martiego. Nie przeszkadzało przy tym administracji amerykańskiej, że reżim salwadorski brutalnie łamał prawa człowieka. Ważny był cel – pokonanie ZSRR w konfrontacji geostrategicznej.

23 marca 1983 r. prezydent Reagan ogłosił w orędziu do narodu Inicjatywę Obrony Strategicznej (SDI), znaną jako program „gwiezdnych wojen”, czyli kosztowny (125 mld USD) program strategicznej obrony przeciwrakietowej NATO przed atakiem balistycznym ze strony ZSRR. Było to rzucenie Moskwie wyzwania w dziedzinie wyścigu zbrojeń. Trudnego do spełnienia ze względu na coraz bardziej ograniczone możliwości znajdującej się w kryzysie gospodarki radzieckiej.

To wszystko znacząco zaostrzyło na początku lat osiemdziesiątych stosunki amerykańsko-radzieckie, ale stan bliski bezpośredniej konfrontacji osiągnęły one w drugiej połowie 1983 r. Jak zwykle w takich sytuacjach, zdecydował przypadek. Tą iskrą na beczce prochu był groźny incydent z 1 września 1983 r., czyli zestrzelenie przez lotnictwo radzieckie samolotu pasażerskiego południowokoreańskich linii Korean Air (lot KAL 007). Południowokoreański Boeing 747 wykonywał lot z Anchorage na Alasce do Seulu i z nieznanych przyczyn dwukrotnie wleciał w radziecką przestrzeń powietrzną nad Kamczatką i Sachalinem. Prawdopodobnie było to rezultatem błędu w ustawieniach automatycznego pilota. Odczyty z czarnej skrzynki, którą w 1992 r. Rosja przekazała Korei Południowej wykluczyły misję szpiegowską, o co w 1983 r. Moskwa oskarżyła stronę południowokoreańską.

Po drugim przekroczeniu przestrzeni powietrznej ZSRR nad Sachalinem samolot południowokoreański został zestrzelony przez radziecki myśliwiec Su-15. Decyzja o zestrzeleniu zapadła na najwyższym szczeblu dowodzenia. Pilot Su-15 ujawnił w wywiadzie z 1996 r., że nie nawiązał kontaktu radiowego z południowokoreańskim Boeingiem, ponieważ nie znał angielskiego (mógł jednak skontaktować się po rosyjsku, Koreańczycy słysząc ten język zorientowaliby się w sytuacji). Pilot nie dysponował amunicją smugową, dlatego wystrzelona przez niego seria ostrzegawcza prawdopodobnie nie została zauważona przez załogę południowokoreańską. Nie poinformował również swojego dowództwa, że jest to samolot pasażerski, bo – jak stwierdził we wspomnianym wywiadzie – nikt go o to nie pytał. W momencie zestrzelenia Boeing znajdował się nad Morzem Japońskim, ale jeszcze w pasie wód terytorialnych ZSRR i był bliski opuszczenia jego przestrzeni powietrznej. Zginęło 246 pasażerów (w tym 62 obywateli USA) i 23 członków załogi.

Zestrzelenie południowokoreańskiego samolotu pasażerskiego należy jednak widzieć w kontekście amerykańskiej wojny psychologicznej, czyli tzw. operacji PSYOP rozpoczętej w lutym 1981 i wciąż trwającej w 1983 r. Operacja ta obejmowała cały szereg tajnych działań o charakterze ćwiczeń wojskowych na Morzy Norweskim, Morzu Barentsa, Morzu Czarnym i Bałtyku. NATO-wskie okręty i bombowce strategiczne demonstrowały, jak skrycie i blisko mogą podejść do radzieckich baz wojskowych. W ramach takiej akcji NATO-owska eskadra leciała w kierunku radzieckiej przestrzeni powietrznej, co stawiało w stan gotowości bojowej siły radzieckie, po czym w ostatniej chwili wycofywała się. Takie działania przeprowadzano nawet kilka razy w tygodniu. Celem było sprawdzenie gotowości obrony ZSRR (w tym sprawności radzieckich radarów) oraz pokazanie Moskwie amerykańskich możliwości prowadzenia wojny nuklearnej.

W odpowiedzi na operację PSYOP strona radziecka zwiększyła czujność w strzeżeniu swojej przestrzeni powietrznej, co zapewne nie pozostało bez wpływu na tragedię z 1 września 1983 r. Tragedia ta ujawniła, że radzieckie rozpoznanie satelitarne nie pozwalało odróżnić samolotu wojskowego od cywilnego i że byli w ZSRR ludzie, którym łatwo przychodziło podjęcie decyzji o otwarciu ognia. Mając taką wiedzę Amerykanie zdecydowali się na przeprowadzenie w listopadzie 1983 r. symulacji wojny nuklearnej z Układem Warszawskim, o czym będzie mowa poniżej.

Prezydent Reagan ostro potępił zestrzelenie południowokoreańskiego Boeinga. Nazwał je „masakrą”, „aktem barbarzyństwa” i „zbrodnią przeciwko ludzkości”. Ponownie też określił ZSRR (pierwszy raz zrobił to 8 marca 1983 r.) jako „imperium zła” (The Evil Empire). Przez zachodnie media przetoczyła się kampania ostro piętnująca ZSRR jako państwo łamiące standardy międzynarodowe.

Na propagandowy rewanż Moskwa nie musiała długo czekać. W dniach 16-18 września 1983 r. sprzymierzone z Izraelem libańskie bojówki maronickie (tzw. Falangi chrześcijańskie) dokonały brutalnej masakry uchodźców palestyńskich w obozach Sabra i Szatila na przedmieściach Zachodniego Bejrutu, mordując od 700 do 3500 osób (głównie kobiety i dzieci). Za tą zbrodnią stał Izrael, którego siły interwencyjne w Libanie otoczyły obozy uchodźców palestyńskich i nie reagowały podczas masakry. Propaganda radziecka dodatkowo obarczyła odpowiedzialnością USA – sojusznika Izraela.

Kolejnym wydarzeniem podnoszącym temperaturę na linii Wschód-Zachód była operacja Urgent Fury (Nagła Furia). Takim kryptonimem została określona dokonana 25 października 1983 r. inwazja wojskowa USA na Grenadę, wsparta przez Argentynę, Jamajkę i kilka mniejszych państw w basenie Morza Karaibskiego (łącznie 7300 żołnierzy). W 1979 r. zamach stanu w Grenadzie wyniósł do władzy Ruch New JEWEL (Nowe Wspólne Przedsięwzięcie dla Dobrobytu, Edukacji i Wyzwolenia). Powołany po przewrocie Ludowy Rząd Rewolucyjny nawiązał bliskie relacje z ZSRR i blokiem wschodnim. 13 października 1983 r. miał miejsce na tej niewielkiej wyspie kolejny zamach stanu, w wyniku którego został zamordowany premier Maurice Bishop, a władzę objął jego dotychczasowy zastępca Bernard Coard – radykalny marksista. To było powodem interwencji amerykańskiej. Waszyngton otwarcie pokazał Moskwie, że nie będzie tolerował w basenie Morza Karaibskiego drugiej Kuby. W wyniku operacji Urgent Fury zginęło 19 żołnierzy sił inwazyjnych, 45 żołnierzy Grenady, 25 wspierających Grenadę żołnierzy kubańskich i ponad 40 cywilów. Na wyspie został zainstalowany proamerykański rząd, a Bernard Coard trafił do więzienia (najpierw skazano go na karę śmieci, potem na dożywocie).

Schemat interwencji w Grenadzie przypominał wojnę koreańska (1950-1953) i wietnamską (1955-1975) oraz późniejsze inwazje amerykańskie w Iraku (1991, 2003) i Afganistanie (2001). USA wspierali liczni sojusznicy, którzy militarnie pełnili rolę drugorzędną, natomiast politycznie dostarczali uzasadnienia, że działania takie mają szerokie poparcie międzynarodowe. Inwazję Grenady skrytykował jednak najważniejszy sojusznik USA, czyli Wielka Brytania. Moskwa natomiast chciała doprowadzić do uchwalenia w Radzie Bezpieczeństwa ONZ rezolucji piętnującej działania amerykańskie. Została ona jednak zawetowana przez USA.

Jeszcze nie minęło napięcie związane z inwazją Grenady, gdy w Europie Zachodniej rozpoczęły się 2 listopada 1983 r. zakrojone na szeroką skalę ćwiczenia Able Archer 83 (Sprawny Łucznik 83). Ich formalnym celem było sprawdzenie procedur użycia taktycznej i strategicznej broni jądrowej. Miało to bezpośredni związek z amerykańskim planem rozmieszczenia w Europie Zachodniej (głównie w RFN) pocisków balistycznych średniego zasięgu MGM-31B Pershing II.

W pięciostopniowym systemie oznaczeń gotowości bojowej sił zbrojnych USA (tzw. DEFCON – Defense Condition) przyjęto na czas ćwiczeń Able Archer najwyższy stopień pierwszy, oznaczający „najwyższą gotowość bojową, wojna nuklearna nieunikniona”. Użyto też nowego formatu komunikacji szyfrowanej i zarządzono ciszę radiową. Po prostu ćwiczono wojnę nuklearną z Układem Warszawskim na pełną skalę. Obserwowali to bezpośrednio przywódcy najważniejszych państw biorących udział w Able Archer: Ronald Reagan (USA), Margaret Thatcher (Wielka Brytania), François Mitterrand (Francja) i Helmut Kohl (RFN).

Scenariusz symulowanej wojny nuklearnej z Układem Warszawskim został oparty na opracowanym przez Pentagon planie SIOP (Single Integrated Operational Plan, Pojedynczy Zintegrowany Plan Operacyjny). Plan ten przewidywał atak jądrowy na 25 tys. celów wojskowych, 15 tys. celów przemysłowych i około 500 punktów dowodzenia Układu Warszawskiego. Kilkaset z tych celów znajdowało się na terenie Polski.

Napięte stosunki USA-ZSRR (po zestrzeleniu koreańskiego Boeinga i inwazji Grenady), zapowiedziana przez Waszyngton instalacja w Europie Zachodniej pocisków balistycznych Pershing II (pierwsze z nich rozmieszczono na Starym Kontynencie 30 czerwca 1984 r.) i realizm ćwiczeń Able Archer ułożyły się radzieckim analitykom wojskowym w jedną całość. W ramach Able Archer siły NATO symulowały przejście przez wszystkie stopnie gotowości bojowej od DEFCON 5 do DEFCON 1. Radzieckie rozpoznanie wywiadowcze (KGB i GRU) uznało jednak tę symulację za prawdziwą. Według radzieckiego wywiadu „gotowość operacyjna nr 1” miała oznaczać w NATO przygotowanie do rozpoczęcia rzeczywistej operacji wojskowej.

W Moskwie obawiano się zatem, że nastąpi prawdziwy atak jądrowy, a USA i NATO rozpoczynają trzecią wojnę światową. Dlatego postawiono w stan gotowości bojowej siły jądrowe ZSRR oraz zdolne do przenoszenia ładunków jądrowych lotnictwo, stacjonujące w NRD i PRL. CIA odnotowała aktywność wojskową w Bałtyckim Okręgu Wojskowym i Czechosłowacji, co świadczy o tym, że najprawdopodobniej przemieszczano tam broń jądrową. Radzieckie okręty podwodne skryły się w lodach Arktyki. Miały w nich przetrwać pierwsze uderzenie jądrowe NATO i odpowiedzieć na nie dziesiątkami wielogłowicowych rakiet balistycznych.

Były to jednak działania tajne. Oficjalnie ZSRR nie udzielił żadnej odpowiedzi politycznej i wojskowej na Able Archer 83. Żaden prominentny polityk radziecki nigdy publicznie nie wspomniał o tych ćwiczeniach, a marszałek Siergiej Achromiejew (w 1983 r. szef głównego dyrektoriatu operacyjnego Sztabu Generalnego, a w latach 1984-1988 szef Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR) powiedział później indagowany przez brytyjskiego historyka, że rzekomo nigdy nie słyszał o Able Archer.

Kryzys trwał do 11 listopada, kiedy dobiegły końca ćwiczenia Able Archer. Do tego czasu, przez okres dziewięciu dni, strategiczna i taktyczna broń nuklearna USA i ZSRR znajdowała się w najwyższej gotowości bojowej, tzn. była zdolna do natychmiastowego użycia, a Amerykanie wraz z sojusznikami z NATO i pod okiem przywódców głównych państw Paktu Północnoatlantyckiego ćwiczyli pełnoskalową wojnę nuklearną z Układem Warszawskim. Był to najniebezpieczniejszy moment w Europie od czasu zakończenia drugiej wojny światowej.

Ze strony Waszyngtonu i jego sojuszników ćwiczenia Able Archer stanowiły element wojny psychologicznej z ZSRR, czyli kolejną odsłonę operacji PSYOP. Realistyczne symulowanie wojny nuklearnej było jednak stąpaniem po krawędzi. Wystarczył przecież jakiś błąd po stronie NATO, albo że komuś w Moskwie puszczą nerwy, jak w wypadku południowokoreańskiego Boeinga. Wtedy symulacja zamieniłaby się w prawdziwą wojnę nuklearną, której skutkiem byłoby zamienienie Europy w radioaktywną pustynię.

Stan napięcia w stosunkach amerykańsko-radzieckich utrzymywał się do połowy 1985 r., kiedy zaczął słabnąć w wyniku rozpoczęcia pieriestrojki w ZSRR.

Bohdan Piętka

7 listopada 2023 r.

„Przegląd”, nr 44 (1243), 30.10-5.11.2023, s. 36-38

Oklaski dla SS Galizien

Prezydent Ukrainy przynosi ostatnio pecha nie tylko Andrzejowi Dudzie i Mateuszowi Morawieckiemu, którzy prowadzili wobec Kijowa politykę życzeniową (dążącą do ziszczenia optymistycznych celów wbrew realiom). 22 września Wołodymyr Zełenski złożył wizytę w parlamencie Kanady. Zakończyła się ona poważnym skandalem i kryzysem politycznym. W tle tego skandalu jest polityka historyczna Ukrainy, na którą dotychczas Zachód przymykał oko.

Podczas wizyty Zełenskiego w kanadyjskiej Izbie Gmin jej spiker Anthony Rota przedstawił w obecności premiera Justina Trudeau 98-letniego Jarosława Hunkę jako „ukraińsko-kanadyjskiego weterana drugiej wojny światowej, który walczył o ukraińską niepodległość z Rosjanami”. Rota nazwał Hunkę „ukraińskim bohaterem, kanadyjskim bohaterem, któremu dziękujemy za jego służbę”. Po tych słowach nastąpiła owacja na stojąco dla Hunki ze strony deputowanych Izby Gmin i ministrów rządu z premierem Trudeau na czele.

Wkrótce Iwan Kaczanowski z Uniwersytetu w Ottawie poinformował, że Jarosław Hunka „walczył o ukraińską niepodległość z Rosjanami” w szeregach 14. (1. ukraińskiej) Dywizji Grenadierów Waffen-SS „Galizien” („Hałyczyna”). Spiker Rota tłumaczył się, że o tym nie wiedział i że żałuje swojej decyzji. To jednak zupełnie go kompromituje, ponieważ najwyraźniej zabrakło mu minimum wykształcenia historycznego potrzebnego na zajmowanym przez niego stanowisku. Nie sądzę jednak, żeby nie wiedział o tym Wołodymyr Zełenski – prezydent kraju, w którym dywizja SS „Galizien” jest od co najmniej 10 lat gloryfikowana w przestrzeni publicznej. Nie jest to rosyjska propaganda, ale są to fakty. Pomniki upamiętniające dywizję SS „Galizien” znajdują się m.in. w miejscowościach Jaseniw (dawniej Jasionów) i Pidhirci (dawniej Podhorce) w obwodzie lwowskim, wielki cmentarz-memoriał esesmanów z dywizji „Galizien” zbudowano w miejscowości Liackie-Czerwone (dawniej Lackie Wielkie), a marsze ku ich czci odbywają się już nie tylko we Lwowie, ale i w Kijowie.

Wiedzę o tym kim był Jarosław Hunka na pewno posiadała diaspora ukraińska w Kanadzie, silnie przeniknięta duchem nacjonalizmu ukraińskiego, która musiała wytypować go do przedstawienia w parlamencie Kanady. Nie jest to pierwszy tego typu incydent. Trzy lata temu duże kontrowersje w Kanadzie wywołał pomnik znajdujący się na ukraińskim cmentarzu w Oakville (stan Ontario), upamiętniający właśnie dywizję SS „Galizien”.

Zełenski i diaspora ukraińska w Kanadzie zapewne świadomie wsadzili na minę spikera Rotę i premiera Trudeau. Po co? Chyba nie po to, żeby podważyć wiarygodność Ukrainy w świece zachodnim, co może być jednym z następstw incydentu w kanadyjskiej Izbie Gmin. Najprawdopodobniej Zełenski był pewien całkowitej afirmacji polityki historycznej Ukrainy na Zachodzie. Wybuchł jednak wielki skandal, a najgłośniej zaprotestowały organizacje żydowskie. Liberalna Partia Kanady nie ma większości w Izbie Gmin i rządzi dzięki poparciu Nowej Partii Demokratycznej. To właśnie ugrupowanie wezwało Rotę do dymisji. Opozycyjna Konserwatywna Partia Kanady poszła dalej i winą za incydent obarczyła premiera Trudeau, argumentując, że jego biuro powinno sprawdzić listę zaproszonych gości. 27 września Anthony Rota podał się dymisji, zażegnując tym samym kryzys na kanadyjskiej scenie politycznej.

Sam premier Trudeau uhonorowanie weterana dywizji SS „Galizien” w parlamencie określił jako „głęboko zawstydzające” i „nieakceptowalne”. Sprawę tę poruszyły czołowe światowe media, w tym BBC, CNN i „Washington Post”, co poważnie nadszarpnęło wizerunek Kanady. Ten skandal ma dwa wymiary: historyczny oraz współczesny, związany z polityką historyczną Ukrainy oraz jej tolerowaniem przez Zachód.

14. Dywizja Grenadierów Waffen-SS „Galizien” została utworzona przez Niemcy hitlerowskie wiosną 1943 r. Po klęsce pod Stalingradem Hitler potrzebował mięsa armatniego, a nacjonaliści ukraińscy – pomimo internowania w 1941 r. Stepana Bandery i Jarosława Stećki – nadal widzieli w III Rzeszy pożądanego sojusznika. Dlatego nie zabrakło ochotników do galicyjskiej dywizji SS. Zgłosiło się ich aż 80 tys., wielokrotnie więcej niż wynosił niemiecki etat dywizji. W związku z tak dużą liczbą ochotników władze niemieckie zastanawiały się nawet pod koniec 1943 r. nad utworzeniem Korpusu Galicyjskiego SS. Ostatecznie nadwyżki ochotników ukraińskich skierowano do pułków policyjnych SS.

Polityczny patronat nad formowaniem dywizji przejęła ze strony ukraińskiej konkurencyjna wobec banderowców melnykowska frakcja Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN-M). To z tą frakcją był związany Ukraiński Komitet Centralny w Krakowie pod przewodnictwem prof. Wołodymyra Kubijowycza (kolaboracyjna instytucja powołana przez Niemców 14 kwietnia 1940 r.), który stanowił polityczną nadbudowę dywizji SS „Galizien”. Nabór do dywizji potępiła natomiast OUN-B, ale tylko dlatego, że patronat nad nią przechwycili melnykowcy.

Pierwszym dowódcą dywizji SS „Galizien” został SS-Gruppenführer i generał porucznik Waffen-SS Walter Schimana – zbrodniarz hitlerowski odpowiedzialny m.in. za udział w zagładzie Żydów. W listopadzie 1943 r. dowództwo przejął po nim SS-Brigadeführer i generał major Waffen-SS Fritz Freitag. W lipcu 1944 r. dywizja SS „Galizien” została rozgromiona przez Armię Czerwoną w kotle pod Brodami. Z pogromu uratowało się około 1500 ukraińskich esesmanów, a 7300 zginęło lub zostało rozstrzelanych po wzięciu do niewoli. Po klęsce pod Brodami dywizja został odtworzona, a faktycznie sformowana na nowo. Mimo tragicznego losu pierwszej, nie zabrakło ochotników do drugiej dywizji „Galizien”. To pokazuje jak bardzo galicyjscy Ukraińcy garnęli się do służby u boku III Rzeszy. Odtworzona dywizja została skierowana do tłumienia Słowackiego Powstania Narodowego, a następnie do walk z partyzantką jugosłowiańską i walk frontowych w Austrii. Wiosną 1945 r. dywizja galicyjska SS weszła w skład tzw. Ukraińskiej Armii Narodowej – kolaboracyjnej formacji utworzonej z inicjatywy III Rzeszy i nacjonalistów ukraińskich.

W lutym i marcu 1944 r. wydzielona z pierwszej dywizji SS „Galizien” SS-Kampfruppe Beyersdorf brała udział w akcjach przeciwpartyzanckich na Lubelszczyźnie. Również uformowane z ochotników do dywizji „Galizien” 4. i 5. pułki policyjne SS uczestniczyły w tym czasie w pacyfikacyjnych operacjach antypartyzanckich. 5. ochotniczy galicyjski pułk policyjny SS działał na Lubelszczyźnie, gdzie dopuścił się zbrodni przeciwko ludzkości na Polakach m.in. w Smoligowie (pow. hrubieszowski). Natomiast 4. ochotniczy galicyjski pułk policyjny SS działał na Podolu, gdzie dokonał wraz z UPA zbrodni przeciwko ludzkości na Polakach w Hucie Pieniackiej (ok. 900 ofiar), Podkamieniu (od 400 do 600 ofiar) i Chodaczkowie Wielkim (co najmniej 250 ofiar).

Tyle historia, która jest na współczesnej Ukrainie całkowicie zakłamywana. Po 2004, a zwłaszcza 2014 r. napisano na Ukrainie nową historię galicyjskiej dywizji SS. Nie ma w niej kolaboracji z III Rzeszą i zbrodni przeciwko ludzkości, a jest jedynie heroiczna walka z „Rosją”, tzn. z ZSRR. W takim duchu powstały hagiograficzne publikacje, zbudowano pomniki i cmentarz-mauzoleum w Liackiem-Czerwonem. W takiej też roli – nie hitlerowskiego kolaboranta, ale bojownika z Rosją – wystąpił w kanadyjskiej Izbie Gmin Jarosław Hunka. Tak wygląda polityka historyczna pomajdanowej Ukrainy, której polscy politycy dyskretnie nie zauważają, a politycy zachodni przechodzą nad nią do porządku dziennego.

Po 2014 r. uznano na Zachodzie, że nacjonalizm jest Ukrainie potrzebny, ponieważ stanowi antyrosyjskie paliwo, co jest kluczowe w obliczu konfrontacji tego kraju z Rosją i jego przeciągania na Zachód. Dlatego nie sprzeciwiano się ukraińskiej polityce historycznej, gloryfikującej nacjonalizm ukraiński i negującej jego zbrodniczy charakter. Być może na Zachodzie łudzono się, że z czasem, kiedy sytuacja polityczna wokół Ukrainy ustabilizuje się, mit nacjonalistyczny zostanie wygaszony. Tak jak to było w Chorwacji, gdzie w latach 90-tych nawiązywano do nacjonalizmu ustaszy w kontekście walki z Serbią i Zachód przeciw temu nie oponował, a potem to wszystko wyciszono.

Problem w tym, że nacjonalizm jest nacjonalizmowi nierówny. Czym innym był nacjonalizm ukraiński, a czym innym francuski, niemiecki, polski etc. Historyczny nacjonalizm ukraiński był skierowany przeciwko Polsce, którą uważał za głównego wroga i z którą walczył jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej. Ponadto był radykalnie antysemicki i dopiero na trzecim miejscu antysowiecki (antyrosyjski). Przede wszystkim jednak nacjonalizm ukraiński obarczają odwoływanie się do szowinistycznej ideologii o charakterze faszystowskim, kolaboracja z III Rzeszą i zbrodnie przeciwko ludzkości popełnione na Polakach i Żydach.

Budowanie tożsamości pomajdanowej Ukrainy na takim fundamencie, połączone z totalnym retuszowaniem historii, przyniosło określone konsekwencje. Takie, że nadzieje uczynienia z Ukrainy liberalno-demokratycznego państwa w stylu zachodnim nie ziściły się i jedynie nacjonalizm urósł tam w siłę, z którą musi się liczyć prezydent Zełenski. Na Ukrainie gloryfikowany jest nie tylko skrajny nacjonalizm, ale jawny nazizm. Rzeczą nie do pomyślenia w jakimkolwiek kraju europejskim poza Ukrainą (i Łotwą) jest kultywowanie pamięci jakiejkolwiek jednostki SS – formacji uznanej za zbrodniczą przez Trybunał Norymberski. To zostało wykorzystane przez propagandę rosyjską m.in. do uzasadnienia inwazji w 2022 r. i będzie nadal wykorzystywane przez Rosję do osłabiania wiarygodności Ukrainy.

Incydent w parlamencie kanadyjskim powinien wreszcie skłonić polityków zachodnich do refleksji nad ukraińską polityką historyczną, która nie jest jedynie problemem wewnątrzukraińskim czy problemem w relacjach polsko-ukraińskich, ale znacznie szerszym. Czy politycy zachodni wyobrażają sobie Ukrainę w UE z państwowym kultem banderyzmu i dywizji SS „Galizien”? Jak to się będzie miało do tzw. wartości europejskich? Polityka historyczna Ukrainy jest problemem wobec którego politycy zachodni nie przejdą obok. Będą musieli w pewnym momencie z tym coś zrobić, chyba że porzucą Ukrainę samą sobie, czyli oddadzą ją Rosji.

Anthony Rota może rzeczywiście nie wiedział co to była dywizja SS „Galizien”. Natomiast nie sądzę, żeby przywódcy Zachodu nie mieli wiedzy na temat historii nacjonalizmu ukraińskiego oraz polityki historycznej pomajdanowej Ukrainy lub nie mieli możliwości uzyskania tej wiedzy. Mają bowiem bardzo dobre zaplecze analityczne i świetnych badaczy historii nacjonalizmu ukraińskiego. Takich jak np. Franziska Bruder, John-Paul Himka, Marco Carynnyk, Grzegorz Rossoliński-Liebe, Per Anders Rudling i inni. Dlatego podejrzewam, że politycy zachodni dobrze orientują się w charakterze polityki historycznej Ukrainy.

Nie można jednak tolerować polityki historycznej gloryfikującej zbrodniarzy i kolaborantów hitlerowskich, mówiąc jednocześnie o Holokauście i antysemityzmie. Nie można oklaskiwać weterana SS i składać wieńców ofiarom Auschwitz. Albo – albo. Inaczej trzeba narazić się na śmieszność.

 

Bohdan Piętka

9 października 2023 r.

„Przegląd”, nr 40 (1239), 2-8.10.2023, s. 31-33

KL Dachau był wzorcem. Niemieckie obozy koncentracyjne przed 1939 r.

21 marca 1933 r. SS-Reichsführer Heinrich Himmler – będący wówczas prezydentem policji w Bawarii – wydał rozkaz utworzenia obozu koncentracyjnego w Dachau koło Monachium. Następnego dnia przybył na teren byłej fabryki amunicji, gdzie urządzono obóz, pierwszy transport więźniów. Początkowo obóz znajdował się pod zarządem bawarskiej policji krajowej. 11 kwietnia 1933 r. władzę nad nim przejęła SS.

Dachau był pierwszym państwowym obozem koncentracyjnym powołanym w III Rzeszy celem izolacji przeciwników politycznych. Nie był to jednak pierwszy obóz koncentracyjny stworzony przez niemieckich nazistów. Dojście do władzy w Niemczech Hitlera i NSDAP skutkowało rozpętaniem terroru wobec tych, których naziści uważali za swoich przeciwników politycznych i wrogów narodu niemieckiego. Wkrótce po objęciu urzędu kanclerskiego przez Hitlera 30 stycznia 1933 r. bojówki SA przystąpiły do tworzenia tzw. dzikich obozów koncentracyjnych.

Obozów tych powstało łącznie 48. Były to m.in.: Ahrensbök, Alt-Daber, Bad Sulza, Brauweiler, Bredow, Columbia-Haus, Esterwegen, Eutin, Fuhlsbüttel, Hammerstein, Kemna bei Wuppertal, Lichtenburg, Moringen, Oranienburg, Papenburg, Perleberg, Sachsenburg, Sonnenburg i Quednau w Królewcu. Tylko Columbia-Haus w Berlinie, Bredow w Szczecinie i „legalny” Dachau były administrowane przez SS. Pozostałe znajdowały się w gestii SA.

Pierwszym komendantem KL Dachau został SS-Hauptsturmführer (później SS-Standartenführer) Hilmar Wäckerle (1899-1941). Został on odwołany z tej funkcji po tym jak informacje o zbrodniach na więźniach przeniknęły do wiadomości publicznej. Jego następcą został 26 czerwca 1933 r. Theodor Eicke (1892-1943), wówczas SS-Oberführer, później SS-Obergruppenführer. Eicke wykazywał się od początku niezwykle brutalnym stosunkiem do więźniów jako „wrogów Rzeszy”. To on położył fundamenty pod kształt nie tylko KL Dachau, ale całego systemu nazistowskich obozów koncentracyjnych poprzez opracowanie nieludzkiego regulaminu, systemu kar, kodeksu postepowania strażników i zasad administrowania obozem. On także opracował system indoktrynacji załóg obozowych w duchu ideologii nazistowskiej oraz nienawiści i pogardy dla więźniów.

Początkowo śmiertelność więźniów w KL Dachau nie była tak wysoka jak po wybuchu drugiej wojny światowej. Celem nie była zagłada więźniów, ale ich sterroryzowanie i zniechęcenie do dalszej działalności politycznej. Niemniej terror SS prowadził do narastania śmiertelności w tym i innych niemiecko-nazistowskich obozach koncentracyjnych, co przygotowało je do przyjęcia funkcji eksterminacyjnej po wybuchu wojny.

Według statystyk obozowych do grudnia 1939 r. przeszło przez KL Dachau 35863 więźniów, z których część zwolniono. W aktach urzędu stanu cywilnego w Prittlbach zachowały się dane o śmierci w Dachau w okresie od 12 kwietnia 1933 do 31 marca 1939 r. 489 więźniów. Na podstawie tych danych i innych źródeł ustalono w 2002 r., że najprawdopodobniej liczba ofiar z tego okresu wyniosła 558 więźniów. W 1933 r. zginęło 22 więźniów, w 1934 r. – 33, w 1935 r. – 12, w 1936 r. – 11, w 1937 r. – 41, w 1938 r. – 256 i w 1939 r. – 183. W świetle najnowszych badań w latach 1933-1945 poniosło śmierć w KL Dachau co najmniej 41500 ofiar na około 188 tys. więźniów, którzy przeszli przez ten obóz. 14500 z nich zginęło od czerwca 1944 do kwietnia 1945 r.

W latach trzydziestych esesmani zabijali więźniów przy pracy, rozstrzeliwali w czasie „ucieczki” i mordowali w wyniku różnych sposobów maltretowania. Zabijali jednak indywidualnie, nie było jeszcze mordu masowego. Ponadto powodem śmiertelności więźniów KL Dachau były m.in. ciężka praca i pogarszające się z każdym rokiem warunki bytowania.

Pierwszymi ofiarami zbrodni SS w KL Dachau byli komuniści niemieccy, w tym m.in.: Fritz Dressel z Feldmoching koło Monachium, Josef Götz z Monachium, Karl Lehrburger i Arthur Kahn z Norymbergi, Leonard Haussmann z Augsburga i Ernst Goldmann z Fürth.

Najczęściej zbrodnie esesmanów na więźniach były oficjalnie określane jako „zastrzelenie w czasie ucieczki” (auf der Flucht erschossen). Tak m.in. formalnie zaklasyfikowano śmierć we wrześniu 1933 r. więźnia Franza Stenzera. Został on rzekomo „zastrzelony w czasie ucieczki”, chociaż prawie nie był w stanie poruszać się o własnych siłach po tym jak wypuszczono go z ciemnicy (bunkra), gdzie przebywał całymi tygodniami.

Zastrzelonym podczas ucieczki miał być również robotnik Fritz Brück z Monachium. W rzeczywistości został pobity przez esesmanów do nieprzytomności przy wożeniu węgla, a następnie przez nich zastrzelony. Podobnie zginęli: Alfred Bonario, Felix Fechanbach, Ernst Goldmann, Erwin Kahn, Michael Sigman, Alfred Strauss i Johann Wiesman.

Pod koniec maja 1933 r. prasa poinformowała o pierwszych przypadkach śmierci w Dachau, które w większości miały być rezultatem „samobójstw” więźniów lub zastrzelenia ich w czasie „ucieczki”. Równocześnie monachijski prokurator Wintersberger wniósł oskarżenie przeciw komendantowi obozu Hilmarowi Wäckerle i jego podwładnym w związku ze śmiercią Alfreda Straussa, którego jeden z esesmanów zabił 24 maja 1933 r. dwoma strzałami w kark, po bestialskim skatowaniu poprzedniego dnia. Wintersberger zapowiedział przyjazd do obozu specjalnej komisji dla zbadania przyczyn śmierci Straussa (z zawodu adwokata) i dwóch innych więźniów. Wówczas esesmani zatarli ślady morderstwa w ten sposób, że zawlekli zwłoki ofiar do drewnianej szopy i podpalili. W tej sytuacji komisja Wintersbergera nie miał czego badać.

Był jeszcze jeden wypadek, kiedy władze prokuratorskie próbowały interweniować w sprawie zbrodni na więźniach. 17 października 1933 r. zamordowano w Dachau dwóch komunistów – Wilhelma Franza z Monachium i Delwina Katza z Norymbergi. Władze obozowe zawiadomiły rodziny, że ofiary te rzekomo popełniły samobójstwo. Krewni ofiar zwrócili się jednak do prokuratury z prośbą o zbadanie przyczyn ich śmierci. Dwaj lekarze dokonali oględzin zwłok i stwierdzili, że obu więźniów okrutnie maltretowano i uduszono. Z pomocą SS przyszedł wtedy dr praw Hans Frank – wówczas minister sprawiedliwości Bawarii (w latach 1939-1945 generalny gubernator części okupowanej Polski). Frank przychylił się do prośby Himmlera i wystąpił o umorzenie postępowania jako szkodliwego dla interesów państwa. Odtąd w III Rzeszy nikt już nie próbował wszczynać śledztw w sprawie zbrodni w obozach koncentracyjnych.

Sprzyjało temu też to, że wkrótce w Dachau i innych obozach koncentracyjnych zaczęto stosować praktykę palenia zwłok ofiar. Przede wszystkim dla zatarcia śladów zbrodni. Nie ma zwłok – nie ma zbrodni.

Życie w pierwszych latach istnienia KL Dachau tracili nie tylko komuniści, socjaldemokraci i Żydzi. Ginęli tam także prawicowi przeciwnicy Hitlera, a nawet naziści. Jednym z nich był SA-man Josef Amuschel z Monachium, który wszedł w konflikt z SS. 25 sierpnia 1933 r. Amuschel został przywieziony po okrutnych torturach (m.in. zmiażdżono mu stopy) z monachijskiego „Brunatnego Domu” do KL Dachau i zamordowany przez esesmanów w obecności nowego komendanta Theodora Eickego. W rezultacie rozprawy z SA, czyli „nocy długich noży” (29/30 czerwca 1934 r.), na terenie KL Dachau przeprowadzono 21 egzekucji wysokich rangą funkcjonariuszy SA oraz przeciwników politycznych Hitlera. Najbardziej znaną z tych ofiar był Gustav von Kahr (1862-1934) – polityk konserwatywny, były premier Bawarii i przeciwnik Hitlera podczas puczu monachijskiego w 1923 r.

Rola SS w masakrze „nocy długich noży” przyczyniła się do wzrostu znaczenia KL Dachau. Inne obozy koncentracyjne, które dotąd były nadzorowane przez SA, zostały przejęte przez SS. Natomiast komendant Theodor Eicke został mianowany 4 lipca 1934 r. inspektorem obozów koncentracyjnych i objął kierownictwo formalnie utworzonego 10 grudnia 1934 r. Inspektoratu Obozów Koncentracyjnych. Eicke zastosował model KL Dachau we wszystkich pozostałych kacetach i tych, które powstały później. W ten sposób Dachau stał się obozem wzorcowym (Musterlager) dla obozów koncentracyjnych tworzonych w Niemczech, a od 1938 r. także na terenach anektowanych i okupowanych przez III Rzeszę.

W 1935 r. Hitler postanowił wprowadzić na stałe system obozów koncentracyjnych do katalogu politycznych narzędzi terroru i nadal go rozbudowywać. W ten sposób utorował drogę tyranii SS i gestapo. Rok później wszystkie obozy koncentracyjne utworzone po przejęciu władzy przez NSDAP w 1933 r. celem rozprawy z przeciwnikami politycznymi zostały zlikwidowane, z wyjątkiem KL Dachau. W ich miejsce utworzono nowe i większe. Były to: KL Sachsenhausen (1936), KL Buchenwald (1937), KL Mauthausen (1938), KL Flossenbürg (1938) i KL Ravensbrück (1939). Przed wybuchem wojny przeszło przez te obozy 165-170 tys. więźniów.

Do obozów tych nadal kierowano rzeczywistych i domniemanych przeciwników nazizmu, ale oprócz nich trafiało tam również coraz więcej osób uwięzionych z powodów ideologicznych. Byli to przedstawiciele mniejszości seksualnych, religijnych i etnicznych, czyli homoseksualiści, Świadkowie Jehowy, Romowie, Sinti i Żydzi, a także osoby, które wielokrotnie popełniały czyny karalne lub prowadziły styl życia niedopasowany do kryteriów nazistowskiej „higieny społecznej” (prostytutki, uchylający się od pracy, oskarżeni o „zhańbienie rasy” i in. określani jako „elementy aspołeczne”).

KL Dachau nie tylko był wzorcem dla nowych kacetów. Z Dachau pochodziły też kadry SS dla nowych obozów koncentracyjnych pod zarządem SS. Tam zdobywali „doświadczenie” m.in. późniejszy pierwszy komendant KL Auschwitz Rudolf Höss, późniejsi komendanci KL Sachsenhausen Hermann Baranowski i Hans Loritz, późniejszy pierwszy komendant KL Flossenbürg Jakob Weiseborn in. W „szkole Eickego”, jak nazywano w środowisku esesmańskim Dachau, kształtowano w nich niewrażliwość na własne uczucia oraz cierpienie maltretowanych i mordowanych ofiar. Popełniane wspólnie zbrodnie integrowały środowisko sprawców, co jeszcze przed wybuchem wojny uczyniło z SS sprawne narzędzie masowego terroru.

Po mianowaniu 17 czerwca 1936 r. Himmlera zwierzchnikiem całej policji niemieckiej, dysponentem obozów koncentracyjnych było już wyłącznie SS. Kacety stały się jednym z głównych filarów tworzącego się w Rzeszy imperium „państwa SS” (SS-Staat). Do 1937 r. ostatecznie opracowano modelowe zasady funkcjonowania tych obozów wzorowane na KL Dachau i stworzone głównie przez Eickego. Od 1936 r. Eicke był także szefem formacji strażników obozowych, czyli oddziałów Trupiej Główki (SS-Totenkopfverbände). Opracował i wdrożył zasady ich szkolenia oraz indoktrynacji ideologicznej. Jego ideą było uczynienie z oddziałów Trupiej Główki najbardziej elitarnej części SS. W 1939 r. SS-Totenkopfverbände liczyły już 24 tys. ludzi zorganizowanych w trzy pułki.

Pierwszy komendant Auschwitz Rudolf Höss wspominał po wojnie: Alfą i omegą wszystkich pouczeń Eickego było: Tam za drutami czyha wróg i przygląda się wszystkim waszym poczynaniom, aby waszą słabość wykorzystać dla siebie. Nie odsłaniajcie waszych słabych stron, pokazujcie kły tym wrogom państwa. Każdy, kto okaże im chociaż najmniejszy ślad współczucia musi zniknąć z naszych szeregów.

W latach 1937-1938 rozpoczęto rozbudowę KL Dachau, w tym budowę nowego obozu, który był przewidziany na 6 tys. więźniów. Prace budowlane wykonywali w najcięższych warunkach sami więźniowie. Po anektowaniu w 1938 r. przez III Rzeszę Austrii i tzw. Kraju Sudetów do KL Dachau po raz pierwszy napłynęły tysiące więźniów politycznych, którzy wcześniej nie byli obywatelami Rzeszy Niemieckiej. Natomiast po Nocy Kryształowej w listopadzie 1938 r. do Dachau trafiło około 11 tys. Żydów, których esesmani próbowali zmusić terrorem i szantażem do zrzeczenia się majątku i emigracji. Wybuch wojny w 1939 r. spowodował napływ więźniów z krajów podbitych i okupowanych przez Niemcy hitlerowskie, którzy szybko stali się większością.

Dachau nie został nigdy ośrodkiem masowej zagłady, jak np. KL Auschwitz, ale do końca wojny był miejscem izolacji i eksterminacji ofiar różnych narodowości, w tym m.in. miejscem kaźni polskich elit – inteligencji i księży katolickich. Łącznie w obozie tym uwięziono 2720 duchownych, z czego aż 1780 z Polski (868 z nich zginęło). W latach 1941-1942 zgładzono też w Dachau około 4 tys. jeńców radzieckich (głównie na strzelnicy Herbertshausen, gdzie esesmani ćwiczyli strzelanie do żywych celów). Wielu więźniów zginęło również w wyniku zbrodniczych eksperymentów medycznych i pracy niewolniczej.

Nie jest prawdziwą teza powielana czasem w publicystyce antykomunistycznej, że Dachau i inne niemieckie obozy koncentracyjne tworzone przed 1939 r. były jakoby wzorowane na łagrach radzieckich. W latach trzydziestych XX w., a nawet później o obozach stalinowskich niewiele wiedziano w Europie. Przede wszystkim ze względu na szczelną blokadę informacyjną odgradzającą ZSRR od świata. Nazistowskie obozy koncentracyjne były wynalazkiem czysto niemieckim i różniły się od stalinowskich organizacją, strukturą administracyjną, systemem kar, regulaminem więźniarskim, stworzeniem systemu kategorii więźniów, formami szkolenia i indoktrynacji załogi obozowej, a nawet metodami eksploatacji więźniów. Niemiecki system kacetów stworzył pod okiem Heinricha Himmlera Theodor Eicke – drugi komendant KL Dachau i pierwszy inspektor obozów koncentracyjnych.

Większość więźniów i ofiar niemieckich obozów koncentracyjnych stanowili do 1939 r. Niemcy. Jest to fakt niemal banalny, ale nie dla wszystkich oczywisty. Niedawno oburzenie niektórych prawicowych polityków i mediów w Polsce wzbudziło stwierdzenie kanclerza RFN, że Niemcy zostały w maju 1945 r. wyzwolone spod nazizmu. Kiedy jest to prawda. Niemcy byli twórcami nazizmu i przez cały okres III Rzeszy w większości jego zwolennikami, ale byli też jego ofiarami. Pierwszymi. Historia nie jest czarno-biała, jak chcą tego różne polityki historyczne. Jest skomplikowana.

Bohdan Piętka

25 września 2023 r.

„Przegląd”, nr 38 (1237), 18-24.09.2023, s. 34-36

Zbrodnia junty Pinocheta

11 września 1973 r. światowa opinia publiczna została zaskoczona wiadomością o wojskowym zamachu stanu w Chile. Z dzisiejszej perspektywy nie był to jeszcze jeden z wielu podobnych mu przewrotów w Ameryce Łacińskiej, ale jedno z kluczowych wydarzeń drugiej połowy XX w. To w Chile, rządzonym w latach 1973-1990 przez juntę gen. Augusto Pinocheta, powstał poligon doświadczalny dla neoliberalizmu gospodarczego. To tam „Chicago Boys”, czyli uczniowie Miltona Friedmana, testowali ustrój gospodarczy, który na przełomie lat 70-tych i 80-tych przeszczepiono do Wielkiej Brytanii i USA, a po 1989 r. do byłych państw socjalistycznych w Europie Środkowo-Wschodniej.

Obalenie lewicowej administracji Salvadora Allende i eksperyment z neoliberalizmem gospodarczym zostały przeprowadzone w Chile przy pomocy brutalnego terroru, który na kilkanaście lat sparaliżował ten kraj strachem. O tym zwykle nie chcieli pamiętać politycy i dziennikarze, którzy propagowali neoliberalizm najpierw na Zachodzie, a potem w byłym bloku wschodnim. Także w Polsce, gdzie po 1989 r. szybko wprowadzono przetestowane w Chile neoliberalne wynalazki, takie jak masowa prywatyzacja (w tym systemu emerytalnego i usług publicznych), redukcja wydatków na cele społeczne (zaciskanie pasa) i rugowanie państwa z gospodarki. Mimo kompromitacji tej ideologii gospodarczej po kryzysie światowym 2008 r., nadal nie brakuje jej zwolenników. Dlatego w 50-tą rocznicę zamachu stanu w Chile zasadne jest przypomnienie o terrorze junty Pinocheta.

Dzisiaj już wiadomo, że zamach stanu w Chile został zainspirowany przez USA i przeprowadzony z zakulisowym wsparciem CIA. Kluczową rolę w tych działaniach odegrał Henry Kissinger – wówczas doradca ds. bezpieczeństwa administracji Richarda Nixona. Przed 1970 r., czyli objęciem władzy przez Salvadora Allende, Chile miało ogromne znaczenie dla gospodarki amerykańskiej. Bogate złoża surowców mineralnych, zwłaszcza miedzi, były eksploatowane przez amerykański sektor wydobywczy i energetyczny. To wszystko zaczęło się sypać, gdy w wyniku demokratycznych wyborów doszedł do władzy Allende i wspierająca go lewicowa koalicja Jedności Ludowej (Unidad Popular).

Nacjonalizacja bogactw naturalnych Chile przyniosła ogromne straty gospodarce i budżetowi USA. Straty te na pewno nie pozostały bez wpływu na militarną klęskę USA w Wietnamie. Tego Allende nie wybaczono. Amerykańska propaganda głosiła, że jest on nieobliczalnym marksistą, wspiera go ZSRR, co może doprowadzić do przekształcenia Chile w drugą Kubę i efektu domina – czyli zwycięstwa komunizmu w całej Ameryce Łacińskiej. Tezy te do dzisiaj chętnie powiela prawicowa publicystyka. W rzeczywistości początkowe poparcie Kremla dla przywódcy Chile szybko osłabło. Dominujący w otoczeniu Breżniewa dogmatycy odnosili się nieufnie do Allende jako demokratycznego socjalisty. Uważali, że może on stać się problemem jak Tito w Jugosławii, który obrał narodową drogę do socjalizmu zamiast kopiować model radziecki. Dlatego Moskwa pozostawiła prezydenta Chile samego w obliczu wojskowego przewrotu.

Często podkreśla się, że przewrót ten ułatwiły jego nieprzemyślane reformy społeczno-gospodarcze i że to one miały doprowadzić do gigantycznej inflacji oraz zrujnowania gospodarki Chile. Jest to tylko połowa prawdy. Natomiast druga połowa prawdy jest taka, że amerykańska administracja Nixona od początku podkopywała gospodarkę Chile i władzę Allende. Już w czasie kampanii wyborczej w 1970 r. Biały Dom wyłożył znaczące fundusze, by nie dopuścić do zwycięstwa kandydata Jedności Ludowej. Gdy to się nie udało, chciano doprowadzić do zamachu stanu przed zaprzysiężeniem Allende. CIA zleciła i opłaciła wtedy porwanie gen. René Schneidera, głównodowodzącego chilijskich sił zbrojnych. Podczas próby porwania 22 października 1970 r. przez ultraprawicowych oficerów Schneider został postrzelony i zmarł trzy dni później. CIA miała nadzieję, że pozbawiona kontroli armia dokona przewrotu i nie dopuści do objęcia władzy przez Allende. Tak się jednak nie stało. Siły zbrojne okazały wówczas lojalność nowemu prezydentowi.

Sojusznikami USA stali się w Chile właściciele ziemscy, więksi przedsiębiorcy i hierarchowie kościelni. Grupy te – powiązane (także rodzinnie) z wyższym korpusem oficerskim i prawicą – były niezadowolone szczególnie z reformy rolnej, częściowej nacjonalizacji przemysłu, państwowej regulacji cen i płac oraz wprowadzenia bezpłatnego szkolnictwa i ochrony zdrowia. Nixon polecił sprawić, by „gospodarka Chile zawyła z bólu”. USA zerwały wszelką współpracę z tym krajem, co faktycznie oznaczało blokadę gospodarczą (podobną do blokady Kuby). Fala strajków, która przetoczyła się przez Chile w 1972 i 1973 r. w związku z pogarszaniem się sytuacji gospodarczej była wspierana przez wyższe klasy społeczne i prawicę. Słynny strajk właścicieli prywatnego transportu, który sparaliżował kraj, był najprawdopodobniej finansowany przez CIA.

Od początku 1973 r. sytuacja wewnętrzna Chile stawała się coraz trudniejsza. Upadała gospodarka, a prawica otwarcie parła do konfrontacji z lewicowym prezydentem. Do pierwszej próby zamachu stanu doszło 29 czerwca 1973 r., kiedy ppłk Roberto Souper rozkazał swojemu pułkowi czołgów otoczyć pałac prezydencki. Pucz się nie udał, zginęło 22 cywilów. Śmiertelnym błędem Allende było odwołanie pod naciskiem prawicy 23 sierpnia 1973 r. wiernego mu gen. Carlosa Pratsa (głównodowodzącego armią) i mianowanie na jego miejsce Pinocheta.

11 września 1973 r. około godz. 9 wojsko otoczyło pałac prezydencki La Moneda i rozpoczęło jego szturm. Pałacu broniła nieliczna ochrona osobista prezydenta. Allende wygłosił przez radio ostatnią mowę do narodu. Powiedział, że wierzy w przyszłość wolnego kraju. W południe pałac został zbombardowany przez samoloty. Około godz. 13 podano do wiadomości publicznej, że prezydent popełnił samobójstwo.

Allende był jedną z pierwszych ofiar puczu wojskowego, w wyniku którego wprowadzono w Chile na 17 lat brutalną dyktaturę wojskową. Według relacji lekarza Patricio Guijóna i dwóch innych współpracowników prezydent miał się zastrzelić z karabinka kałasznikow. Taka jest oficjalna wersja utrzymywana do dzisiaj. Jej przeciwnicy twierdzą, że Allende żył jeszcze, gdy o godz. 13 puczyści podali w mediach informację o jego samobójstwie. Według relacji niektórych świadków ciało prezydenta było zmasakrowane od kul, a egzekucji na nim dokonali żołnierze, którzy po godz. 14 wtargnęli do pałacu La Moneda.

Śmierć Salvadora Allende rozpoczęła krwawą masakrę jego zwolenników. W ciągu 18 dni od przewrotu życie w Chile straciło blisko 15 tys. osób. Dwie główne areny sportowe Santiago de Chile – Estadio Nacional i Estadio Chile – zostały zamienione na obozy koncentracyjne. Umieszczono w nich ponad 40 tys. więźniów politycznych: działaczy politycznych Unidad Popular, związkowców i przedstawicieli lewicowej inteligencji. Brutalnie ich przesłuchiwano i niejednokrotnie mordowano. Na Estadio Chile (obecnie Estadio Victor Jara) został zamordowany legendarny bard, poeta i reżyser teatralny Victor Jara (1932-1973) – jedna z najbardziej znanych postaci lewicowej kultury za rządów Allende, współtwórca gatunku muzycznego i ruchu społecznego Nueva canción chilena (Nowa Pieśń Chilijska). Przed zatrzymaniem przez wojsko Jara zdołał pozbyć się dokumentów. Mimo to został rozpoznany przez wojskowych. Jego kaźń na Estadio Chile trwała cztery dni. Ciało muzyka podziurawione czterdziestoma czterema kulami porzucono na ulicy.

Z południa na północ kraju poruszał się tzw. Karawan Śmierci. Była to grupa złożona z kilku oficerów i dwóch szeregowców. Podróżowali helikopterem Puma. Pomiędzy 30 września a 22 października 1973 r. wizytowali areszty wojskowe na prowincji i osobiście przeprowadzili egzekucje 97 osób. Większość z tych ofiar dobrowolnie zgłosiła się po 11 września do garnizonów wojskowych, żeby uniknąć posądzenia o udział w aktach przemocy. Karawanem Śmierci dowodzili gen. Sergio Arellano Stark i ppłk Sergio Arredondo González. Ponadto w skład tego szwadronu śmierci wchodziły czołowe postacie późniejszej tajnej policji DINA: kpt. Marcelo Moren Brito – późniejszy komendant obozu tortur Villa Grimaldi oraz mjr Pedro Espinoza Bravo i por. Armando Fernández Larrios – późniejsi organizatorzy zabójstw politycznych w ramach operacji Kondor.

Kiedy zakończył się okres największego terroru pierwszych tygodni po zamachu stanu, rozpoczął się okres terroru wyselekcjonowanego i zinstytucjonalizowanego. Trwał on w zasadzie do końca dyktatury, aczkolwiek jego największe natężenie objęło okres do 1977 r. Terror ten, według ustaleń powołanej w 1990 r. komisji Rettinga, pochłonął 3197 ofiar śmiertelnych (2095 zamordowanych i 1102 „zaginionych”). Natomiast według Raportu Narodowej Komisji do Spraw Więźniów Politycznych i Tortur w Chile (tzw. raport Valecha) z 2004 r. co najmniej 29 tys. osób było w latach 1973-1990 torturowanych i w większości trwale okaleczonych fizycznie i psychicznie (zdaniem chilijskich związków byłych więźniów politycznych torturom poddano około 400 tys. osób).

Najbardziej złowrogim słowem w Chile stał się skrót DINA (Narodowa Dyrekcja Wywiadu). Tę tajną służbę pod kierownictwem gen. Manuela Contrerasa utworzono w listopadzie 1973 r. (w 1977 r. zastąpiła ją CNI – Narodowe Centrum Informacji). Drugim złowrogim słowem stało się desaparecidos (dosłownie: zniknięci). Tak nazywano osoby, które zaginęły, tzn. zostały zamordowane w nieznanych okolicznościach, a ich ciał nie odnaleziono.

DINA odpowiadała za aresztowania, morderstwa i tortury osób podejrzewanych o związki z lewicą. Jej funkcjonariusze prowadzili m.in. tajny obóz tortur Villa Grimaldi na przedmieściach Santiago. Jedną z najbardziej bestialskich tortur tam stosowanych był tzw. grill (la parrilla), czyli torturowanie więźnia prądem elektrycznym przy pomocy elektrod podłączonych do wrażliwych części ciała, w tym genitaliów. Jako formę nacisku psychicznego stosowano równoczesne torturowanie w ten sposób członków rodziny.

Obok wspomnianego Morena Brito katowaniem więźniów w Villa Grimaldi kierował kpt. (później brygadier) Miguel Krasnoff Martchenko – wnuk kozackiego atamana Piotra Krasnowa i syn białogwardzisty Siemiona Krasnowa. Obaj w czasie II wojny światowej byli hitlerowskimi kolaborantami. Wydani przez aliantów w ręce ZSRR, zostali straceni. Żona Siemiona, Dina Marczenko, uciekła z synem Michaiłem do Chile, gdzie stał się on Miguelem Krasnoffem. Jako oficer DINA służył w specjalnej jednostce eksterminacyjnej (Brygada Lautaro) i nadzorował tortury w Villa Grimaldi. W 2006 r. został skazany na 144 lata więzienia za udział w 20 zbrodniach przeciwko ludzkości. Po kolejnych wyrokach zasądzono mu ogółem 1007 lat pozbawienia wolności. Warto dodać, że Krasnoff oprócz akademii wojskowej w Chile ukończył też tzw. Szkołę Ameryk – tajną szkołę CIA w Strefie Kanału Panamskiego, gdzie szkolono do walki z komunizmem oficerów służb specjalnych i członków szwadronów śmierci. Przeszkolono tam około 50 tys. wojskowych z Ameryki Łacińskiej, w tym niektórych przywódców junt wojskowych (stąd nazywano ją też „szkołą dyktatorów”).

Ogółem w latach 1974-1978 przez obóz tortur Villa Grimaldi przeszło około 5 tys. więźniów, z których co najmniej 240 zostało zamordowanych. Wielu z nich było działaczami radykalnego Ruchu Lewicy Rewolucyjnej (MIR). Inne znane obozy tortur to Colonia Dignidad i Pisagua. W raporcie Valecha czytamy: „Świadomie lub nieświadomie cały kraj pogrążył się w konspiracyjnej ciszy dotyczącej torturowanych ludzi. Przetrzymywanie w aresztach oraz tortury były polityką rządu w czasach reżimu, ustalaną i promowaną przez wpływowych polityków. Do tego celu zorganizowano środki, ludzi z różnych organizacji, ustanowiono dekrety oraz prawo, które chroniło takie represyjne zachowania”.

Przed komisją Valecha zeznawało 3399 kobiet. Większość z nich była w różnym stopniu napastowana seksualnie, co było jedną z głównych metod łamania moralnego i psychicznego więźniarek politycznych przez DINA. 316 kobiet zostało zgwałconych. 229 z nich zatrzymano podczas ciąży. Z powodu cierpień wywołanych torturami w dwudziestu przypadkach doszło do przerwania ciąży, a w piętnastu do przedwczesnych narodzin w więzieniu. Trzynaście kobiet zeznało, że zaszło w ciążę w wyniku gwałtów dokonanych przez funkcjonariuszy DINA, a sześć z tych ciąż skończyło się urodzeniem dzieci.

Aresztowania przeprowadzano bardzo brutalnie, w obecności dzieci, zwykle w środku nocy, z krzykami, strzałami i grożeniem śmiercią osobom zatrzymanym i członkom ich rodziny, co samo w sobie tworzyło atmosferę terroru i zastraszenia w całym kraju. W ośrodkach DINA stworzono skandaliczne warunki bytowe dla więźniów, połączone ze stałym naciskiem psychologicznym. Każdy zatrzymany był doprowadzany do aresztu z zawiązanymi oczami. W podobny sposób doprowadzano też aresztantów na brutalne przesłuchania.

Funkcjonariusze DINA uczestniczyli nie tylko w terrorze na terenie Chile, ale także w tzw. operacji Kondor. Była to kampania wywiadowczo-terrorystyczna przeciwko lewicowej opozycji politycznej przeprowadzona w latach 70-tych przez służby specjalne Argentyny, Boliwii, Brazylii, Chile, Paragwaju i Urugwaju przy współpracy służb specjalnych Kolumbii, Peru, Wenezueli i niejawnej pomocy USA. Według odnalezionych w grudniu 1992 r. w Paragwaju tzw. „archiwów terroru” w wyniku operacji Kondor zamordowano w Ameryce Łacińskiej od 50 do 80 tys. osób, a 400 tys. uwięziono. Jednym z głównych inicjatorów operacji Kondor był szef DINA Manuel Contreras. W ten sposób junta Pinocheta rozlała terror na całą Amerykę Łacińską, stając się wzorcem dla dyktatur wojskowych w innych krajach regionu.

W ramach operacji Kondor DINA rozprawiała się z chilijskimi emigrantami politycznymi. 30 września 1974 r. wybuch bomby podłożonej w samochodzie przez agenta DINA zabił w Buenos Aires gen. Carlosa Pratsa i jego żonę. Dwa lata później w ten sam sposób został zabity w Waszyngtonie Orlando Letelier – były minister spraw zagranicznych w administracji prezydenta Allende. Natomiast chadecki polityk Bernardo Leighton i jego żona zostali ciężko ranni w wyniku zamachu zorganizowanego na ich życie przez DINA w Rzymie.

To tylko najważniejsze przykłady terrorystycznej działalności junty gen. Augusto Pinocheta. W celu wybielenia junty przypisano jej rządom tzw. „chilijski cud gospodarczy” z przełomu lat 80-tych i 90-tych. Faktycznie totalna prywatyzacja dwukrotnie doprowadziła w Chile do załamania gospodarki (w 1975 i 1982 r) i bezrobocia na poziomie 30% (10 razy większego niż za rządów Allende). To wyjaśnia dlaczego był potrzebny aż taki terror. Z narodowej traumy, jaką spowodowały 17-letnie rządy junty wojskowej, Chile wychodziło przez 30 lat i nie przezwyciężyło jej w pełni do dzisiaj.

Nie miało to jednak żadnego znaczenia dla trzech polskich polityków z Akcji Wyborczej Solidarność, którzy po zatrzymaniu w 1998 r. Pinocheta w areszcie domowym w Wielkiej Brytanii zawieźli mu ryngraf z Matką Boską Częstochowską.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 36 (1235), 4-10.2023, s. 18-22

Kompromis ze Stalinem? Jak powstanie podzieliło „polski Londyn”

Powstanie warszawskie przyspieszyło kryzys polityczny w „polskim Londynie”, który zapoczątkował proces prowadzący do stopniowej izolacji polskiego rządu na uchodźstwie wśród aliantów zachodnich. Rząd kierowany przez premiera Stanisława Mikołajczyka ponosił znaczną cześć odpowiedzialności za wybuch powstania, którego początkowo nie przewidywały ani plany rządu, ani plany wojskowe dowództwa AK. Głównymi orędownikami podjęcia walki z Niemcami w Warszawie w obliczu trwającej ofensywy radzieckiej w kierunku Wisły byli gen. Leopold Okulicki-Kobra (zastępca szefa sztabu Komendy Głównej AK) oraz płk Antoni Chruściel-Monter (komendant Okręgu Warszawa AK). Poprzez perswazję i spreparowanie fałszywego meldunku o „czołgach sowieckich na Targówku” wymusili oni na dowódcy AK, gen. Tadeuszu Borze-Komorowskim, wydanie rozkazu o podjęciu walki w stolicy.

Rząd polski w Londynie pozostawił decyzję o rozpoczęciu powstania dowództwu AK, nie zdając sobie sprawy z rozgrywek w Komendzie Głównej AK. Było to posunięcie fatalne. 25 lipca 1944 r. gen. Bór wysłał depeszę do Londynu meldując gotowość do walki o Warszawę „w każdej chwili”. Prosił o przybycie do Warszawy Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego i zbombardowanie przez aliantów lotnisk niemieckich pod Warszawą, co było całkowicie nierealne wobec sprzeciwu strony brytyjskiej. Nierealna była też ocena przez Komendę Główną AK sytuacji militarnej jako sprzyjającej powstaniu. W rzeczywistości początkowa panika Niemców w związku z nadchodzącą ofensywą radziecką została szybko opanowana, a odtworzona niemiecka 9 Armia przygotowywała się do obrony stolicy i jej przedpola. Wkrótce siły niemieckie odniosły sukces odrzucając w dniach 25 lipca-10 sierpnia 1944 r. Armię Czerwoną spod Okuniewa i Radzymina (była to tzw. bitwa radzymińska). W takiej sytuacji 1 sierpnia wybuchło w stolicy powstanie.

W Londynie rozszyfrowano depeszę gen. Komorowskiego 26 lipca, na krótko przed odlotem premiera Mikołajczyka do Moskwy na rozmowy ze Stalinem. Tego samego dnia premier w depeszy zwrotnej upoważnił delegata Rządu na Kraj Jana Stanisława Jankowskiego do ogłoszenia powstania powszechnego „w momencie przez was wybranym”. Po latach Mikołajczyk wypierał się inicjatywy wysłania tej depeszy, oskarżając o samowolę ministra spraw wewnętrznych Stanisława Banaczyka. Istota depeszy z 26 lipca została jednak potwierdzona depeszą wicepremiera Jana Kwapińskiego z 2 sierpnia, wysłaną jeszcze przed otrzymaniem w Londynie informacji o wybuchu powstania w Warszawie.

Wyżsi oficerowie AK, podrywając stolicę do walki z Niemcami, kierowali się głównie względami natury politycznej. Chodziło im o zajęcie Warszawy własnymi siłami i zamanifestowanie w ten sposób przed Stalinem i utworzonym 20 lipca 1944 r. PKWN prawa rządu londyńskiego do objęcia władzy nad Polską. Sądzono również naiwnie, że powstanie zmieni postawę aliantów zachodnich i skłoni ich do poparcia polskiego interesu w konflikcie politycznym z ZSRR.

Wiedział o tym Stalin, dlatego od początku zajął niechętną postawę wobec powstania warszawskiego i nie spieszył się z wznowieniem zakończonej właśnie niepowodzeniem ofensywy ma kierunku warszawskim. W dniach 30 lipca-9 sierpnia 1944 r. premier Mikołajczyk złożył wizytę w Moskwie. ZSRR nie utrzymywał stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie od kwietnia 1943 r. (pretekstem ich zerwania przez Moskwę było polskie żądanie wyjaśnienia zbrodni katyńskiej). Ponadto pozycję rządu londyńskiego osłabiały decyzje podjęte w sprawie polskiej na konferencji Wielkiej Trójki w Teheranie (28 listopada-1 grudnia 1943 r.), których premier Mikołajczyk i jego ministrowie nie byli w pełni świadomi aż do października 1944 r. oraz utworzenie PKWN w lipcu 1944 r.

W takiej sytuacji wyzwolenie Warszawy przez AK miało być dla Mikołajczyka kluczowym elementem przetargowym, wzmacniającym jego pozycję w rozmowach z kierownictwem ZSRR. Stało się wręcz przeciwnie. Brutalnie uświadomił to polskiemu premierowi Mołotow, który na początku spotkania w dniu 31 lipca zapytał Mikołajczyka: „Po co Pan tutaj przyjechał?”. Również spotkanie ze Stalinem 3 sierpnia rozwiało wszelkie nadzieje odnośnie politycznej siły przetargowej powstania. W rozmowach z delegacją polską Stalin i Mołotow powątpiewali w fakt wybuchu powstania w Warszawie. Na spotkaniu Mikołajczyka z przedstawicielami PKWN i KRN otwarcie zanegowała wybuch powstania Wanda Wasilewska. Jako warunek współpracy Kreml postawił rekonstrukcję rządu polskiego w Londynie poprzez wprowadzenie do niego przedstawicieli PPR.

Z punktu widzenia aliantów zachodnich nieustępliwość władz polskich wobec żądań Moskwy była niepotrzebnym problemem, którego chcieli się jak najszybciej pozbyć. Dlatego podczas pobytu delegacji polskiej w Moskwie dyplomaci Wielkiej Brytanii i USA wywierali ogromną presję na Mikołajczyka, by skłonić go do przyjęcia wszystkich żądań radzieckich w kwestiach terytorialnych, organizacyjnych i personalnych. Ambasador USA w Moskwie William Averell Harriman nalegał nawet, żeby Mikołajczyk nie wracał do Londynu, ale wezwał do Moskwy swoich zwolenników i w porozumieniu z PKWN przystąpił do tworzenia wspólnego rządu.

W ocenie najbardziej antykomunistycznych polityków polskich, takich jak prezydent Władysław Raczkiewicz, gen. Kazimierz Sosnkowski i działacze emigracyjnej PPS, było to równoznaczne z likwidacją polskich władz na uchodźstwie i wyrzeczeniem się niepodległości. Mikołajczyk jednak coraz bardziej zdawał sobie sprawę, także w kontekście trwającego powstania w Warszawie, z beznadziejności położenia swojego rządu. To – oprócz presji aliantów zachodnich – było przyczyną podjęcia przez niego tematu rekonstrukcji rządu.

18 sierpnia Mikołajczyk przedstawił na posiedzeniu Rady Ministrów propozycję (tzw. Tekst A) udania się do Warszawy natychmiast po uwolnieniu jej od Niemców i dokonania rekonstrukcji rządu w porozumieniu z Radą Jedności Narodowej i prokomunistyczną Krajową Rada Narodową. Rekonstrukcja miała polegać na poszerzeniu bazy politycznej rządu, w skład którego oprócz czterech „stronnictw londyńskich” (PPS, SL, SP i SN) weszliby też przedstawiciele PPR. Planowi premiera sprzeciwili się politycy PPS z wicepremierem Janem Kwapińskim na czele, którzy uznali, że jest to droga do utraty niepodległości.

Ministrowie wywodzący się z PPS zgłosili własny projekt (tzw. Tekst B), w którym za punkt wyjścia do dyskusji o wszelkich zmianach politycznych uznali radziecką zgodę na bezwarunkowe wznowienie stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie. Ponadto uzależniali dopuszczenie PPR do rządu od uznania przez komunistów zasadniczych założeń polityki polskiej. Stanowisko socjalistów zostało odrzucone przez SL, SP i SN, które poparły premiera Mikołajczyka.

Obie propozycje – Tekst A i Tekst B – zostały 22 sierpnia przekazane władzom Polski Podziemnej w celu przedyskutowania i zaopiniowania. Oddzielną depeszę wysłał do tych władz 24 sierpnia prezydent Raczkiewicz. Przedstawiała ona negatywną ocenę propozycji premiera Mikołajczyka. 28 sierpnia Komisja Główna Rady Jedności Narodowej, po pewnych wahania ze strony przedstawicieli SN, jednomyślnie poparła propozycje premiera. Wprowadziła tylko do Tekstu A postulaty opuszczenia Polski przez obce wojska (w domyśle radzieckie) po ustaniu działań wojennych i zwolnienia Polaków wywiezionych do ZSRR.

Jednakże 29 sierpnia gen. Tadeusz Bór-Komorowski wysłał depeszę do Naczelnego Wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego, w której bardzo ostro skrytykował Tekst A jako zejście z „platformy niepodległościowej” i wezwał rząd do bezkompromisowej postawy wobec ZSRR. W odrębnej depeszy wysłanej tego samego dnia z walczącej Warszawy do Londynu wicepremier Jan Stanisław Jankowski poinformował, że jest przeciwny obu propozycjom (Tekstom A i B). Jednomyślną uchwałę KG RJN poparł w Krajowej Radzie Ministrów jedynie Adam Bień, reprezentujący Stronnictwo Ludowe (a więc partię premiera Mikołajczyka).

Stanowisko gen. Komorowskiego i wicepremiera Jankowskiego dodało skrzydeł gen. Sosnkowskiemu. Wysłał on 30 sierpnia do Warszawy depeszę, w której aprobował ich stanowisko dodając: „woła do Was Polska, z woli Stwórcy ponownie ukrzyżowana. Któż Polskę z krzyża zdejmie, któż Jej zapewni zwycięstwo i wolność, jeśli nie Wy, najlepsi Jej synowie, wierni żołnierze polscy – Wy strażnicy Jej praw, Jej honoru?”. Naczelny Wódz pisał to w sytuacji, gdy upadało już Stare Miasto, a teren kontrolowany przez powstańców skurczył się do wyizolowanych enklaw, znajdujących się na Żoliborzu, w Śródmieściu, na Powiślu i Górnym Czerniakowie oraz na Mokotowie. Wkrótce zresztą (6 września) padło i Powiśle.

Zanim w bombardowanej i palonej przez Niemców Warszawie odszyfrowano depeszę gen. Sosnkowskiego, 30 sierpnia RJN całkowicie zmieniła swoje poprzednie stanowisko, które było przychylne Tekstowi A. W nowej rezolucji domagano się, żeby projekt rządowy został wiążąco zagwarantowany przez aliantów zachodnich. Najpierw powinny zostać przyjęte zasady kompromisu z ZSRR, a dopiero potem nastąpiłby przyjazd rządu do Warszawy i jego rekonstrukcja. Wracającemu rządowi mieliby towarzyszyć oficjalni przedstawiciele aliantów.

Nowe stanowisko RJN spotkało się z protestami premiera Mikołajczyka, który podejrzewał, że zostało przyjęte w wyniku intryg jego londyńskich przeciwników. Zmiana stanowiska przez RJN była jednak bezprzedmiotowa, ponieważ premier Mikołajczyk wysłał 30 sierpnia memoriał do Moskwy (przyjęty przez rząd 29 sierpnia), w którym powoływał się na pierwsze, pozytywne stanowisko RJN. Również 30 sierpnia przewodniczący Rady Narodowej Stanisław Grabski spotkał się z ambasadorem radzieckim przy rządach uchodźczych Wiktorem Lebiediewem. Przekazał mu poufne stanowisko premiera Mikołajczyka, który deklarował 20% miejsc w rządzie przedstawicielom PKWN, pozostawienie baz radzieckich w Polsce dla łączności z okupowanymi w przyszłości Niemcami oraz uzgodnienie przyszłej konstytucji RP z władzami ZSRR.

Stalin obrał cyniczną taktykę, udając pośrednika pomiędzy rządem polskim w Londynie a PKWN. Zgodnie z tą taktyką memorandum Mikołajczyka zostało w Moskwie zignorowane i przekazane do rozpatrzenia przez PKWN, którego przedstawiciele już podczas sierpniowych rozmów w Moskwie oferowali Mikołajczykowi stanowisko premiera rządu jedności narodowej, ale jego współpracownikom z Londynu najwyżej cztery teki w tym rządzie. PKWN odrzucił 15 września memorandum rządu polskiego na uchodźstwie jako nie nadające się do dyskusji.

Informacja o faktycznym odrzuceniu przez stronę radziecką memorandum dotarła do Londynu 9 września. W tym czasie gen. Sosnkowski podjął działania mające na celu storpedowanie propozycji premiera Mikołajczyka, w wypadku ich przyjęcia w Moskwie. Najpierw groził wypowiedzeniem posłuszeństwa rządowi i demonstrował chęć wykonania skoku na spadochronie do walczącej Warszawy. Na dochodzące z otoczenia gen. Sosnkowskiego żądania dymisji Mikołajczyka brutalnie zareagował premier Churchill. Poprzez brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Anthony’ego Edena zakomunikował on „polskiemu Londynowi”, że obalenie Mikołajczyka zostanie uznane za atak na rząd brytyjski i spowoduje „przecięcie naszych więzi” z rządem polskim w Londynie.

1 września gen. Sosnkowski opublikował w „Dzienniku Żołnierza” rozkaz nr 19, skierowany do Armii Krajowej. Tekst ten, utrzymany w niezwykle patetycznej formie, był wielkim aktem oskarżenia pod adresem aliantów zachodnich za porzucenie walczącej Warszawy i sprawy polskiej. Ta demonstracja gen. Sosnkowskiego stała się doskonałym pretekstem dla zwolenników premiera Mikołajczyka do podjęcia działań, które miały doprowadzić do usunięcia go ze stanowiska Naczelnego Wodza. Treść rozkazu nr 19 została poddana krytyce nawet przez gen. Władysława Andersa, który w liście przesłanym gen. Sosnkowskiemu zarzucił mu, że uderza w stosunki sojusznicze z Wielką Brytanią. 12 września premier Mikołajczyk zażądał od prezydenta Raczkiewicza dymisji Sosnkowskiego ze stanowiska Naczelnego Wodza. Z identycznym wnioskiem zwrócił się też 22 września do prezydenta rząd.

Sosnkowski sporządził 17 września prośbę o dymisję, ale nie wiadomo czy ją złożył i nie została przyjęta przez Raczkiewicza, czy też sam zrezygnował z tego zamiaru. Prawdopodobnie było to z jego strony zagranie taktyczne, bo po 22 września nie chciał ułatwiać zadania prezydentowi i odmówił dobrowolnego ustąpienia ze stanowiska. Ostatecznie prezydent Raczkiewicz zdymisjonował Sosnkowskiego w dniu 30 września. Zrobił to dopiero po naciskach Brytyjczyków, którzy dali do zrozumienia stronie polskiej, że odejście Sosnkowskiego jest koniecznością warunkującą porozumienie polsko-radzieckie. Na nowego Naczelnego Wodza prezydent powołał gen. Bora-Komorowskiego, który dwa dni później – w związku z kapitulacją powstania w Warszawie – trafił do niewoli niemieckiej. Ta sytuacja umożliwiła Mikołajczykowi bezpośrednie podporządkowanie sobie wojska (zarówno Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, jak i AK), którym faktyczne kierowali odtąd lojalni wobec niego generałowie Marian Kukiel (minister obrony narodowej) i Stanisław Kopański (szef Sztabu Naczelnego Wodza).

Upadek gen. Sosnkowskiego, który obok emigracyjnej PPS reprezentował najbardziej bezkompromisowy wobec żądań Kremla nurt polityczny w „polskim Londynie”, nie poprawił położenia rządu polskiego na uchodźstwie wobec ZSRR. Wkrótce nastąpił też upadek premiera Mikołajczyka. Złożył on dymisję 24 listopada 1944 r. wobec odmowy przyjęcia przez jego rząd ultymatywnych warunków radzieckich w sprawie oparcia granicy wschodniej Polski o tzw. linię Curzona.

Kryzys polityczny w „polskim Londynie” z sierpnia i września 1944 r. rozegrał się na tle powstania warszawskiego z udziałem władz Polski Podziemnej i dowództwa AK, które poparły stanowisko gen. Sosnkowskiego. Czy gdyby Bór-Komorowski i wicepremier Jankowski poprali Tekst A, doszłoby do porozumienia z PKWN w sprawie utworzenia rządu na zasadach proponowanych przez premiera Mikołajczyka? Wydaje się to mało prawdopodobne. Stalin i PKWN takiego porozumienia bowiem nie pragnęli, czego dowiodły chociażby rozmowy w Moskwie z delegacją rządu polskiego na uchodźstwie w pierwszej połowie sierpnia 1944 r. i późniejsze odrzucenie memorandum premiera Mikołajczyka.

Kompromis z Kremlem – za cenę dobrowolnej rezygnacji z Kresów Wschodnich i uznania PPR – był realny jedynie przed utworzeniem PKWN, a najlepiej tuż po konferencji w Teheranie. Pozwoliłoby to uniknąć tragedii powstania warszawskiego oraz deportacji akowców do ZSRR. Prawdopodobnie jednak kompromis ten nie gwarantowałby obozowi londyńskiemu trwałego utrzymania się przy władzy w Polsce powojennej. Do takiego wniosku skłania przykład Czechosłowacji, gdzie 1948 r. przewrót komunistyczny obalił demokrację i usunął prezydenta Benesza, który w 1943 r. zawarł układ z ZSRR gwarantujący mu i jego zwolennikom udział we władzy.

Bohdan Piętka

31 sierpnia 2023 r.

„Przegląd”, nr 33 (1232), 14-20.08.2023, s. 20-23

Zagłada Michniowa

Jedną z najbardziej tragicznych kart okupacji niemieckiej na ziemiach polskich stanowiły pacyfikacje wsi. Pod tym pojęciem rozumiemy działania mające na celu całkowite lub częściowe zniszczenie wsi przy użyciu przemocy zbrojnej połączone z wymordowaniem całości lub części jej mieszkańców lub wysiedleniem całkowitym i częściowym, a także grabieżą mienia ofiar. Formalnym powodem podejmowania przez okupanta niemieckiego tak drastycznych kroków był odwet za polski opór podczas kampanii wrześniowej, a następnie za walkę polskiego podziemia, w tym działalność partyzantki. Faktycznym jednak powodem była polityka okupacyjna zmierzająca perspektywicznie do depopulacji okupowanych przez Niemcy hitlerowskie ziem Europy Środkowej i Wschodniej.

Dlatego chociaż pacyfikacje wsi podejmowane w odwecie za antyniemiecki opór miały też miejsce w okupowanej przez III Rzeszę Grecji i Jugosławii oraz w zajętej przez wojska niemieckie w 1943 r. części Włoch, to tylko na okupowanych terenach Polski i ZSRR skala tych pacyfikacji świadczyła o ich depopulacyjnym, czyli ludobójczym charakterze. Pierwsza fala terroru dotknęła polskie obszary wiejskie podczas wojny obronnej 1939 r. Wehrmacht zniszczył wówczas od 434 do 476 wsi. W większości przypadków spalenie tych wsi nie wynikało z bezpośrednich działań wojennych, ale było rezultatem akcji terrorystycznych z zastosowaniem zasady zbiorowej odpowiedzialności. Zbrodnie te uzasadniano odwetem za straty ponoszone przez Wehrmacht.

Tego typu akcje terrorystyczne stały się następnie jednym z najważniejszych narzędzi niemieckiego terroru okupacyjnego i dalekosiężnie służyły realizacji celów niemieckiej polityki okupacyjnej. Podczas drugiej wojny światowej niemieckie pacyfikacje, podczas których zamordowano od kilku do kilkuset mieszkańców miały miejsce w co najmniej 817 miejscowościach znajdujących się w obecnych granicach Polski. Natomiast na okupowanych terenach ZSRR liczby te szły w tysiące. Na samej Białorusi w wyniku terrorystycznych operacji karnych zniszczono wraz z ludnością co najmniej 628 miejscowości.

Większość terrorystycznych operacji karnych, które policja niemiecka przeprowadziła przeciwko wsiom polskim, miała miejsce na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Tylko pomiędzy wiosną 1942 a połową 1944 r. w wyniku kilkuset akcji terrorystycznych przeprowadzonych przez okupanta niemieckiego na obszarach wiejskich Generalnego Gubernatorstwa zamordowanych zostało około 17 tys. osób. Najbardziej terror ten dotknął dystrykty krakowski, radomski (Kielecczyzna) i lubelski GG oraz okręg białostocki (Podlasie), a więc te tereny gdzie silna była polska partyzantka.

Symbolem martyrologii wsi polskiej stał się Michniów na Kielecczyźnie, którego zagłada nastąpiła w dniach 12-13 lipca 1943 r. Poza Michniowem najbardziej brutalne akcje terrorystyczne policji niemieckiej miały miejsce w 1943 r. w takich miejscowościach Kielecczyzny jak Bichniów, Bór Kunowski, Dębno, Raszówka, Skałka Polska, Sobień, Strużki, Skronina, Tczów, Wola Szczygiełkowa i Żuchowice.

Michniów jest także – obok czeskich Lidic, białoruskiego Chatynia, czy francuskiego Oradour-sur-Galne – symbolem zagłady dokonanej przez Niemcy hitlerowskiej na mieszkańcach całych miejscowości. Z tym jednakże zastrzeżeniem, że zagłada miejscowości Lidice i Ležáky (10 i 24 czerwca 1942 r.) w odwecie za zamach na Reinharda Heydricha była jedynym takim zdarzeniem w okupowanych Czechach. Podobnie zagłada Oradour-sur-Galne 10 czerwca 1944 r., dokonana z rozkazu jednego z oficerów 2 Dywizji Pancernej Waffen-SS „Das Reich”, była jedynym takim przypadkiem we Francji.

Zagłada Michniowa stanowiła kulminacyjny punkt kampanii terroru niemieckiego, jaka przetoczyła się przez Kielecczyznę w 1943 r. Zapowiedzią tragedii Michniowa były okrutne akcje represyjne w Skałce Polskiej (11 maja 1943 r.), Strużkach (3 czerwca 1943 r.) i Borze Kunowskim (4 lipca 1943 r.). Skałka Polska została spalona, a 91 ofiar (29 mężczyzn, 23 kobiety i 39 dzieci) rozstrzelano bądź spalono żywcem. Zbrodni tej dokonała żandarmeria niemiecka z Kielc przy współudziale volksdeutschów z Antonielowa (podczas okupacji Skałki Niemieckiej). W Strużkach zastrzelono i spalono 74 ofiary (17 mężczyzn, 33 kobiety i 24 dzieci). Zbrodni tej dokonał 3 zmotoryzowany batalion żandarmerii. W Borze Kunowskim zamordowano 43 osoby (27 mężczyzn, 7 kobiet i 9 dzieci). Kobiety, dzieci i 6 mężczyzn spalono żywcem, pozostałych 21 mężczyzn rozstrzelano. Sprawcy zbrodni w Borze Kunowskim pochodzili z 17 pułku policji ochronnej (Schutzpolizei), który potem brał udział w zagładzie Michniowa.

Pacyfikacja Michniowa została przygotowana przez gestapo, które dysponowało listą mieszkańców wsi podejrzewanych o współpracę ze zgrupowaniem partyzanckim AK Jana Piwnika „Ponurego”. Rozkaz przeprowadzenia akcji terrorystycznej wobec mieszkańców Michniowa wydał najprawdopodobniej kierownik placówki Policji Bezpieczeństwa w Kielcach, SS-Hauptsturmführer Karl Essig. Szczegóły ekspedycji karnej omówiono 8 lipca 1943 r. na specjalnej naradzie w Radomiu. Do jej przeprowadzenia wyznaczono różne pododdziały z 17 i 22 pułku policji ochronnej, żandarmerię niemiecką z terenowych komisariatów i posterunków oraz funkcjonariuszy gestapo z Kielc. Pododdziałami żandarmerii dowodził pochodzący z Austrii kpt. Gerulf Mayer – dowódca żandarmerii z Kielc, wcześniej kierujący zagładą Skałki Polskiej. Był on najbardziej aktywnym z wszystkich oficerów niemieckich działających podczas pacyfikacji Michniowa.

Współpraca michniowian z konspiracją AK była jednak tylko pretekstem do spalenia wsi i wymordowania jej mieszkańców. Faktycznym powodem – wynikającym z niemieckiej polityki okupacyjnej – była okazja do sterroryzowania ludności polskiej i zmniejszenia jej liczebności na terenach, które po wygranej przez III Rzeszę wojnie miały być w myśl Generalnego Planu Wschodniego obszarem osadnictwa niemieckiego.

W niedzielę 11 lipca 1943 r. w okolicy Michniowa były widziane samochody, z których wysiadło kilku oficerów niemieckich. Dokonali oni rozpoznania terenu. Terrorystyczna akcja pacyfikacyjna rozpoczęła się w nocy z 11 na 12 lipca, kiedy Michniów został odcięty od świata podwójnym łańcuchem posterunków niemieckich. Siły pacyfikacyjne obsadziły również oba wloty drogi biegnącej przez Michniów z Suchedniowa do Bodzentyna. Wszyscy mieszkańcy, którzy wychodzili do pracy i próbowali dostać się na stację kolejową w Skarżysku-Kamiennej byli zatrzymywani i zmuszeni do położenia się twarzą do ziemi. Działo się to na skraju lasu przy szosie.

Po upływie około godziny od zamknięcia pierścienia okrążenia policja i żandarmeria niemiecka weszły do wsi i chodząc od domu do domu wypędzały mężczyzn i chłopców, brutalnie ich bijąc. Bracia Jan i Antoni Gołębiowscy, którzy próbowali uciekać, zostali zastrzeleni na miejscu. Następnie siły pacyfikacyjne ustawiły w szeregu pod wiejską szkołą 18 mężczyzn, wybranych według listy sporządzonej przez gestapo. Strzałem w tył głowy zabito 17 nich (jedną osobę w ostatniej chwili wyłączono z egzekucji). Drugą grupę mężczyzn i chłopców zgromadzono przy zakręcie drogi przebiegającej przez wieś. Tam powtórzono procedurę wywoływania nazwisk według listy. 18-letni Walerian Krogulec, który zdaniem niemieckiego oficera zbyt wolno reagował na jego polecenia, został zastrzelony. Pozostałych co najmniej 24 mężczyzn zgromadzono w czterech stodołach, które niemieccy policjanci ostrzelali i podpalili.

Po przeprowadzeniu tych mordów siły pacyfikacyjne podzieliły się na mniejsze grupy i bestialsko mordowały mieszkańców w różnych rejonach wsi oraz podpalały zabudowania. Żonę gajowego Władysława Wikły rozstrzelano wraz pięciorgiem dzieci, zabijając w pierwszej kolejności dzieci. Ponadto policjanci niemieccy dopuszczali się grabieży mienia ofiar, zabierając odzież, pościel, meble, inwentarz żywy i martwy. Łupy te odwieźli ciężarówkami do Kielc.

Tego dnia Niemcy zamordowali w Michniowie 102 osoby, w tym 95 mężczyzn w wieku od 16 do 63 lat, dwie kobiety i pięcioro dzieci. 23 mężczyzn zostało rozstrzelanych, reszta spalona żywcem.

Opuszczając Michniów siły pacyfikacyjne uprowadziły 28 osób, w tym 18 młodych kobiet i dziewcząt, które wywieziono na roboty do Rzeszy. Pozostałych 10 osób – 9 mieszkańców Michniowa i jeden mieszkaniec Jędrowa – zostało osadzonych w więzieniu policyjnym w Kielcach i poddanych brutalnemu śledztwu. Z zachowanych protokołów przesłuchań kieleckiego gestapo wynika, że wszyscy zachowali się w śledztwie bohatersko i nikogo nie wydali pomimo tortur. Po śledztwie jedną osobę zwolniono, a 9 osób deportowano do KL Auschwitz 29 lipca 1943 r. w jednym z największych transportów Polaków z dystryktu radomskiego, który liczył 609 więźniów i 96 więźniarek politycznych. Byli to: Kazimierz Krogulec (nr 131846), Antoni Materek (nr 131854), Bogdan Materek (nr 131855), Jan Roman Materek (nr 131856), Teofil Materek (nr 131857), Zofia Materek (nr 50601), Piotr Charasymowicz (nr 131828) oraz małżeństwo Feliks (nr nieznany) i Władysława (nr 50597) Fagasińscy, zarejestrowani w obozie pod konspiracyjnym nazwiskiem Daniłowscy. Spośród nich wojnę przeżyli tylko 19-letni Kazimierz Krogulec, 16-letni Bogdan Materek i jego matka Zofia.

Na drugi dzień po pacyfikacji Michniowa w Skarżysku-Kamiennej został aresztowany Wiktor Wikło (nr 131876) za to jedynie, że był mieszkańcem Michniowa. Podczas pacyfikacji wsi zginęło 20 osób z jego rodziny i dalszych krewnych, w tym 9 w wieku od 4 do 19 lat. Jednego z jego krewnych zamordowano w kilka dni po pacyfikacji. Także Wiktor Wikło nie przeżył wojny (zginął prawdopodobnie w KL Buchenwald, gdzie został przeniesiony w 1944 r. z KL Auschwitz).

Po południu 12 lipca do Michniowa przybył z lasów siekierzyńskich oddział partyzancki AK pod dowództwem Jana Piwnika „Ponurego”. Wiadomość o pacyfikacji Michniowa zastała partyzantów „Ponurego” w bazie na Wykusie. Ruszyli z odsieczą, jednak nie zdążyli przed opuszczeniem Michniowa przez niemiecką ekspedycję karną. Zobaczywszy spaloną w dużej mierze wieś „Ponury” podjął decyzję o przeprowadzeniu natychmiastowej akcji odwetowej. Partyzanci zajęli posterunek kolejowy w Podłaziu i początkowo próbowali zaatakować pociąg urlopowy wiozący żołnierzy niemieckich z frontu wschodniego, jednakże podłożony przez nich na torach ładunek wybuchowy okazał się wadliwy. W tej sytuacji około godz. 2:40 13 lipca zatrzymali pod semaforem pociąg pospieszny relacji Kraków-Warszawa i ostrzelali wagony „Nur für Deutsche”. Według jednego z meldunków niemieckich zabito 8 i raniono 14 pasażerów tych wagonów. Z kolei historyk Cezary Chlebowski oceniał, że podczas ataku na pociąg zginęło lub odniosło rany około 50 Niemców. Na ścianach rozbitych wagonów partyzanci wyryli napisy „Za Michniów”.

Niemiecki odwet na odwet „Ponurego” był straszliwy. Rano 13 lipca wyjechała z Kielc w kierunku Michniów kolumna samochodów z policją niemiecką. Zatrzymała się we wsi Ostojów, po czym policjanci tyralierą ruszyli na Michniów. Po dojściu do najbliższego wzgórza otworzyli ogień do zabudowań wsi. W Michniowie pozostało jeszcze około 120 mieszkańców, którzy przeżyli pierwszy dzień pacyfikacji i nie opuścili wsi w nocy. Około 20 z nich, zbudzonych strzałami, zdołało zbiec do lasu. Ci, którym to się nie udało byli zabijani bez względu na wiek i płeć w swoich domach, na podwórzach, drogach i polach. Istniejące jeszcze budynki Niemcy podpalali, ograbiając je przedtem z mebli, pościeli i rzeczy wartościowych. Miały miejsce przypadki wrzucania żywcem ofiar do ognia. Najmłodszą ofiarą masakry był dziewięciodniowy Stefan Dąbrowa. 13 lipca zginęły 102 ofiary, w tym 7 mężczyzn, 52 kobiety i 43 dzieci.

Przed pacyfikacją Michniów liczył około 500 mieszkańców i około 80 gospodarstw (250 budynków), które zostały doszczętnie spalone. W rezultacie zbrodniczej operacji policji niemieckiej zamordowano 204 osoby, w tym 102 mężczyzn i młodocianych, 54 kobiety i 48 dzieci w wieku od 9 dni do 15 lat. Dwie ofiary nie były mieszkańcami tej wsi. Całkowicie wymordowane zostały wielopokoleniowe rodziny Dąbrowów, Imiołków i Materków. Zdaniem historyka Longina Kaczanowskiego liczba nierozpoznanych dotąd ofiar pacyfikacji Michniowa może sięgać 20 osób. Po wojnie do zrównanej z ziemią wsi powróciło około 140 mieszkańców.

W 1969 r. austriacki sąd w Grazu skazał Gerulfa Mayera na 11 lat więzienia (karę następnie obniżono do 10 lat) za kierowanie pacyfikacją Skałki Polskiej. Natomiast nie uznał go za winnego udziału w pacyfikacji Michniowa, ponieważ według austriackiego prawa należało udowodnić, że zabił konkretną osobę.

W 2017 r. Sejm ustanowił 12 lipca – dzień zagłady Michniowa – Dniem Walki i Męczeństwa Wsi Polskiej.

Bohdan Piętka

24 lipca 2023 r.

„Przegląd”, nr 30 (1229), 24-30.07.2023, s. 28-30

Głową w mur. Polska klasa polityczna a rozliczenie zbrodni wołyńskich

Przed 80-tą rocznicą ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego dużym echem odbiła się wypowiedź prezydenta Andrzeja Dudy skierowana do księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, znanego z zaangażowania w walkę o upamiętnienie ofiar zbrodni OUN-UPA. Odpowiadając na krytykę księdza, który zarzucił prezydentowi, że podczas wizyty w Kijowie pod koniec czerwca nie wypowiedział się oficjalnie na temat nadchodzącej rocznicy rzezi wołyńskiej, Andrzej Duda stwierdził: Ja bym mimo wszystko wolał, żeby ksiądz Isakowicz-Zaleski zajmował się tym, czym powinien zajmować się ksiądz (…). My prowadzimy spokojną politykę, a nie politykę biegania z widłami, politykę spokojnego szukania porozumienia w sprawach trudnych historycznie, które liczą sobie wiele dziesięcioleci, są bardzo skomplikowane, niezwykle bolesne dla istotnej grupy naszych rodaków.

Użyte przez prezydenta sformułowanie o „bieganiu z widłami” przez tych, którzy domagają się od władz państwowych konkretnych rezultatów w sprawie historycznego rozliczenia z Ukrainą kwestii zbrodni nacjonalistów ukraińskich, było niefortunne i niestosowne. Z widłami (i siekierami) biegali bowiem po Wołyniu w 1943 r. podkomendni Dmytra Klaczkiwskiego („Kłyma Sawura”) – dowódcy UPA na Wołyniu i Polesiu, jednego z inicjatorów ludobójstwa wołyńskiego, pełniącego kierowniczą rolę w jego przeprowadzeniu.

Już w 1995 r. – a więc na długo przed przewrotami politycznymi z 2004 i 2014 r. – lokalne władze ukraińskie ufundowały „Kłymowi Sawurowi” pomnik w Zbarażu. W 2002 r. jego pomnik stanął także w Równem – jednym z głównych miast Wołynia. Poświęcono mu też w 2015 r. pamiątkowy krzyż w pobliżu Orżewa koło Równego. Imieniem Klaczkiwskiego nazwano wiele ulic w miastach zachodniej Ukrainy. Pamięci „Kłyma Sawura” oraz Jewhena Konowalca (przewodniczącego Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów w latach 1929-1938) Tarnopolska Rada Obwodowa poświeciła rok 2011. W roku 2020 – a więc już za prezydentury Wołodymyra Zełenskiego – Rada Najwyższa Ukrainy przyjęła uchwałę w sprawie wydarzeń i postaci historycznych, które zostaną upamiętnione na szczeblu państwowym w 2021 r. Wśród tych postaci znalazł się m.in. Dmytro Klaczkiwski. W uchwale został on nazwany „wojskowym i politycznym działaczem, organizatorem i pierwszym dowódcą Ukraińskiej Powstańczej Armii, kierownikiem Ukraińskiej Powstańczej Armii na Wołyniu i uczestnikiem walk o niepodległość Ukrainy w XX wieku”.

Polska klasa polityczna oraz polskie media głównego nurtu ani razu (przynajmniej oficjalnie) nie zwróciły uwagi partnerom politycznym z Ukrainy, że taka polityka historyczna to jest właśnie nic innego jak „bieganie z widłami”, ponieważ jest niebezpieczna dla samej Ukrainy. Nie dlatego, że roznieca nastroje nacjonalistyczne, ale dlatego, że zostanie wykorzystana politycznie przeciw Ukrainie przez Rosję. Dzisiaj już wiemy, że została wykorzystana przez Rosję do uzasadnienia agresji z 24 lutego 2022 r. jako operacji mającej „denazyfikować” Ukrainę.

Polskie czynniki oficjalne nie zareagowały też, gdy w 2018 r. Ukraiński IPN bezczelnie ogłosił, że tajna dyrektywa „Kłyma Sawura” z czerwca 1943 r. w sprawie wymordowania ludności polskiej na Wołyniu jest „polskim mitem”. W tym kontekście pouczanie rok temu księdza Isakowicza przez prezydenta A. Dudę, żeby „ważył słowa”, a teraz jego uwaga o „bieganiu z widłami” świadczą jedynie o bezsilności najwyższych przedstawicieli władz polskich wobec polityki historycznej Ukrainy. Mimo różnych deklaracji, padających wielokrotnie tak z Warszawy jak i z Kijowa, strona ukraińska wciąż mnoży przeszkody na drodze do historycznego rozliczenia ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego poprzez ekshumację i upamiętnienie ofiar. Bijąc stale głową w mur ukraińskiej nieustępliwości, polscy politycy czasem reagują agresją wobec tych, którzy krytykują ich bezsilność i postawę strony ukraińskiej.

W dalszej części swojej wypowiedzi dla radia Zet prezydent A. Duda stwierdził, że „poważnym zadaniem władz, ale i ludzi w Polsce odpowiedzialnych za sprawy publiczne jest prowadzenie tych spraw tak, żeby one pomiędzy Polakami a Ukraińcami układały się na zasadach wzajemnego szacunku, zrozumienia, sprawiedliwości i szukania wspólnej przyszłości”. Pełna zgoda, ale taki sam obowiązek leży po stronie ukraińskiej. Niestety tamtejsze środowiska nacjonalistyczne, mające decydujący wpływ na politykę historyczną na szczeblu Ukraińskiego IPN oraz władz lokalnych i centralnych, wcale nie sprzyjają szukaniu wzajemnego szacunku, zrozumienia i sprawiedliwości w sprawie trudnej historii. Prezydent Wołodymyr Zełenski musi się liczyć z głosem tych środowisk, czyli epigonów OUN-UPA, zwłaszcza w sytuacji trwającej wojny z Rosją. Dlatego w kolejną okrągłą rocznicę ludobójstwa wołyńskiego prawdopodobnie znowu nie będzie przełomu.

W konkluzji prezydent A. Duda powiedział, że „powinniśmy mieć pojednanie w sprawie Wołynia”. „Potrzebna jest prawda historyczna, potrzebny jest szacunek dla ofiar i potrzebny jest szacunek i braterstwo wzajemnie, między narodami” – podsumował.

Tego typu deklaracje padały ze strony przedstawicieli najwyższych władz polskich wielokrotnie przez minione 20 lat. Nie zwiastowały one jednak żadnego postępu w kwestii zamknięcia rozdziału tragicznej historii relacji polsko-ukraińskich w pierwszej połowie XX w. Prawdy historycznej niestety nie będzie, nawet gdy Ukraina zgodzi się na ekshumację ofiar i ich upamiętnienie. Jeżeli bowiem upamiętnienia ofiar znajdą się w cieniu pomników ich katów, to jedno będzie przeczyć drugiemu. Albo upamiętniamy katów, albo ofiary, ale nie jedno i drugie. Rozumieją to czynniki polityczne w Kijowie, które nie chcą zrezygnować z czczenia katów jako domniemanych bojowników o niepodległość Ukrainy. Dopóki sprawcy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego będą na Ukrainie tak postrzegani, raczej nie należy oczekiwać zgody na upamiętnienie ich ofiar.

W związku 80-tą rocznicą rzezi wołyńskiej wypowiedział się też Jarosław Kaczyński. Jest to trudne, nie będę tego ukrywał. Nie chcę tego tematu rozwijać. Mówię jasno – kiedy przyjdzie ta rocznica, a to już bardzo niedługo, trzeba powiedzieć, że to było ludobójstwo wyjątkowo wręcz brutalne, okrutne, jeszcze gorsze niż to niemieckie. To było ludobójstwo i trzeba się z tym rozliczyć – powiedział prezes PiS w radiu RMF FM.

Podkreślił, że ofiary należy „właściwie pochować, tak jak na to zasługują”. W związku z tym oświadczył: Kiedyś powiedziałem to Petrowi Poroszence, w gmachu Sejmu i to nawet w takich formach może bardziej zdecydowanych. Ale w tej chwili nie sądzę, żebym tym pomógł temu, co jest w tej chwili także naszym głównym celem, to znaczy pokonanie Rosji. Oni uważają, że w tym momencie nie mogą. Nie podzielam tego zdania, ale to oni prowadzą wojnę, oni giną na frontach, oni są bombardowani, niszczeni na różne sposoby. Wobec nich też zaplanowano, bo przecież taki był plan, ludobójstwo. Tak to trzeba określić. Równocześnie jednak dodał: Nie możemy się z tego wycofywać, bo żaden naród nie może zaakceptować ludobójstwa popełnionego na jego obywatelach, i w ogóle nie może zaakceptować – jeżeli jest narodem i państwem cywilizowanym – żadnego ludobójstwa.

W podobne tony uderzył wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Maciej Wąsik na antenie Polskiego Radia 24: Oczywiście to jest pewien cierń w naszych relacjach polsko-ukraińskich. My musimy Ukrainie pomagać, bo Ukraina walczy w polskim interesie. Racja stanu polska wygląda w ten sposób, że Ukraina musi wygrać tę wojnę, nie może przegrać, bo nie możemy dopuścić, by wojska Putina stanęły na Bugu. Ale są oczywiście rachunki krzywd, o których trzeba mówić, o których trzeba pamiętać i które trzeba twardo stawiać i Polska będzie twardo stawiała te sprawy.

Z powyższych wypowiedzi można wywnioskować skąd bierze się bezsilność polskiej klasy politycznej wobec polityki historycznej Ukrainy. Bezsilność ta bierze się m.in. z przyjęcia radykalnie proukraińskiego wektora polityki wschodniej. Ja tego w obecnej sytuacji nie podważam i zgodzę się z ministrem Wąsikiem, że nie leży w polskim interesie graniczenie na Bugu z Rosją lub rosyjską strefą wpływów. Niemniej jednak oparcie polityki proukraińskiej na zasadzie wspierania Ukrainy za wszelką cenę spowodowało, że Polska w aliansie z Ukrainą stała się partnerem słabszym.

Przekonał się o tym rzecznik prasowy Ministerstwa Spraw Zagranicznych Łukasz Jasina. 19 maja w rozmowie z Onetem stwierdził on, że Wołyń jest „problemem, blokującym bardzo wiele wspólnych inicjatyw”, a prezydent Zełenski powinien powiedzieć „przepraszam i proszę, prosimy o wybaczenie”. Na te słowa natychmiast zareagował ambasador Wasyl Zwarycz, który oświadczył, że jakiekolwiek próby narzucania Ukrainie, „co musimy w sprawie wspólnej przeszłości są nieakceptowalne i niefortunne”. W konsekwencji Łukasz Jasina został zawieszony w funkcji rzecznika MSZ (formalnie wysłany na bezterminowy urlop). Z jego strony było to klasyczne uderzenie głową w mur, uświadamiające kto jest partnerem silniejszym w partnerstwie polsko-ukraińskim. Nie może być jednak inaczej, jeśli stoi się na stanowisku bezalternatywności opcji proukraińskiej (czy proamerykańskiej).

Identyczne oczekiwania pod adresem prezydenta Zełenskiego jak rzecznik MSZ wyraził Leszek Miller, komentując wizytę prezydenta Ukrainy w Warszawie na początku kwietnia br. Pomyślałem sobie, że to jest wspaniała okazja, żeby prezydent Zełenski przeprosił za tę zbrodnię, jakże okrutną, co więcej, zbrodnię, która nie ma żadnej kontynuacji w sensie że kości tych okrutnie pomordowanych leżą na polach pszenicy, w lasach i nawet nie ma zgody władz ukraińskich na ekshumację – stwierdził Miller w wypowiedzi dla „Rzeczypospolitej”. I dodał: Myślę, że słowa te nie padły dlatego, że ani władze ukraińskie, ani społeczeństwo ukraińskie nie jest gotowe do zmierzenia się z tym problemem. To zbrodnia, która w uchwale Sejmu polskiego została określona jako ludobójstwo.

Prezydent i społeczeństwo Ukrainy nie potrafią zmierzyć się z tym problemem, ponieważ nie chcą narażać się środowiskom nacjonalistycznym, które są wpływowe politycznie, a od drugiego Majdanu mają decydujący głos w sprawie kształtu ukraińskiej polityki historycznej.

Dopytywany jednak, czy gdyby był premierem naciskałby na Ukrainę w sprawie historycznego rozliczenia Wołynia, Miller odpowiedział, że „publicznie nie, z uwagi na kontekst wojenny, ale w rozmowach prywatnych owszem, zwracałbym się dosyć stanowczo, aby nie przemilczać tej kwestii”. Czyli zajmowałby taką postawę jak obecne władze.

Rano 7 lipca premier Mateusz Morawiecki wkopał drewniany krzyż w miejscu polskiej wsi Ostrówki, która została wymordowana 30 sierpnia 1943 r. przez kureń UPA pod dowództwem Iwana Kłymczaka „Łysego”. Niestety władze ukraińskie nie pozwolą napisać przy tym krzyżu kogo on upamiętnia i kto kogo zamordował. Tak jest z wszystkimi (nielicznymi) krzyżami postawionymi w miejscach zbrodni UPA na Wołyniu.

W przeciwieństwie jednak do władz, których postawę można krytykować, ale które od tematyki wołyńskiej nie uciekają, ze strony polityków opozycji brak jest jakichkolwiek wypowiedzi na ten temat. Tak jakby opozycja chciała ten problem przemilczeć. Należy przypomnieć, że Platforma Obywatelska podczas swoich rządów (2007-2015) niechętnie odnosiła się do społecznych inicjatyw upamiętnienia Krwawej Niedzieli, a w 2013 r. doprowadziła do wykreślenia z sejmowej uchwały w sprawie 70-tej rocznicy rzezi wołyńskiej słowa „ludobójstwo”.

Podobnie jest z mediami. Głównie temat rocznicy 11 lipca poruszają media prorządowe, czasem wyrażając obawy o możliwość jej wykorzystania przez Rosję na szkodę relacji polsko-ukraińskich. Np. na prorządowym portalu wpolityce.pl czytam wypowiedź red. Jakuba Maciejewskiego: 11 lipca odbędą się w całej Polsce uroczystości upamiętniające ludobójstwo ukraińskich nacjonalistów na polskiej ludności cywilnej. Ogromna, niewystarczająco upamiętniona zbrodnia, wokół której uroczystości odbywają się jednocześnie w cieniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Rosyjska dezinformacja będzie próbowała to wyzyskać nie dla pamięci i sprawiedliwości, ale dla skłócenia Polaków i Ukraińców dziś, by osłabić opór nad Dnieprem.

No właśnie, dlaczego ta zbrodnia jest „niewystarczająco upamiętniona”? Na Ukrainie jest w ogóle nieupamiętniona i do tego negowana przez tamtejszą politykę historyczną przy pomocy kultu katów i absurdalnej tezy o „wojnie chłopskiej”. Co do rosyjskiej dezinformacji, to Rosja zawsze będzie tę sprawę wykorzystywać do podkopywania relacji polsko-ukraińskich, nie tylko przy okazji rocznicy 11 lipca. Rosja będzie grać Wołyniem dopóki politycy z Warszawy i Kijowa tego problemu nie załatwią. Rozwiązanie tego problemu jest bardzo proste. Trzeba nazwać zbrodniarzy i zbrodnie po imieniu, ekshumować i upamiętnić ofiary. Niby proste, a jednak niemożliwe do osiągnięcia z powodu ukraińskiej polityki historycznej i bezsilności polskiej klasy politycznej wobec tej polityki.

Polskie elity nigdy nie miały dobrego pomysłu na to, co zrobić z trudną przeszłością polsko-ukraińską. W latach 90-tych XX w. dominowało wśród nich przekonanie, że jak Polska dokona jednostronnej ekspiacji za niewspółmiernie mniejsze winy wobec Ukraińców, to Ukraina na zasadzie wzajemności dokona ekspiacji za Wołyń. Ekspiacji za operację „Wisła” dokonano kilkakrotnie na szczeblu parlamentu i urzędu prezydenta, a do wzajemności ze strony ukraińskiej nie doszło. Mało tego. Te gesty zostały uznane na Ukrainie za polskie przyznanie się do winy w sprawie odpowiedzialności za konflikt polsko-ukraiński w pierwszej połowie XX w.

Potem próbowano zamiatać temat Wołynia pod dywan, a gdy to się nie udało próbowano przerzucić odpowiedzialność za zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Sowietów (w domyśle Rosję). Chodzi o słynną wypowiedź Bronisława Komorowskiego z 2008 r. (wówczas marszałka Sejmu), że „za Wołyń odpowiadają Sowieci” oraz wypowiedź Antoniego Macierewicza z 2016 r., że „w tle tej ogromnej tragedii stoi Rosja”.

Kiedy okazało się, że pomajdanowa Ukraina brnie w radykalną gloryfikację OUN i UPA, skrajnie proukraińskie środowiska w Polsce z obu stron sceny politycznej postulowały, by to afirmować. Mam tutaj na myśli chociażby artykuł Andrzeja Talagi z 2017 r. w „Rzeczypospolitej”, zatytułowany „Lepiej z Banderą niż z Moskwą”. Postulował w nim, by „wziąć UPA w nawias” i postawić „rację stanu ponad racją moralną”. Ta racja stanu, to niedopuszczenie do tego, by Ukraina znalazła się w rosyjskiej strefie wpływów. Ale przecież nie znajdzie się w rosyjskiej strefie wpływów dlatego, że zrezygnuje z kultu UPA, czy potępi jej zbrodnie. Wręcz przeciwnie – Ukraina znalazłaby się wtedy automatycznie „w Europie”, w dosłownym tego słowa znaczeniu. I to powinni polscy politycy oraz publicyści wytłumaczyć partnerom z Kijowa.

Jeszcze dalej poszedł trzy lata wcześniej Kazimierz Wóycicki, który wpadł w zachwyt po zwiedzeniu muzeów Stepana Bandery i Romana Szuchewycza pod Lwowem i ogłosił na swoim blogu internetowym, że Szuchewycz „powinien być również dla Polaków postacią o cechach bohatera”.

Te i inne wyskoki skrajnie proukraińskich polityków i autorów też są jedną z przyczyn tego, że Ukraina prowadzi taką a nie inną politykę historyczną i lekceważy polskie oczekiwania w kwestii historycznego rozliczenia ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego.

Przełomu w związku z 80-tą rocznicą tego ludobójstwa nie obiecuję sobie nie tylko po politykach polskich i ukraińskich, ale także po zapowiedzianym na 7 lipca oświadczeniu przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp. Stanisława Gądeckiego i zwierzchnika Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego abp. większego Światosława Szewczuka. Po 2004 i 2014 r. nie zabrakło duchowieństwa greckokatolickiego przy poświęcaniu pomników nowych bohaterów Ukrainy z OUN, UPA i dywizji Waffen-SS „Galizien”. Dlatego nie przypuszczam, by w tym oświadczeniu Kościół greckokatolicki na Ukrainie dokonał ekspiacji za wspieranie nacjonalistów ukraińskich w czasach, gdy kolaborowali oni z III Rzeszą i dokonywali zbrodni przeciw ludzkości. Wspomnę tutaj chociażby nabożeństwo, które odprawił 28 kwietnia 1943 r. biskup lwowski Josyf Slipyj dla ochotników do 14. Dywizji Grenadierów Waffen-SS „Galizien”, czczonej na dzisiejszej Ukrainie.

Pod jednym z postów na Facebooku, przypominających 80-tą rocznicę Krwawej Niedzieli, przeczytałem wypowiedź człowieka przedstawiającego się jako wykształcony, którą zacytuję dosłownie: „to było dawno”. Skoro takie podejście do historii mają niektórzy Polacy (a podejrzewam, że nie jest to margines), to może nie należy za dużo wymagać od polskiej klasy politycznej.

Bohdan Piętka

10 lipca 2023 r.

„Przegląd”, nr 28 (1227), 10-16.07.2023, s. 8-12

Cierń przeszłości

11 lipca będzie kolejny raz obchodzony Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej. Święto to zostało ustanowione przez Sejm w 2016 r., a długa droga do jego ustanowienia była wyboista. Pierwszą przeszkodą była polityka polska, oparta na założeniu, że nie można zadrażniać stosunków z Ukrainą. Wszystko bowiem co osłabia partnerstwo polsko-ukraińskie wzmacnia Rosję. Drugą przeszkodą była polityka historyczno-tożsamościowa Ukrainy, która gloryfikuje sprawców ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego jako bohaterów walki o niepodległość. Z Kijowa płynęły wtedy sygnały, że „granie Wołyniem” przez stronę polską właśnie stosunki polsko-ukraińskie osłabi.

Dlatego w Warszawie trwały długie utarczki o formę upamiętnienia i treść uchwały Sejmu. Największe spory toczyły się o słowo „ludobójstwo”, po raz pierwszy wykreślone z uchwały sejmowej w 2013 r. Gdy wreszcie w 2016 r. w sejmowej uchwale powiedziano wszystko bez niedomówień i ustanowiono Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa, Adam Michnik zarzucił posłom na Sejm głupotę, szowinizm i podłość oraz „splunięcie w twarz ukraińskiej demokracji”, a sam zapis o ludobójstwie określił jako „idiotyczny” (A. Michnik, Powrót upiorów przeszłości”, „Gazeta Wyborcza”, 27-28.08.2016, s. 18).

Jak to jednak jest z tymi upiorami przeszłości? Co to są za upiory i dlaczego wciąż straszą? Na dzień Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów wybrano 11 lipca, co też nastąpiło po długich i trudnych utarczkach, bo niektórzy politycy proponowali 17 września. Data 11 lipca odwołuje się do rocznicy tzw. Krwawej Niedzieli – czyli apogeum ludobójstwa na Wołyniu. 11 lipca 1943 r. bojówki ukraińskie zaatakowały na terenie Wołynia 99 miejscowości zamieszkałych przez Polaków. Wybrano niedzielę, ponieważ większość bezbronnych ofiar znajdowała się wtedy w kościołach, co ułatwiło napastnikom ich zamordowanie. W dniach 11-14 lipca 1943 r. nacjonaliści ukraińscy zaatakowali 167 polskich miejscowości, a w całym lipcu 1943 r. – 520. Napady te spowodowały po stronie polskiej kilkanaście tysięcy ofiar. Ogółem od lutego do końca 1943 r. nacjonaliści ukraińscy zamordowali na Wołyniu około 50-60 tys. Polaków w 1865 miejscowościach, które w większości zostały spalone.

Czym był nacjonalizm ukraiński i dlaczego doprowadził do takich zbrodni? Był ukraińską formą faszyzmu nastawioną na współpracę z III Rzeszą, do której doszło podczas drugiej wojny światowej. Jest to fakt historyczny i nie zmieni tego wybielanie nacjonalizmu ukraińskiego jako rzekomego ruchu demokratycznego i niepodległościowego, które miało miejsce na emigracji ukraińskiej po 1945 r. i ma miejsce na niepodległej Ukrainie po 2004 r.

Nacjonalizm ukraiński nie był czymś wyjątkowym w realiach europejskich lat 30-tych XX w. Podobne mu ruchy i ideologie – wzorujące się na faszyzmie i bazujące na radykalnym nacjonalizmie – były w tamtym czasie charakterystyczne dla wielu narodów Europy Środkowo-Wschodniej i Południowej. Zwłaszcza tych upośledzonych politycznie, do których należeli w pierwszej kolejności Ukraińcy – pozbawieni własnego państwa i podzieleni terytorialnie pomiędzy Polskę i ZSRR. Jego wyjątkowość polegała na tym, że dopuścił się zbrodni porównywalnych pod względem okrucieństwa jedynie ze zbrodniami chorwackich ustaszy oraz na tym, że nie zniknął wraz ze swoją epoką. Drugie życie zapewniła mu „zimna wojna”, a trzecie polityka amerykańska wobec Ukrainy po 2004 r.

Polityka historyczna współczesnej Ukrainy przedstawia utworzoną w 1929 r. Organizację Ukraińskich Nacjonalistów jako ruch antysowiecki (antyrosyjski), jednakże był to przede wszystkim ruch antypolski. Przywódcy OUN uważali w latach 30-tych i na początku lat 40-tych XX w. Polskę za głównego wroga. Wydali bezwzględną wojnę II Rzeczypospolitej, uderzając serią ataków terrorystycznych w jej instytucje i przedstawicieli. W porozumieniu z Niemcami hitlerowskimi OUN zorganizowała dywersję przeciwko Polsce w czasie kampanii wrześniowej 1939 r. (wtedy doszło do pierwszych mordów nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej). To antypolskie stanowisko zostało jeszcze bardziej zaostrzone po powstaniu w kwietniu 1940 r. frakcji banderowskiej (OUN-B). Antypolska czysta etniczna o charakterze ludobójstwa, do jakiej doszło na Kresach Południowo-Wschodnich II RP, wynikała z szowinistycznej ideologii ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego i jego celu politycznego, którym było utworzenie totalitarnego i monoetnicznego państwa ukraińskiego.

Ludobójstwo popełnione przez formacje OUN-B i UPA na Polakach w latach 1943-1945 w przedwojennych województwach wołyńskim, lwowskim, tarnopolskim i stanisławowskim oraz częściowo poleskim i lubelskim pochłonęło znaczącą liczbę ofiar. Ryszard Torzecki oszacował ją na 80-100 tys. osób, Grzegorz Motyka na 100 tys., Czesław Partacz na 120 tys., a Ewa Siemaszko na ponad 130 tys. Oczywiście są to tylko ofiary śmiertelne, do których należałoby też dodać rannych oraz trwale okaleczonych fizycznie i psychicznie, wypędzonych na zawsze z własnych siedzib, zniszczone i zagrabione mienie, utracone dziedzictwo historyczne i kulturowe, w tym starte na zawsze z ziemi i map tysiące miejscowości. To wszystko bowiem mieści się w pojęciu ludobójstwa.

Ryszard Szawłowski sklasyfikował zbrodnie ukraińskie na Polakach wyżej od niemieckich i sowieckich jako specjalnie kwalifikowaną zbrodnię ludobójstwa, którą określił łacińskim terminem genocidium atrox (ludobójstwo zwyrodniałe). Zakwalifikował tak zbrodnie popełnione przez OUN-B i UPA na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej dlatego, ponieważ było to ludobójstwo „totalne” (całościowe), charakteryzujące się ponadto stosowaniem najbardziej barbarzyńskich tortur wobec zabijanych ofiar. Wyjątkowość ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego polegała też na tym, że zostało ono dokonane nie przez aparat państwowy, ale przez organizację konspiracyjną na terenie okupowanym do 1944 r. przez Niemcy hitlerowskie.

W tym roku przypada 80-ta rocznica Krwawej Niedzieli. Od wielu lat każda kolejna rocznica, a zwłaszcza okrągła, upływała pod znakiem zadrażnień wewnątrzpolskich i polsko-ukraińskich oraz pytania o historyczne rozliczenie zbrodni wołyńsko-małopolskiej. Nie inaczej jest i w tym roku. Wydaje się, że po upływie 80 lat od tamtych wydarzeń sprawa ta powinna zostać historycznie i politycznie zamknięta we wzajemnych stosunkach. Dla dobra obu narodów, dla ich normalnego i pokojowego współżycia, które jest koniecznością. Nikomu przecież w Polsce nie chodzi o jakiś odwet albo o odzyskanie Kresów Wschodnich, co od pewnego czasu sugeruje propaganda rosyjska. Chodzi jedynie o nazwanie przez Ukrainę zbrodni i sprawców po imieniu, ekshumację ofiar i ich godne upamiętnienie. Tylko tyle wystarczy dla historycznego rozliczenia.

Dlaczego wciąż nie można tego zrobić? Kto jest winny, że ta historia nie została zamknięta i komu służy jej nierozliczenie? Winnych jest wielu. Winna jest głównie polityka – polska i ukraińska.

Wśród polskich elit politycznych po 1989 (1991) r. panowało przekonanie, że Ukraina i Ukraińcy prędzej czy później dojrzeją do rozliczenia trudnych kart wzajemnej historii. Poza tym nie należy stawiać tej sprawy na ostrzu noża, ponieważ Ukraina jest w polskiej polityce wschodniej partnerem strategicznym i bieżące stosunki z nią są najważniejsze, a Ukraińcy dopiero budują swoje państwo. Dlatego początkowo podejmowano kroki o charakterze ekspiacyjno-pojednawczym i oczekiwano, że niepodległa od 1991 r. Ukraina podejmie w rewanżu identyczne kroki. Takim krokiem ekspiacyjno-pojednawczym ze strony polskiej było przyjęcie przez Senat 3 sierpnia 1990 r. uchwały potępiającej operację „Wisła” jako naruszenie prawa człowieka (co powtórzyli potem prezydenci Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński). Oczekiwano najprawdopodobniej, że w odpowiedzi strona ukraińska uczyni podobny krok w sprawie ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego. Ten jednak nie następował i nie nastąpił.

Należy przy tym zaznaczyć, że nie ma symetrii pomiędzy operacją „Wisła” a ludobójstwem dokonanym przez OUN-B i UPA na Kresach Południowo-Wschodnich II RP. Cokolwiek byśmy nie powiedzieli o charakterze deportacji ludności ukraińskiej i łemkowskiej w 1947 r. oraz wbrew temu co twierdzi nacjonalistyczna historiografia ukraińska – celem operacji „Wisła” nie było ludobójstwo, ale likwidacja terrorystycznej działalności UPA w powojennej Polsce.

W 1997 r., właśnie w rocznicę operacji „Wisła”, prezydenci Aleksander Kwaśniewski i Leonid Kuczma podpisali pierwszą deklarację pojednania polsko-ukraińskiego. Deklaracja ta została na Ukrainie odczytana wyłącznie jako jednostronne przyjęcie przez Polskę win za historyczne konflikty i w konsekwencji utrudniła historyczną refleksję strony ukraińskiej nad zbrodniami, popełnionymi przez OUN-B i UPA. Stało się to widoczne zwłaszcza w 2003 r., podczas dyskusji, poprzedzających uroczyste obchody w Porycku (Pawliwce) na Wołyniu 60-tej rocznicy Krwawej Niedzieli z udziałem prezydentów Kwaśniewskiego i Kuczmy.

Jednakże w swoim wystąpieniu prezydent Kwaśniewski, jako pierwszy polski przywódca, nazwał działania OUN-B i UPA zbrodnią ludobójstwa. Wydawało się wówczas, że historyczne rozliczenie i zamknięcie tej krwawej karty historii jest bliskie. Niestety nadzieje te zostały rozwiane po przewrotach politycznych w Kijowie z 2004 i 2014 r., wspieranych zresztą przez stronę polską.

Prezydenci Wiktor Juszczenko (2005-2010) i Petro Poroszenko (2014-2019) oparli politykę historyczną i tożsamościową Ukrainy na konstrukcji mitu OUN i UPA jako ruchu narodowowyzwoleńczego, a nawet demokratycznego. Powodem odwołania się przez nich do OUN i UPA (ubranych w podretuszowane kostiumy historyczne) była polityka bieżąca, czyli dążenie do wykreowania antyrosyjskiej i prozachodniej Ukrainy. Wpadli tutaj w pewną pułapkę, która okazała się dla Ukrainy tragiczna, ponieważ ich polityka historyczna została wykorzystana przez putinowską Rosję do przedstawiania pomajdanowej Ukrainy jako państwa opanowanego przez banderowców i neonazistów.

Oparcie przez pomajdanową Ukrainę swojej polityki tożsamościowej na zafałszowanym historycznie micie nacjonalistycznym miało poparcie, przynajmniej początkowo, części elity politycznej USA. Świadczy o tym słynny artykuł z 2014 r. autorstwa Anne Applebaum pt. „Nationalism Is Exactly What Ukraine Needs” (Nacjonalizm jest dokładnie tym czego potrzebuje Ukraina, „The New Republic”, 13.05.2014). Autorka, zastrzegając iż ma świadomość zbrodni popełnionych przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach i Żydach, odwołała się do doświadczeń historycznych innych państw i w ten sposób dowodziła, że umiarkowany nacjonalizm jest Ukraińcom niezbędny dla stworzenia normalnej (tzn. prozachodniej) Ukrainy.

Nadzieje na szybkie zbudowanie przez Juszczenkę i Poroszenkę zintegrowanej z Zachodem Ukrainy nie za bardzo się ziściły, natomiast jedynie nacjonalizm pod ich rządami urósł w siłę, ku radości propagandy rosyjskiej. Chodzi tutaj nie tylko o heroizację OUN i UPA, tak na szczeblu instytucji publicznych jak i w przestrzeni społecznej, ale także dywizji Waffen-SS „Galizien”. Trudno sobie wyobrazić, że w państwie europejskim może być czczona jakaś dywizja SS. Ma to miejsce tylko na Ukrainie i na należącej do UE Łotwie, gdzie honoruje się publiczne Legion Łotewski SS.

Przyjęcie heroicznego mitu OUN i UPA jako podstawy polityki historyczno-tożsamościowej wykluczyło możliwość historycznego rozliczenia przez Ukrainę zbrodni popełnionych przez te formacje. To jest główny powód tego, że w 80-tą rocznicę Krwawej Niedzieli wciąż nie można zamknąć tego tragicznego rozdziału historii, który niczym cierń przeszłości obciąża stosunki pomiędzy oboma narodami. Drugim powodem są reakcje na ukraińską politykę historyczno-tożsamościową ze strony polskich elit politycznych. Poza skrajnymi przypadkami afirmacji ukraińskiej polityki historycznej w imię strategicznego partnerstwa z Kijowem, reakcje te sprowadzały się najogólniej do odkładania tematu i przyznawania się do własnej bezsilności. Słynna wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego z 2017 r., że „z Banderą do Europy nie wejdziecie” była właśnie wyrazem bezsilności, a nie realną groźbą. Zresztą była to wypowiedź adresowana do elektoratów PiS oraz Konfederacji.

Jestem świadomy tego, że Ukraina nie przyjmie polskiej oceny historycznej OUN i UPA, ale nie może unikać minimalnego rozliczenia zbrodni gloryfikowanego przez siebie ruchu politycznego, czyli właśnie zgody na ekshumację i pochowanie szczątków ofiar leżących bezimiennie w ziemi Wołynia i Podola. Jeżeli Kijów tego unika, to znaczy, że nie traktuje polskich polityków poważnie, bo i tak zawsze wszystko od nich dostanie.

Najwięcej szkód dla polsko-ukraińskiego dialogu historycznego oraz blokowania historycznego rozliczenia ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego, w tym ekshumacji i upamiętnienia jego ofiar, wyrządził Ukraiński Instytut Pamięci Narodowej (UINP). Zwłaszcza pod prezesurą Wołodymyra Wjatrowycza (2014-2019). Instytucja ta swoją kadrę i narrację historyczną przejęła w znacznej mierze z Centrum Badania Ruchu Wyzwoleńczego we Lwowie, utworzonego w 2008 r. przez epigonów nacjonalizmu ukraińskiego. Wołodymyr Wjatrowycz w swoich publikacjach wielokrotnie negował ludobójstwo wołyńsko-małopolskie, przedstawiając je jako rzekomą „wojnę chłopską”, konflikt rzekomo wzajemne zawiniony, czy budując fałszywą symetrię z operacją „Wisła”.

Część ukraińskich elit politycznych zbudowała sobie całkowicie fałszywe przeświadczenie o szczególnych zasługach Stepana Bandery i jego ruchu politycznego dla powstania niepodległej Ukrainy (faktycznie nacjonaliści ukraińscy nie mieli żadnego udziału w odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę w 1991 r.). Przy okazji wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w Kijowie w maju 2022 r. Wjatrowycz pochwalił się na Facebooku, że obecnie 74% Ukraińców ma pozytywny stosunek do Bandery, a 81% uznaje UPA za bojowników o niepodległość. Inne dane podał w październiku 2022 r. Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologii, wedle którego 43% Ukraińców pozytywnie oceniało UPA. Ale i tak był to prawie dwukrotny wzrost w porównaniu z rokiem 2013, kiedy o UPA pozytywnie wyrażało się 22% Ukraińców.

To wyjaśnia dlaczego prezydent Wołodymyr Zełenski nie może odciąć się od skonstruowanego przez UINP mitu OUN i UPA jako nieskazitelnego ruchu narodowowyzwoleńczego. Polityczna kalkulacja podpowiada mu, żeby tego nie robić wobec tak silnych nastrojów nacjonalistycznych w swoim kraju. Zwłaszcza teraz, w obliczu trwającej od 16 miesięcy agresji rosyjskiej. Dlatego po pewnych sygnałach, że możliwe jest odblokowanie ekshumacji szczątków Polaków zamordowanych na Wołyniu, jakie zostały wysłane podczas wizyty prezydenta Zełenskiego w Warszawie na początku kwietnia br., polskie elity polityczne otrzymały kolejny kubeł zimnej wody. Tym bardziej zaskakujący, że niespodziewany po ogromie pomocy politycznej i wojskowej udzielonej przez Polskę Ukrainie po 24 lutym 2022 r.

17 czerwca br. szef UINP Anton Drobowycz w wywiadzie dla serwisu Glavcom powiedział, że strona ukraińska nie wyda zgody na polskie prace poszukiwawczo-ekshumacyjne na swoim terytorium, dopóki zalegalizowany przez Polskę pomnik UPA na górze Monastyrz koło Werchraty nie zostanie odnowiony w takiej formie, jakiej żąda strona ukraińska (tzn. gloryfikującej UPA). Wspomniał też o innych upamiętnieniach tego typu na terenie Polski, w większości nielegalnych, których odnowienia również oczekuje. Tym samym stanowisko Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej pozostało takie jak wcześniej: chcecie mieć ekshumacje i upamiętnienia polskich ofiar UPA na terenie Ukrainy, to uczcijcie ich katów na swoim terytorium.

Tenże Anton Drobowycz, kiedy w grudniu 2019 r. obejmował po Wjatrowyczu stery UINP oświadczył na konferencji prasowej, że „mowa o ludobójstwie dokonanym przez Ukraińców na Polakach to nieporozumienie”. Takie jest podejście do tego tematu ukraińskiej polityki historycznej oraz niektórych środowisk proukraińskich w Polsce. Dopóki ono się nie zmieni, nie będzie mowy o historycznym rozliczeniu i zamknięciu sprawy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego, czyli o wyrwaniu ciernia, który zawsze będzie kaleczył wzajemne stosunki. Niezależnie od tego jak dobre miny będą przy tym robić przywódcy najwyższego szczebla w Warszawie i Kijowie.

W tym samym czasie, kiedy Drobowycz udzielał wywiadu serwisowi Glavcom Władimir Putin miał poruszyć na forum ekonomicznym w Petersburgu temat „denazyfikacji” Ukrainy oraz puścić film o zbrodniach nacjonalistów ukraińskich na Polakach. Informację o tym podał w Polsce tylko portal Kresy.pl, więc nie potrafię jej zweryfikować. Niezależnie od tego czy ta informacja jest prawdziwa czy nie, nie jest tajemnicą, że brak historycznego rozliczenia ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego przez Ukrainę stanowi dla Rosji wygodny pretekst do jątrzenia stosunków polsko-ukraińskich. Tak samo Rosja wykorzystuje i będzie wykorzystywać ukraińską politykę historyczną do oskarżania Ukrainy o tendencje nazistowskie i osłabiania pozycji politycznej tego państwa, jeśli nie w świecie euro-atlantyckim, to poza nim.

To przede wszystkim powinni uświadomić swoim partnerom z Kijowa politycy polscy, zamiast pouczać publicznie przedstawicieli potomków ofiar ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego, żeby ważyli słowa. Chyba, że jest tak jak stwierdził rok temu prawicowy publicysta Paweł Lisicki. Podczas debaty „Wołyń a relacje Warszawa-Kijów. Jak rozmawiać o ludobójstwie w sytuacji wojny na Ukrainie”, która odbyła się 9 lipca 2022 r., wyraził on pogląd, że „rośnie coraz większa gotowość polskich elit, aby nad Wołyniem przejść do porządku dziennego”.

Bohdan Piętka

3 lipca 2023 r.

„Przegląd”, nr 27 (1226), 3-9.07.2023, s. 22-25

Jak Lwów przenoszono do Wrocławia. Lwowiacy w odbudowie Wrocławia i Ziem Odzyskanych

„Pan z Wrocławia? Bo ja też ze Lwowa”. Takie powiedzenie można było usłyszeć w powojennym Wrocławiu. Lwowiacy i Kresowianie wnieśli znaczący wkład w odbudowę i przywrócenie Polsce tego miasta. Przede wszystkim stanowili oni ogromną większość jego elity intelektualnej i kulturalnej. Gdyby nie inteligencja, która przyniosła ze sobą etos lwowskiego ośrodka akademicko-kulturalnego, Wrocław nie wyglądałby tak jak dziś.

Powojenny los Lwowa nie zdecydował się od razu. Za pozostawieniem tego miasta przy Polsce opowiadali się początkowo Brytyjczycy, postulowali to w rozmowach ze Stalinem w październiku 1944 r. Stanisław Mikołajczyk, Stanisław Grabski i Tadeusz Romer, a także niektórzy sprzymierzeni z PPR socjaliści, jak Oskar Lange i Bolesław Drobner. Pozorując rozmowy z Polakami na ten temat Stalin przystąpił jednak równocześnie do tworzenia faktów dokonanych, czyli wielkiej akcji zmiany stosunków narodowościowych we Lwowie, który 27 lipca 1944 r. ponownie znalazł się pod administracją ZSRR. Ostateczne fiasko prób ratowania Lwowa jako miasta polskiego nastąpiło na konferencji jałtańskiej w lutym 1945 r. Stanisławowi Grabskiemu, który w imieniu rządu w Warszawie ustalał warunki ewakuacji ludności polskiej, udało się jedynie wynegocjować zgodę na przeniesienie polskich instytucji oświatowych oraz niewielkiej części polskiej spuścizny kulturalnej w postaci niepełnych zbiorów Ossolineum. Umowa między Polską a ZSRR przewidywała, że uczeni polscy mogli zabrać swój warsztat pracy, czyli prywatne książki i aparaturę, jednak z powodu trudności transportowych i niechęci urzędników radzieckich było to bardzo trudne. Natomiast wywóz zbiorów uniwersyteckich i zasobów materialnych lwowskich uczelni był w ogóle niemożliwy.

Pierwsza grupa naukowców lwowskich, pod przewodnictwem prof. Edwarda Geislera, ewakuowała się ze Lwowa na przełomie maja i czerwca 1945 r. Skierowano ich do Krakowa, Gliwic i Gdańska. Następną grupę także do Wrocławia, Poznania i Łodzi. Naukowcy objęci tą ewakuacją nie byli jednak pierwszymi przedstawicielami lwowskiego środowiska akademickiego, którzy pojawili się na nowych Ziemiach Zachodnich.

9 i 10 maja 1945 r. – trzy dni po kapitulacji Festung Breslau – przybyła do Wrocławia 26-osobowa Grupa Naukowo-Kulturalna pod kierownictwem prof. Stanisława Kulczyńskiego i jako Delegatura Ministerstwa Oświaty Rządu Tymczasowego podjęła w zrujnowanym mieście trud zbudowania polskich szkół akademickich na gruzach niemieckich uczelni. Zespół ten działał w ramach grupy operacyjnej działacza PPS Bolesława Drobnera, który 14 marca 1945 r. został mianowany pełnomocnikiem rządu na miasto Wrocław. Działo się to w okresie, gdy kwestia przynależności państwowej Wrocławia nie była jeszcze przesądzona.

Świadkiem przyjazdu Grupy Naukowo-Kulturalnej był Edward Zubik – wywieziony po upadku powstania warszawskiego do obozu pracy przymusowej w Breslau. Tak wspominał to wydarzenie: „Kapitulacja twierdzy Wrocław (…) dla nas Polaków była oczekiwaną godziną triumfu sprawiedliwości dziejowej (…). Byłem jednym z tych, którzy po poniewierce i nieopisanej niedoli, doczekali się wolności (…). 10 maja nagle gruchnęła wieczorem w naszej grupie wiadomość, że już są – oficjalna władza polska (…)! Rankiem skoro świt, ogoliłem się i w swoich łachmanach obozowych, ale z biało-czerwoną wstążeczką na piersi, pobiegłem co sił w nogach przez pustawe miasto, aby na własne oczy stwierdzić, czy to prawda (…). Prawda! Wzruszenie odbiera mi głos (…). Własnym oczom nie wierzę. Staję oto przed swoim profesorem z okresu moich studiów na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie – Stanisławem Kulczyńskim. Profesor z miejsca mnie poznaje. Serdeczne powitanie (…). Referuję swoje losy wojenne i w kilkanaście minut już z opaską na ramieniu, uzbrojony w dokumenty stwierdzające, że jestem członkiem ekipy Delegatury Ministerstwa Oświaty, w pozwolenie na posiadanie roweru służbowego i broni osobistej, dostaję polecenie zapoznania się z innymi członkami grupy”.

Tak rozpoczęło się powojenne przenoszenie Lwowa do Wrocławia. Wybitny botanik Stanisław Kulczyński był w latach 1936-1938 rektorem Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Ze stanowiska tego zrezygnował w proteście przeciw próbie wymuszenia na władzach uczelni wprowadzenia tzw. getta ławkowego, czyli formy dyskryminacji studentów żydowskich polegającej na wydzieleniu dla nich części sali wykładowej. Kulczyński był jedynym rektorem w Polsce, który przeciwstawił się gettu ławkowemu. W okresie tym współtworzył też Stronnictwo Demokratyczne – partię opozycyjną wobec rządów sanacyjnych, sprzeciwiającą się tendencjom totalitarnym i nacjonalistycznym. Podczas okupacji niemieckiej pełnił w konspiracji przez cztery miesiące funkcję delegata rządu RP na wychodźstwie na Obszar Lwowski. Jednakże Lwów opuścił już w połowie 1942 r. i przeniósł się do Krakowa, gdzie prowadził tajne nauczanie na konspiracyjnym Uniwersytecie Jagiellońskim. W 1946 r. otrzymał propozycję pracy na jednej z uczelni włoskich. Wybrał jednak leżący w ruinach Wrocław.

Dlaczego jednak Wrocław? Początkowo ocalali z wojennej pożogi naukowcy lwowscy chcieli wybrać Kraków. Profesorowie Kulczyński i Stanisław Loria zwrócili się do władz UJ z propozycją utworzenia w strukturach krakowskiej uczelni sekcji Uniwersytetu Lwowskiego. Dopiero wobec braku zainteresowania tą propozycją ze strony krakowskiego środowiska akademickiego, najwyraźniej obawiającego się konkurencji uczonych lwowskich, zdecydowali się „zrobić sobie własny uniwersytet”.

To prof. Kulczyński i jego współpracownicy przeszczepili ze Lwowa do Wrocławia najlepsze tradycje akademickie i wysoki etos pracy naukowej. To Kulczyński zabiegał o to, by na odnowionym Uniwersytecie Wrocławskim znalazły się m.in. dwa wydziały teologiczne: teologii katolickiej i ewangelickiej, na co jednak nie dało zgody Ministerstwo Oświaty. Tak jak i w okresie międzywojennym niejednokrotnie nie zgadzał się z oficjalną polityką i narracją władz. Dał temu wyraz m.in. podczas uroczystości odsłonięcia 3 października 1964 r. we Wrocławiu pomnika, który dzisiaj nazywany jest Pomnikiem Martyrologii Profesorów Lwowskich, a wtedy nosił nazwę Pomnika Uczonych Polskich – Ofiar Hitleryzmu. Ówczesne władze nie życzyły sobie, by pomnik ten identyfikowano wyłącznie z polskimi profesorami, których 4 lipca 1941 r. Niemcy zamordowali na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie. Prof. Kulczyński w swoim wystąpieniu ujawnił prawdziwą intencję wzniesienia pomnika oraz wymienił z nazwiska wszystkie ofiary zbrodni niemieckiej na lwowskich naukowcach.

Kulczyński ściągnął do Wrocławia najwybitniejszych uczonych lwowskich, którzy przeżyli okupację niemiecką – Kazimierza Idaszewskiego, Hugona Steinhausa, Edwarda Suchardę i in. Sam został pierwszym rektorem (w l. 1945-1951) połączonych uczelni wrocławskich – Uniwersytetu i Politechniki. Jako tymczasowy opiekun przeniesionych do Wrocławia zbiorów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich podjął decyzję o oddaniu na rzecz Ossolineum użytkowanego przez uniwersytet budynku dawnego gimnazjum św. Macieja, zorganizował przyjęcie zbiorów lwowskich i odpowiednio je zabezpieczył.

Dzięki wysiłkom prof. Kulczyńskiego i jego współpracowników wrocławskie uczelnie były gotowe do podjęcia normalnej działalności, choć jeszcze w bardzo trudnych warunkach, już po upływie pół roku. Zaszczyt wygłoszenia pierwszego historycznego wykładu inaugurującego działalność Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu przypadł w udziale prof. Kazimierzowi Idaszewskiemu, jako seniorowi wrocławskich pionierów nauki. Wykład ten miał miejsce 15 listopada 1945 r. Uroczysta inauguracja Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu odbyła się 9 czerwca 1946 r. w ramach obchodzonych wówczas dni Kultury Polskiej na Ziemiach Zachodnich. Podczas tej inauguracji w Auli Leopoldyńskiej Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Kulczyński powiedział m.in.: „Jesteśmy materialnymi spadkobiercami ruin niemieckiego Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu, a duchowymi spadkobiercami kresowej kultury lwowskiej”. Czyli nie zacieramy niemieckiego dziedzictwa materialnego Wrocławia, budując w tym mieście od podstaw polski ośrodek naukowo-kulturalny nawiązujący do ośrodka lwowskiego. Tak rozumiał swoją misję człowiek, który przez całe życie kierował się wartościami demokratycznymi.

Nazywano go „nadrektorem całego naukowego Wrocławia”. Był rektorem, „od którego wszystko się zaczęło”. Tym, który wraz ze swoimi współpracownikami tchnął we wrocławskie uczelnie i w całe miasto lwowskiego ducha. Tylko dzięki jego wysiłkom Ossolineum i Panorama Racławicka znalazły się we Wrocławiu na stałe.

Aleksander Małachowski, który po wojnie studiował na Uniwersytecie Wrocławskim prawo i socjologię, tak wspominał po latach „nadrektora”: „Za zorganizowanie potężnego warsztatu naukowego we Wrocławiu profesor Kulczyński zapłacił najwyższą cenę, jaką może zapłacić wybitny uczony. Musiał ograniczyć własne badania, co poważnie umniejszyło jego życiowy dorobek. Cudowne było to, że zawsze łatwo było do niego dotrzeć. Dzisiaj trudno wyrobić sobie audiencję u asystenta. Magnificencja Kulczyński, nadrektor całego naukowego Wrocławia, miewał czas dla każdego. Może jednak jeszcze ważniejsze było to, że Jego Magnificencja – bo tak wtedy mówiliśmy: »Magnificencjo« – potrafił ściągnąć na swoje gospodarstwo wielu, bardzo wielu naprawdę znakomitych uczonych, a młodzi i noszący mniej głośne nazwiska profesorowie byli z kolei wychowani przez wielkich badaczy. Na każdym kroku dawało się odczuć to, że kierują nami ludzie dużego formatu, a wśród nich nawet uczeni o światowej sławie. (…) W pierwszych latach my, studenci, mieliśmy codziennie przed oczyma imponujące widowisko. Wybitni uczeni wykładali w salach bez szyb, chodzili nędznie ubrani, jedli podle i pracowali ponad siły. Sami nieraz dźwigali meble dla swoich zakładów, kompletowali laboratoria i księgozbiory – dawali studentom własne książki, troszczyli się uważnie o każdego zdolniejszego adepta nauki i to nie tylko o jego rozwój intelektualny, ale i o to, czy ma co jeść i gdzie mieszkać”.

Szkoda, że w listopadzie 2017 r. Instytut Pamięci Narodowej przystąpił do „dekomunizacji” pamięci (czyli jej wymazywania) po prof. Stanisławie Kulczyńskim, który w okresie PRL był też m.in. wicemarszałkiem Sejmu, wiceprzewodniczącym Rady Państwa i przewodniczącym Rady Naczelnej Towarzystwa Rozwoju Ziem Zachodnich. Specjaliści z IPN wynaleźli w jego życiorysie również tak „obciążający” fakt jak kierowanie w latach 1939-1941 związkiem zawodowym na uniwersytecie lwowskim (do którego jednak przynależność pod okupacją radziecką była obowiązkowa). „Dekomunizację” Kulczyńskiego (jako m.in. patrona bulwaru we Wrocławiu) wstrzymano po protestach środowiska akademickiego, a sam fakt jej podjęcia był jednym z bardziej kompromitujących posunięć IPN.

Spośród ok. 100 tys. lwowian zmuszonych do opuszczenia miasta po 1944 r. ok. 17 tys. osiedliło się we Wrocławiu w pierwszych dwóch powojennych latach, stanowiąc tym samym niespełna 8 % mieszkańców miasta. Nie zmienia to jednak faktu, że wśród osiedleńców dużą, zwartą i bardzo wyrazistą grupą byli pracownicy akademiccy związani przed wojną ze Lwowem. Na samym tylko Uniwersytecie Wrocławskim w pierwszych powojennych latach stanowili oni ok. 60–70 % kadry, podobnie jak na Politechnice Wrocławskiej.

O lwowskich korzeniach uczelni wrocławskich świadczy skład ich władz w roku akademickim 1946/1947. Prorektorem ds. Uniwersytetu został prof. Jerzy Kowalski – były kierownik Zakładu Filologii Klasycznej II Wydziału Humanistycznego UJK we Lwowie, natomiast prorektorem ds. Politechniki prof. Edward Sucharda – wcześniej kierownik Katedry Chemii Organicznej Wydziału Chemicznego oraz rektor Politechniki Lwowskiej. W 14-osobowej Komisji Senackiej Uniwersytetu tylko dwie osoby nie pochodziły z uczelni lwowskich, zaś w składzie Komisji Senackiej Politechniki na siedem osób tylko jedna była spoza Lwowa.

Szybkie powstanie we Wrocławiu silnego ośrodka medycznego było możliwe dzięki przybyłym w maju 1945 r. lwowskim lekarzom, wśród których znaleźli się: Roman Dzioba, Tadeusz Nowakowski, Tadeusz Owiński i Stanisław Szpilczyński. Samodzielna Akademia Lekarska powstała w 1949 r., a jej pierwszym rektorem został lwowski prof. Zygmunt Albert.

W listopadzie 1951 r. rozpoczęła działalność wrocławska Wyższa Szkoła Rolnicza. Jej trzon stanowili w głównej mierze uczeni związani przed wojną ze Lwowem i Dublanami. Pierwszym dziekanem Wydziału Medycyny Weterynaryjnej, w kadrze którego znaleźli się niemal wyłącznie lwowiacy, został prof. Zygmunt Markowski – dawny rektor lwowskiej Akademii Medycyny Weterynaryjnej, a dziekanem Wydziału Rolniczego prof. Tadeusz Konopiński, przed wojną również związany ze Lwowem. W 1949 r. zorganizowano we Wrocławiu Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych (od 1996 r. Akademię Sztuk Pięknych). Misję jej utworzenia podjął pochodzący ze Lwowa, ale wykształcony w Krakowie prof. Eugeniusz Geppert.

Lwowscy naukowcy (m.in. profesorowie Andrzej Klisiecki, Kazimierz Czyżewski, Tadeusz Nowakowski, Zbigniew Nowakowski i Zbigniew Skrocki) tworzyli też po wojnie od podstaw wrocławską Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego, przekształconą w 1972 r. w Akademię Wychowania Fizycznego. Tak samo było z otwartą w grudniu 1948 r. Wyższą Szkołą Muzyczną (obecnie Akademia Muzyczna im. Karola Lipińskiego), którą budował od podstaw ks. dr Hieronim Feicht, związany przed wojną z uczelniami we Lwowie i w Warszawie. Dzisiejszy Uniwersytet Ekonomiczny wyrósł na bazie Wyższej Szkoły Handlowej utworzonej we Wrocławiu z inicjatywy dwóch lwowskich profesorów: Wincentego Stysia i Kamila Stefko. Kadrę tej uczelni, której inauguracja odbyła się 3 lutego 1947 r., stanowili głównie dawni pracownicy Uniwersytetu Jana Kazimierza i Akademii Handlu Zagranicznego we Lwowie oraz Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie.

Prof. Waldemar Kozuschek, znawca historii nauki, mówiąc o osiedleniu się we Wrocławiu związanych wcześniej ze Lwowem uczonych, stwierdził, że był to „prawdopodobnie największy transfer społeczności akademickiej w historii uniwersyteckiej Europy. Używając przenośni, bez tej »transplantacji«, kiedy jeden organizm został w całości zastąpiony drugim, rozwój naukowy w tym mieście po 1945 r. nie byłby możliwy”.

Akademicy lwowscy budowali od podstaw polską naukę nie tylko we Wrocławiu, ale także na Górnym Śląsku, stanowiąc część kadry powstałego w 1968 r. Uniwersytetu Śląskiego, Akademii Ekonomicznej w Katowicach i Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Lwowiaków nie zabrakło też w ośrodkach akademickich w Gdańsku, Toruniu i innych miastach Ziem Zachodnich i Północnych. Ich duchowym ośrodkiem, ucieleśnieniem lwowskiego genius loci, stał się jednak Uniwersytet Wrocławski. Na pytanie „Czy wybrałeś Wrocław jako ostateczne miejsce zamieszkania świadomie?” – starsi lwowiacy w większości odpowiadali: „bo tu byli lwowiacy”, „bo tu był uniwersytet de facto lwowski”. Drugą kluczową dla lwowiaków „instytucją narodową” przeniesioną ze Lwowa do Wrocławia było Ossolineum.

Pierwszym dyrektorem Biblioteki Ossolineum we Wrocławiu został dr Franciszek Pajączkowski, który po 1939 r. nadal pracował w bibliotece przejętej przez okupantów i położył wielkie zasługi dla zabezpieczenia zbiorów ossolińskich, a następnie dla sprowadzenia ich do powojennej Polski. W dziele odbudowy Ossolineum wspierali go lwowscy ossolińczycy, którzy przetrwali wojnę: Roman Aftanazy, Piotr Bogucki, siostry Stanisława Brückmann i Ewelina Wojakowska, Marian Górkiewicz, Janina Kelles-Krauz, Roman Lutman i Julian Pelc. Początki pracy we Wrocławiu Franciszek Pajączkowski wspominał następująco: „(…) przed małą garstką dawnych Ossolińczyków i doangażowanego personelu stanęły ważkie zadania (…) – remont oddanego przez rektora Kulczyńskiego budynku i rozpoczęcie prac nad uprzystępnieniem zbiorów. Pierwszy rok pracy w powojennych warunkach był dziwnie podobny do ostatniego roku wojennej pracy we Lwowie. Budynek zniszczony w czasie oblężenia Wrocławia w znacznie większym stopniu niż lwowski, ciepłota sal wykazująca uporczywie niewiele ponad 0 st. C, stosy książek i utrudzeni bibliotekarze, przenoszący je łańcuchem przez sale bez dachu. Lodowate klatki schodowe i korytarze…”

Lwowiacy i mieszkańcy Kresów Południowo-Wschodnich, których przymusowo wysiedlono w latach 1945-1946 w liczbie 652 tys. (w tym 618,2 tys. Polaków, 24,5 tys. Żydów i 9,2 tys. Ukraińców), osiedlali się w różnych miastach i miasteczkach Ziem Odzyskanych. Samo przybycie do zburzonego Wrocławia było dla nich przeżyciem traumatycznym, o czym wspominała lwowianka Danuta Nespiak: „Przyjechaliśmy w czerwcu 1946 r., pociąg zatrzymał się na Dworcu Nadodrze, wysiedliśmy… i ja zaczęłam płakać na widok tych straszliwych gruzów, ogromu zniszczenia. To było dla mnie straszne, przerażające – przyjechaliśmy do miasta ruin (…).To nie była taka Polska, jaką byśmy chcieli, nie była do końca wolna, ale miałam wokół siebie Polaków. W liceum pracował bardzo dobry zespół profesorów, część z nich ze Lwowa i to była ogromna pociecha”.

Innych los zaniósł do Bytomia, Gliwic, Opola, Kłodzka, Szczecina oraz mniejszych miejscowości. Wszędzie – wzorem swoich elit przenoszących naukowy Lwów do Wrocławia – włączali się w budowę od podstaw polskiego życia na tych ziemiach, także administracyjnego. Wśród nich był m.in. urzędnik z Tarnopola Jan Krukowski, który organizował władze gminne w Świętej Katarzynie w powiecie wrocławskim. Wielkim przeżyciem było dla niego zawieszenie szyldu z napisem „Urząd Gminny”. Tak to wspominał: „Zaprosiłem łącznika politycznego i przedstawiciela wojskowej grupy gospodarczej [z Armii Czerwonej – uzup. BP] oraz oficera z NKWD i w ich obecności poleciłem przybić tę tablicę na budynku zajętym na siedzibę urzędu. Uroczystość ta, choć taka prosta, wywarła na nas, zwłaszcza na mnie i na sekretarzu, wielkie wrażenie i serdeczne wzruszenie. Gdy jeszcze w dodatku wywiesiłem własnoręcznie naszą flagę ojczystą, obydwaj mieliśmy łzy w oczach i przysięgałem w duszy, że kraju tego, który z powrotem staje się polskim po długowiekowej niewoli, nigdy już nie opuścimy i zagospodarujemy go lepiej od Niemców”[1].


[1] B Halicka (red.), Mój dom nad Odrą. Pamiętniki osadników Ziem Zachodnich po 1945 roku, Kraków 2016, s. 108.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 2 (1201), 9-15.01.2023, s. 8-12

Śmierć prezydenta. Kampania nienawiści wobec Gabriela Narutowicza

Dzień 16 grudnia 1922 r. prezydent Gabriel Narutowicz rozpoczął od przejażdżki konnej i rozmowy z byłym premierem Leopoldem Skulskim. Kończąc spotkanie ze Skulskim Narutowicz, jakby przewidując to co się stanie, powiedział: „Gdyby ze mną się co stało, niech Pan pamięta, Panie Leopoldzie, o moich dzieciach”. Około 11:30 prezydent udał się z wizytą do kardynała Aleksandra Kakowskiego. Rozmowa obu dostojników trwała około pół godziny. Metropolita warszawski był przychylny wyborowi Narutowicza na prezydenta i potępiał trwające od tygodnia ataki środowisk endeckich, agresywne uliczne demonstracje i obraźliwe artykuły. Podczas rozmowy kardynał stwierdził, że Narutowicz jest człowiekiem prawym i wybitnym, a uliczna gawiedź to jeszcze nie cała Polska.

W czasie, gdy trwało spotkanie prezydenta z kardynałem Kakowskim, do gmachu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych przybył Eligiusz Niewiadomski – malarz i krytyk sztuki, fanatyczny nacjonalista, znany z niezrównoważonego charakteru. Wejście było możliwe tylko z imiennymi zaproszeniami. Niewiadomski musiał je otrzymać od zarządu Zachęty, który zwykle nie pomijał jego osoby. Tak postąpiono i w tym wypadku, mimo że znano jego poglądy polityczne. Nie przeprowadzano wówczas rewizji gości podczas wydarzeń z udziałem najwyższych dostojników państwowych. Nie było znanych dzisiaj zabezpieczeń i procedur ochrony. Dlatego Niewiadomski bez problemu wszedł do siedziby Zachęty z ukrytą bronią.

Około godz. 12:05 samochód z prezydentem Narutowiczem zajechał pod gmach Zachęty. Wśród witających prezydenta gości znajdował się m.in. ambasador brytyjski William Grenfell Max Müller z małżonką, która w języku francuskim pogratulowała Narutowiczowi niedawnego wyboru na urząd prezydenta. Narutowicz także odpowiedział jej po francusku: „Nie gratulacje, ale raczej kondolencje należy mi składać”. Oglądając obrazy, prezydent przystanął przed płótnem Teodora Ziomka Szron (znany też jako Krajobraz zimowy). Wtedy rozległy się trzy strzały z rewolweru. Ugodzony nimi w plecy Narutowicz zginął na miejscu. Zabójca, którym był Niewiadomski, stał nieruchomo w powstałym zamieszaniu i mówiąc: „Nie będę więcej strzelać”, bez oporu dał się rozbroić.

Tak wyglądał finał pierwszego wielkiego kryzysu politycznego, który wstrząsnął II Rzeczpospolitą. Kryzysu, który w cztery lata po odzyskaniu niepodległości ujawnił dramatycznie niski poziom polityczny dużej części elit politycznych i społeczeństwa. Preludium tego kryzysu były wydarzenia z lipca 1922 r., kiedy naczelnik państwa Józef Piłsudski odmówił zaprzysiężenia rządu Wojciecha Korfantego, popieranego przez stronnictwa konserwatywne z endecją na czele. Kolejną odsłoną narastającej polaryzacji stały się pierwsze wybory prezydenta RP, które 9 grudnia 1922 r. przeprowadziło Zgromadzenie Narodowe. Powszechnie uważano, że urząd głowy państwa powinien przypaść Piłsudskiemu. Ten jednak nie chciał piastować urzędu, któremu konstytucja z marca 1921 r. przypisała ograniczone kompetencje i dlatego odmówił kandydowania. Posiadająca silną reprezentację w Zgromadzeniu Narodowym prawica nie miała większości pozwalającej przeforsować ordynata Maurycego Zamoyskiego, ale liczyła, że to się uda.

Niespodziewanie w piątej turze głosowania wygrał stosunkiem głosów 289 do 227 Gabriel Narutowicz – prof. politechniki w Zurychu, od czerwca 1922 r. minister spraw zagranicznych, a wcześniej minister robót publicznych, związany politycznie z Józefem Piłsudskim. Jego kandydaturze, zgłoszonej przez PSL „Wyzwolenie”, dawano początkowo najmniej szans. Do finałowej tury głosowań Narutowicz dostał się dzięki intrydze endecji, której parlamentarzyści oddali kilka głosów właśnie na niego. Politycy sejmowej prawicy uczynili tak dlatego, ponieważ byli przekonani, że w konfrontacji Narutowicz-Zamoyski ten drugi odniesie bezproblemowe zwycięstwo. Endecja wpadła jednak we własne sidła, bo kandydatura hr. Zamoyskiego – „największego obszarnika Rzeczypospolitej” – okazała się nie do przyjęcia nawet dla współpracujących z nią konserwatywnych ludowców z PSL „Piast”.

W sytuacji tak kompromitującej porażki prawica przeniosła dalszą walkę polityczną na ulicę, wzniecając faktyczny rokosz, którego celem było obalenie demokratycznie wybranego pierwszego prezydenta RP. Najpierw przez uniemożliwienie zaprzysiężenia go, a potem przez próbę wymuszenia na nim rezygnacji z urzędu. Do tego miała doprowadzić nieprawdopodobnie zajadła kampania nienawiści, nakręcana przez prasę prawicową i agresywne wystąpienia uliczne. Stosowano w niej wszelkie środki, od tego co dzisiaj nazywamy mową nienawiści po agresję fizyczną.

Wynik wyborów w Zgromadzeniu Narodowym lotem błyskawicy rozniósł się wśród tłumu zgromadzonego przed gmachem Sejmu przy ulicy Wiejskiej. Prawie natychmiast rozległy się okrzyki: „Precz z wybrańcem Żydów!”. W proteście przeciwko wyborowi Narutowicza uformował się pochód, który udał się w Aleje Ujazdowskie pod mieszkanie gen. Józefa Hallera. Ten przemówił do tłumu następująco: „Wy, a nie kto inny, piersią swoją osłanialiście, jakby twardym murem, granice Rzeczypospolitej, rogatki Warszawy. W swoich czynach chcieliście jednej rzeczy, Polski. Polski wielkiej, niepodległej. W dniu dzisiejszym Polskę, o którą walczyliście, sponiewierano. Odruch wasz jest wskaźnikiem, iż oburzenie narodu, którego jesteście rzecznikiem, rośnie i przybiera jak fala”.

Wtórował mu Antoni Sadzewicz – poseł i redaktor naczelny związanej z endecją „Gazety Porannej 2 Grosze” – który oświadczył: „Zaślepienie lewicy i ludowców sprawiło, że najwyższym przedstawicielem Polski ma być człowiek, który jeszcze dwa dni temu był obywatelem szwajcarskim i któremu na gwałt, może już po wyborach na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej sfabrykowano obywatelstwo polskie. W roku 1912 Żydzi narzucili Warszawie niejakiego Jagiełłę jako posła do Dumy rosyjskiej. Dziś posunęli się dalej: narzucili pana Narutowicza na prezydenta”.

Sadzewicz świadomie wprowadził w błąd swoich słuchaczy i czytelników, podając publicznie nieprawdziwą informację, że Narutowicz – sprawujący w rządzie polskim przez dwa lata funkcje ministerialne – nie posiadał jakoby polskiego obywatelstwa.

Tymi dwoma przemówieniami pobudzone zostały do histerii tłumy uliczne, wśród których dominowali zwolennicy endecji, w tym członkowie różnych endeckich organizacji z Młodzieżą Wszechpolską na czele. Rozpoczęła się nagonka na „żydowskiego elekta”, „germanofila” (to z racji pracy zawodowej Narutowicza w Szwajcarii) i rzekomego „złodzieja grosza publicznego”. Podburzony tłum udał się z Alei Ujazdowskich na aleję 3 Maja, gdzie na wiecu uchwalił rezolucję, która wzywała Narutowicza do ustąpienia, a PSL „Piast” do naprawy błędu, jakim miało być „poparcie zdrady narodowej”.

Związek Ludowo-Narodowy (endecja), Chrześcijańska Demokracja i Stronnictwo Chrześcijańsko-Narodowe zapowiedziały, że nie wezmą udziału w zaprzysiężeniu Narutowicza jako prezydenta wybranego głosami mniejszości narodowych. Partie te sformułowały zasadę, zgodnie z którą o najistotniejszych sprawach państwowych mogła rozstrzygać tylko polska większość w Sejmie. Jak trafnie zauważył prof. Tomasz Nałecz: Gdyby nie egoistyczne zaślepienie, liderzy prawicy, którym zdolności i talentu przecież nie brakowało, łatwo by dostrzegli korzyści płynące z faktu wyboru prezydenta głosami mniejszości narodowych. Wszak można było to wykorzystać wobec zagranicy jako dowód afirmacji polskiej państwowości, jako deklarację lojalnego i czynnego udziału w życiu państwa polskiego. Nadarzyła się wspaniała okazja, by zwolennikom tezy o Polsce – „więzieniu narodów” przedstawić argument nie do odrzucenia. Prawica zaprzepaściła tę szansę (T. Nałęcz, Rządy Sejmu 1921-1926, Warszawa 1991, s. 25-26).

Przenosząc walkę na ulicę endecja nie tylko chciała wymusić na Narutowiczu nieprzyjęcie prezydentury, ale też udzielić Wincentemu Witosowi (liderowi PSL „Piast”) lekcji poglądowej, co oznacza rządzenie Polską wbrew jej woli. Nie bez znaczenia były tutaj wzorce zagraniczne. Wszak zaledwie sześć tygodni wcześniej – 28 października 1922 r. – Benito Mussolini w wyniku tzw. marszu Czarnych Koszul na Rzym wymusił oddanie mu władzy. Mussolini pokazał jako pierwszy jak się robi nowoczesny zamach stanu. Nie było zatem przypadkiem, że podczas manifestacji przeciw Narutowiczowi w dniu 10 grudnia tłum udał się pod poselstwo włoskie, gdzie wznosił okrzyki na cześć Mussoliniego i faszyzmu włoskiego.

Agresywna kampania medialna, w której prasa endecka przy pomocy rzeczownika „Żyd” i przymiotnika „żydowski” stygmatyzowała przeciwników politycznych, rozpoczęła się jeszcze przed wyborem Narutowicza na prezydenta. Okazją do jej rozpoczęcia stały się pierwsze wybory do Sejmu i Senatu z 5 i 12 listopada 1922 r., w których najwięcej głosów (28,81%) zdobył blok endecko-prawicowy (Chrześcijański Związek Jedności Narodowej). 17 listopada 1922 r. „Gazeta Poranna 2 Grosze” tak oceniła sytuację powyborczą: „Od wyborów w Polsce Żydzi zmienili się nie do poznania […]. O przyszłym rządzie i o polityce polskiej w ogóle Żydzi rozprawiają z taką swobodą i pewnością, jakby Polska cała była już ich kahalnym podwórkiem, na którym wszystko musi się dziać wedle woli żydowskiej […]. Wszystkie ich nadzieje opierają się, jak na niewzruszonej podstawie, na tym przeświadczeniu, że lewica do rządów narodowych nie dopuści i że lewica rządzić będzie mogła Polską tylko wspólnie z Żydami […]. Oni w nowym Sejmie chcą rozpocząć nową przebudowę Polski z państwa narodowo polskiego na narodowościową Judeo-Polskę”. 19 listopada 1922 r. konserwatywny tygodnik „Zorza” pisał: „Wybranie do Sejmu około dziewięćdziesięciu Żydów, Niemców i Rusinów przekonało wielu, że wrogowie nasi się skupili, by uzyskać jak największy wpływ w Sejmie na rządy”. Tak zagęszczano atmosferę, która eksplodowała po 9 grudnia 1922 r.

10 grudnia endecka „Gazeta Warszawska” zarzuciła Narutowiczowi, że jakoby nie jest Polakiem („z pochodzenia kresowiec z Kowieńszczyzny, z rodziny litwomanów, od młodości mieszkał w Szwajcarii”) i że jest narzędziem w rękach światowej finansjery. Było to oczywiste kłamstwo, ponieważ Narutowicz wywodził się z polskiej szlachty, a jego ojciec uczestniczył w powstaniu styczniowym. Nieprawdą były również powielane przez propagandę endecką informacje na temat bezwyznaniowości czy ateizmu pierwszego prezydenta RP. Antoni Sadzewicz w „Gazecie Warszawskiej” i Władysław Rabski w „Kurjerze Warszawskim” pisali o Narutowiczu jako o „żydowskim elekcie”, „zaporze” i „zawadzie”.

Tego dnia kolejne agresywne przemówienie do manifestującego tłumu wygłosił gen. Haller. Tym razem wezwał on do walki z wrogami w związku z „narzuceniem przez obce i wrogie narodowości prezydenta Gabriela Narutowicza”. Najbardziej agresywnie przemawiał ksiądz Kazimierz Lutosławski (poseł endecki), który zapytał wprost: „Jak śmieli Żydzi narzucić Polsce swojego prezydenta? Jak mógł Witos rzucić głosy polskie na żydowskiego kandydata?”. Natomiast w „Gazecie Porannej 2 Grosze” można było przeczytać, że „Jakieś ptasie mózgi urzędnicze biedzą się nad ceremoniałem objęcia władzy przez prezydenta Narutowicza… Ludność polska prowokacji tej nie zniesie… zamiast strumienia krwi, które widzieliśmy onegdaj, popłyną krwi tej rzeki”.

To już była zapowiedź gwałtownych zamieszek ulicznych w dniu 11 grudnia podczas zaprzysiężenia Narutowicza na prezydenta. Zginął w nich działacz PPS Jan Kałuszewski, a 28 osób zostało rannych, w tym 9 ciężko. W jadącego powozem do Sejmu Narutowicza rzucano kamieniami, bryłami śniegu i lodu. Wtedy doszło też do pierwszej próby zamachu. Na stopnie prezydenckiego powozu wspiął się napastnik uzbrojony w laskę z żelazną gałką. Zrezygnował jednak z zadania ciosu w głowę Narutowicza, gdy ten spojrzał mu prosto w oczy.

Ale i to nie był koniec zbiorowej histerii. Podsycał ją dalej m.in. czołowy publicysta endecki Stanisław Stroński. Opublikował on 12 i 14 grudnia na łamach „Rzeczypospolitej” artykuły „Obłuda” i „Zawada”, w których wywodził m.in., że Narutowicz jest zawadą rzuconą przez Piłsudskiego na drodze do naprawy państwa. Pomiędzy 10 i 15 grudnia prezydent otrzymał trzy anonimy z pogróżkami. W jednym z nich zarzucano mu, że został wybrany „głosami lewicy i mniejszości narodowych, bloku nam wrogiego”.

Jeszcze w dniu zamachu 16 grudnia endecka „Gazeta Bydgoska” komentowała uroczystość objęcia władzy przez Narutowicza, która miała miejsce 14 grudnia, w następujący sposób: „Wybrany prawnie, lecz bez zgody rdzennej ludności polskiej, Prezydent Państwa zaczyna już rozsiadać się w swoim fotelu […]. Każdy, kto czuje jak wielka zbrodnia została popełniona na naszym Narodzie, powinien odrzucić wszelkie poboczne hasła dla tego wielkiego hasła: »Polska dla Polaków«. Wiadomości, które nadeszły obecnie z Warszawy, społeczeństwo polskie nie powinno pozostawić bez odpowiedzi. Odpowiedzią zaś celową będzie zupełne wyeliminowanie wrogiego elementu żydowskiego z życia społeczeństwa polskiego. Przystąpmy do planowej, zorganizowanej w tym kierunku akcji. Niech dziś nikt najmniejszego drobiazgu nie kupuje u Żydów, niech nasze firmy zerwą stosunki handlowe z firmami żydowskimi, jeśli nawet z konieczności dotychczas utrzymywać je musiały. Nie utrzymujmy żadnych stosunków towarzyskich z wrogami naszego Państwa, trzymając się tej zasady, że wróg naszej Ojczyzny musi być i naszym wrogiem osobistym”.

Przez pięć dni swojej prezydentury Narutowicz dążył do otwarcia drogi do władzy tak histerycznie i wrogo atakującej go endecji. Nie dlatego, że darzył ją jakimś masochistycznym uczuciem. Wręcz przeciwnie – o prawicy polskiej miał jak najgorsze zdanie. Potrafił jednak odłożyć na bok osobiste urazy i jako mąż stanu kierować się wyłącznie interesem państwa. A ten, w jego opinii, wymagał by rząd utworzyły te siły polityczne, które w wyniku niedawnych wyborów parlamentarnych miały największe szanse utrzymania większościowego gabinetu. Zdając sobie sprawę, czym grozi otwarta konfrontacja, prezydent ostentacyjnie nie wsparł prób tworzenia gabinetu centrolewicowego. Niestety, ręka wyciągnięta do zgody spotkała się z rewolwerem Eligiusza Niewiadomskiego.

Tylko dzięki wielkiej klasie marszałka Sejmu Macieja Rataja – pełniącego funkcję głowy państwa po śmierci Narutowicza – oraz wicemarszałka Ignacego Daszyńskiego nie doszło do dalszej eskalacji sytuacji i być może wybuchu wojny domowej. Daszyński siłą swojego autorytetu powstrzymał przed działaniami odwetowymi PPS i powierzył misję utworzenia rządu gen. Władysławowi Sikorskiemu, który wprowadził stan wyjątkowy. Nie był to koniec kryzysu, ale jego chwilowe zawieszenie. Rewanż ze strony Józefa Piłsudskiego wobec endecji nastąpił 12 maja 1926 r.

O skutkach tragicznego grudnia 1922 r. gorzko w swoich wspomnieniach wypowiedział się Antoni Słonimski: „Po zabójstwie Narutowicza, gdy opadła fala podniecenia, wydawać by się mogło, że smutek i żałoba zjednoczą naród, który nie znał w swojej historii królobójstwa. Ale namiętności nie wygasły. Na grobie Niewiadomskiego składano stosy kwiatów […]. Któż mógł przewidzieć, że ta zbrodnia będzie przełomem w stosunku Piłsudskiego do Polaków? […]. Dominowało uczucie bólu i hańby. Mieliśmy Polskę, mieliśmy pierwszego Prezydenta i zabił go Polak”.

 

Bohdan Piętka

21 grudnia 2022 r.

„Przegląd”, nr 51 (1197), 12-18.12.2022, s. 20-24

O krok od wojny nuklearnej. Kryzys kubański 1962 r.

25 października 1962 r. prezydent USA John F. Kennedy postawił Związkowi Radzieckiemu ultimatum, żądając natychmiastowego wycofania radzieckich rakiet balistycznych z Kuby. Świat zamarł wtedy w napięciu. Wybuch trzeciej wojny światowej stał się realny jak nigdy wcześniej. Podobno w Polsce masowo wykupywano wówczas cukier i mąkę. Świadczy to tylko o tym, że nie tylko starzy generałowie, ale także tzw. zwykli ludzie przygotowują się do wojen, które już były. W wypadku wojny między dwoma blokami militarno-politycznymi, w której wedle planów NATO z 1959 r. miały zostać zniszczone przy pomocy uderzeń bronią jądrową 73 cele na terenie Polski, cukier i mąka niewiele by się przydały.

Do tzw. kryzysu kubańskiego doprowadził wzrost napięcia w relacjach pomiędzy USA i ZSRR na początku lat sześćdziesiątych XX w. Stosunki pomiędzy dwoma supermocarstwami zaczęły się psuć po zestrzeleniu nad terytorium ZSRR 1 maja 1960 r. amerykańskiego samolotu szpiegowskiego U-2 oraz zablokowaniu 13 sierpnia 1961 r. granicy NRD z Berlinem Zachodnim, co zapoczątkowało budowę Muru Berlińskiego. Kolejne ognisko zapalne stworzyły wydarzenia na Kubie. Trwająca w tym kraju od 1953 r. wojna domowa doprowadziła na początku 1959 r. do obalenia proamerykańskiego dyktatora Fulgencio Batisty i przejęcia władzy przez partyzancki Ruch 26 Lipca, którym kierowali bracia Fidel i Raul Castro oraz Ernesto Che Guevara. W tym czasie liderzy ci nie odwoływali się jeszcze oficjalnie do marksizmu-leninizmu, prezentując program umiarkowanie lewicowy, który nie stronił od haseł nacjonalistycznych.

Dlatego sama rewolucja kubańska nie zapowiadała dramatyzmu późniejszych wydarzeń. Obalenie rządów Batisty spotkało się z poparciem niemal całego społeczeństwa. Dopiero podjęcie reformy rolnej i likwidacja opozycji wewnętrznej przez Fidela Castro spowodowały, że w miarę poprawne początkowo stosunki z USA ulegały systematycznemu pogorszeniu. Dążąc do podważenia gospodarczego monopolu USA rewolucjoniści kubańscy nawiązali stosunki z ZSRR i państwami bloku socjalistycznego. W lutym 1960 r. goszczący w Hawanie wicepremier ZSRR Anastas Mikojan zapewnił Kubie radzieckie dostawy ropy. Wkrótce zainicjowano zakupy broni z państw socjalistycznych.

W czerwcu 1960 r. amerykańsko-brytyjskie rafinerie na Kubie odmówiły przerobu radzieckiej ropy naftowej. Reakcją na to ze strony Castro była ich nacjonalizacja. W lipcu USA całkowicie wstrzymały zakupy kubańskiego cukru, już wcześniej zredukowane, co było zresztą przedmiotem skargi Hawany do ONZ. Waszyngton skutecznie zniechęcił również amerykańskich turystów do odwiedzania wyspy. Były to dotkliwe ciosy w przychody dewizowe Kuby. Rozwiązanie dla Castro nasuwało się samo: retorsyjna konfiskata własności amerykańskiej na Kubie oraz zacieśnienie stosunków z ZSRR i blokiem wschodnim.

W tym czasie w USA zorganizowała się antycastrowska opozycja, której celem było doprowadzenie do przewrotu na Kubie. Daleko idącą pomoc w tych działaniach kubańscy emigranci otrzymali od CIA. Najpierw, 4 stycznia 1961 r., Waszyngton zerwał stosunki dyplomatyczne z rządem Castro. Oficjalnie władze amerykańskie stały na stanowisku, że nie mają nic wspólnego z interwencją zbrojną na Kubie, chociaż dawały do zrozumienia, że z pozytywnego obrotu sprawy byłyby zadowolone. 15 kwietnia 1961 r. osiem amerykańskich B-52, startujących z Nikaragui, zbombardowało lotniska kubańskie, a 17 kwietnia na plażach Zatoki Świń (Playa Larga i Palya Giron) wylądował 1400-osobowy desant emigrantów kubańskich i najemników. Dzięki posiadanemu systemowi mobilizacji, władze kubańskie błyskawicznie skierowały w rejon lądowania uzbrojone milicje robotnicze z okolicznych cukrowni, które potem wzmocniono regularnym wojskiem. Desant nie zdołał nawet porządnie się umocnić, transportowce zostały zatopione, a trzeciego dnia bitwa była zakończona. Do niewoli dostało się 1189 kontrrewolucjonistów, a co najmniej 114 poległo.

Nieudolna próba inwazji amerykańskiej tylko przyspieszyła ewolucję kubańskiego systemu politycznego w kierunku modelu radzieckiego. 1 maja 1961 r. Kuba ogłosiła się państwem socjalistycznym, a 1 grudnia 1961 r. Castro oficjalnie zadeklarował się jako marksista, zwolennik ścisłej współpracy z ZSRR i przeciwnik tzw. trzeciej drogi, z którą był dotychczas kojarzony. Konsekwencje tej deklaracji były ogromne. Pogłębiający się konflikt amerykańsko-kubański został wykorzystany przez kierownictwo radzieckie z Nikitą Chruszczowem na czele do próby przeciągnięcia liny w konfrontacji geopolitycznej z USA.

20 stycznia 1961 r. zakończyła się druga kadencja na stanowisku prezydenta USA gen. Dwighta Eisenhowera. Podczas jego prezydentury nastąpiło początkowo wzajemne obniżenie poziomu konfrontacji obu supermocarstw (pierwsza „odwilż” w „zimnej wojnie” w latach 1957-1960). Chruszczow uważał, że nowy prezydent USA – 43-letni John F. Kennedy – jest niedoświadczony w polityce zagranicznej i dlatego będzie ugodowo nastawiony wobec ZSRR. Kennedy istotnie szukał kontaktu z Chruszczowem. Do spotkania obu przywódców doszło w czerwcu 1961 r. w Wiedniu. Rozmowa z Kennedym utwierdziła przywódcę ZSRR w przekonaniu, że w ewentualnym konflikcie z USA będzie mógł sobie pozwolić na więcej.

Ponadto na Kremlu uważano, że Amerykanie też na wiele sobie pozwalają. W latach 1959-1963, w ramach tzw. Projektu Emilly, na terenie 20 baz w Wielkiej Brytanii rozmieszczono 60 amerykańskich rakiet średniego zasięgu Thor. Miały one zasięg 2200 km, a więc mogły razić państwa satelickie i zachodnie republiki ZSRR (ale już nie Moskwę). Decyzja o wystrzeleniu tych rakiet, w wypadku ataku ZSRR na Wielką Brytanię, miała być podjęta wspólnie przez dowództwa amerykańskie i brytyjskie. Zdolność rażenia Moskwy miały natomiast amerykańskie rakiety średniego zasięgu Jupiter, rozmieszczone w 1961 r. na terenie Turcji. To właśnie zainstalowanie amerykańskich Jupiterów w Turcji skłoniło Chruszczowa do umieszczenia na Kubie rakiet, które zasięgiem obejmowały całe terytorium USA. „A gdybyśmy tak wpuścili wujowi Samowi jeża w gacie?” – miał powiedzieć Chruszczow do swoich najbliższych współpracowników 20 maja 1962 r. na naradzie poświęconej amerykańskim rakietom w Turcji.

Sposobność do tego dał konflikt amerykańsko-kubański. Dla kierownictwa na Kremlu konflikt ten stworzył historyczną szansę przeniesienia swoich pozycji militarnych na odległość 300 km od wybrzeży USA i tym samym radykalnej zmiany sił w „zimnej wojnie”. Poprzez rozmieszczenie rakiet balistycznych na Kubie Chruszczow zamierzał załatwić dwie najważniejsze dla niego sprawy: jeszcze bardziej zdyscyplinować blok państw socjalistycznych w Europie oraz uzyskać przewagę strategiczną nad USA i to na kontynencie północnoamerykańskim. Chruszczow był jednak od początku przygotowany jedynie na „wojnę nerwów”. Z dzisiejszej perspektywy wiadomo, że nie zdecydowałby się na otwartą wojnę nuklearną z USA.

Już 28 maja 1962 r. udała się na Kubę tajna delegacja radziecka, a w lipcu 1962 r. przybyła do Moskwy kubańska delegacja rządowa z Raulem Castro na czele. W wyniku długotrwałych negocjacji podjęto decyzję o rozmieszczeniu na Kubie 60 radzieckich rakiet średniego zasięgu R-12 i R-14 z głowicami jądrowymi oraz bombowców strategicznych. Ogółem radziecki kontyngent na Kubie miał liczyć docelowo 51 tys. żołnierzy różnych formacji (w sumie przybyło w 1962 r. 22 tys. żołnierzy i techników). Korzyści były obustronne. ZSRR przesuwał swój arsenał nuklearny prawie pod południowo-zachodnią granicę USA. Natomiast Kuba zyskiwała faktyczną nietykalność, ponieważ odtąd wszelkie próby inwazji amerykańskiej (jak ta w Zatoce Świń) mogły być traktowane jako atak na radzieckie bazy atomowe, a wiec atak na ZSRR.

Już w sierpniu 1962 r. przystąpiono do przemieszczania na Kubę drogą morską broni jądrowej z ZSRR (pierwsze głowice jądrowe dotarły na wyspę 9 września). Z dużym rozmachem, aczkolwiek w głębokiej tajemnicy, budowano bazy i wyrzutnie rakietowe. Jednocześnie władze radzieckie zdecydowanie zapewniały Amerykanów o rzekomej nieprawdziwości doniesień ich wywiadu. W Moskwie błędnie sądzono, że zainstalowanie baz na Kubie nie pociągnie za sobą radykalnych konsekwencji.

Tymczasem w Waszyngtonie rzecz potraktowano bardzo serio po tym jak amerykański samolot rozpoznawczy U-2 wykonał 14 października 1962 r. zdjęcia radzieckich rakiet R-12 na Kubie. Sekretarz obrony Robert McNamara polecił opracować plan błyskawicznej inwazji. Na południowym wybrzeżu USA szybko skoncentrowano znaczne siły wojskowe. W celu zablokowania dostępu do Kuby Amerykanie wysłali na Morze Karaibskie około 180 okrętów, w tym wyposażone w głowice jądrowe. 22 października prezydent Kennedy wyjaśnił w wystąpieniu telewizyjnym powody kryzysu oraz poinformował o amerykańskiej blokadzie Kuby. Świat zamarł w oczekiwaniu.

Tymczasem radzieckie wyrzutnie nie były jeszcze gotowe. Na wyspie trwała mobilizacja oraz przygotowania do obrony. Jednocześnie w kierunku pierścienia blokady posuwał się zespół radzieckich transportowców, którym asystowały okręty wojenne. Sytuacja wyglądała dramatycznie. Rankiem 24 października, z pokładu amerykańskiego lotniskowca „Essex” po raz pierwszy wystartowały helikoptery gotowe zaatakować bombami głębinowymi cztery radzieckie okręty podwodne, które zbliżały się do strefy blokady. Trzy z nich zostały zmuszone do wynurzenia się. Najpierw jednak dowódca okrętu B-59 wydał rozkaz przygotowania torpedy z głowicą jądrową wobec próby zmuszenia go do wynurzenia się przez śmigłowce i niszczyciele amerykańskie. Zdarzenie to miało miejsce 27 października 1962 r., kilka godzin po tym jak nad Kubą radziecka rakieta S-75 Dvina zestrzeliła amerykański samolot rozpoznawczy U-2 pilotowany przez mjr. Rudolfa Andersona, który zginął. Wydawało się, że pokój światowy legł w gruzach. Ostatecznie wieczorem 27 października B-59 wynurzył się. Amerykanie zmusili też do wynurzenia się okręty B-36 i B-130.

Dzisiaj już wiadomo, że posunięcie się przez Kennedy’ego do granicy bezpośredniej konfrontacji było blefem. Waszyngton posiadał wiarygodne informacje, że ani Armia Radziecka, ani jej siły jądrowe nie są gotowe do wojny. Źródłem tych informacji był głównie płk Oleg Pieńkowski (1919-1963), oficer GRU współpracujący z CIA i MI6. Można powiedzieć, że ktoś w rodzaju płk. Ryszarda Kuklińskiego, ale z tą różnicą, że w przeciwieństwie do Kuklińskiego został aresztowany i stracony za szpiegostwo na rzecz Wielkiej Brytanii i USA. Mając informacje na temat rzeczywistego stanu gotowości ZSRR do wojny, Kennedy mógł sobie pozwolić na stanowczy ton i deklarację zniszczenia radzieckich jednostek pływających, jeśli te zbliżą się do strefy blokady Kuby. Jak wiadomo z pokera – blef jest połową sukcesu.

Chruszczow istotnie nie był gotowy na wojnę. Dlatego okręty radzieckie płynące w stronę strefy amerykańskiej blokady Kuby otrzymały nakaz oczekiwania bądź zawrócenia. Do prezydenta Kennedy’ego został natomiast skierowany z Moskwy list zawierający propozycję natychmiastowego spotkania na szczycie. 26 października amerykańska determinacja przyniosła sukces. Nowy list Chruszczowa wyraźnie negował możliwość konfliktu zbrojnego. Kennedy ze swej strony obiecał zdjęcie blokady i nieinterwencję na wyspie, w zamian za demontaż radzieckiej broni ofensywnej. 28 października 1962 r. obie strony przystały na takie rozwiązanie, akceptując je jednak bez udziału Kuby, która w tej rozgrywce była już tylko pionkiem na szachownicy. Tym samym sprawy wewnętrzne Kuby nie mogły stać się przedmiotem negocjacji amerykańsko-radzieckich. Dla Castro był to poważny cios, ponieważ jego pozycja powracała do stanu sprzed blokady zbrojnej. Szansa dla Hawany na korzystne dla siebie uregulowanie stosunków z USA ulotniła się bezpowrotnie. Od tego czasu Kuba została skazana na bardzo dotkliwą, trwającą dziesięciolecia, blokadę ekonomiczną i bojkot polityczny USA.

Kryzys kubański zakończył się ostatecznie 20 listopada 1962 r., kiedy ZSRR usunął swoje rakiety z Kuby, a USA zniosły blokadę morską wyspy i zgodziły się na wycofanie rakiet Jupiter z Turcji do końca kwietnia 1963 r. Niemal dokładnie rok później – 22 listopada 1963 r. – prezydent Kennedy zginął w zamachu w Dallas. Okoliczności i przyczyny tego zamachu nie zostały do dzisiaj wiarygodnie wyjaśnione. Kryzys kubański stał się niewątpliwie przyczyną upadku Chruszczowa, który 14 października 1964 r. został niespodziewanie wezwany z urlopu na plenum KC do Moskwy i w wyniku głosowania odsunięty od władzy. Obarczono go winą m.in. za porażki w polityce zagranicznej. Przewrót pałacowy wyniósł do władzy triumwirat Leonida Breżniewa, Michaiła Susłowa i Aleksieja Kosygina.

Chociaż już wcześniej, podczas radzieckiej blokady Berlina Zachodniego (1948-1949) i wojny koreańskiej (1950-1953), istniało realne niebezpieczeństwo bezpośredniej konfrontacji militarnej USA i ZSRR, to jednak kryzys kubański był najgroźniejszą od zakończenia drugiej wojny światowej sytuacją, w której mogło dojść do wybuchu wojny jądrowej pomiędzy oboma supermocarstwami. Mogło tak się stać nawet pomimo od tego, że obaj przywódcy – Chruszczow i Kennedy –nie chcieli wojny. Faktycznie przecież w dniach 24-27 października 1962 r. doszło do ograniczonej konfrontacji militarnej pomiędzy USA i ZSRR w rejonie Kuby.

Drugi raz podobnie niebezpieczna sytuacja zaistniała na początku lat 80-tych XX w., kiedy USA rozmieściły w Europie Zachodniej pociski balistyczne krótkiego i średniego zasięgu Pershing oraz pociski manewrujące Cruise. Po raz trzeci z taką sytuacją możemy mieć do czynienia obecnie. Podczas trwającej wojny napastniczej Rosji z Ukrainą padły już bowiem ze strony rosyjskiej groźby użycia broni jądrowej.

Bohdan Piętka

2 listopada 2022 r.

Przegląd”, nr 45 (1191), 31.10-6.11.2022, s. 44-46

Pełzająca trzecia wojna światowa. Ofiary konfliktów zbrojnych po 1945 r.

Druga wojna światowa, która doprowadziła do śmierci około 70 mln ludzi i niewyobrażalnych wcześniej zniszczeń, słusznie uważana jest za największy i najstraszliwszy konflikt zbrojny w historii. Jednakże rok 1945 nie przyniósł ludzkości pokoju. Jeszcze nie skończyła się druga wojna światowa, a już w zaciszach politycznych gabinetów zaczęto mówić o trzeciej. Świat został podzielony po 1945 r. na dwa antagonistyczne bloki skupione wokół USA i ZSRR, które rywalizowały pomiędzy sobą o wpływy m.in. w państwach powstających w wyniku wyzwalania się narodów Afryki i Azji z kolonializmu (tzw. Trzeci Świat). Oba antagonistyczne bloki nie mogły sobie jednak pozwolić na bezpośrednią konfrontację ze względu na posiadanie przez USA i ZSRR (oficjalnie także przez ChRL, Francję i Wielką Brytanię) broni masowej zagłady, której arsenały stale rozbudowywano.

Strach przed obopólną zagładą nuklearną powodował, że w okresie tzw. „zimnej wojny” (1946-1989) toczono zastępczą, albo pełzającą trzecią wojnę światową, głównie w krajach Trzeciego Świata. Niezależnie od tego wybuchały wtedy konflikty zbrojne nie mające bezpośredniego związku z rywalizacją antagonistycznych bloków polityczno-militarnych. Były one głównie następstwem problemów, jakie w państwach powstałych w wyniku dekolonizacji pozostawił kolonializm europejski. Wojny toczone na świecie po 1945 r. przyniosły znaczne ofiary, a zniszczeniami niejednokrotnie dorównywały drugiej wojnie światowej.

Za pierwszy gorący konflikt „zimnej wojny” uważa się wojnę koreańską (1950-1953), która wybuchła w wyniku ataku przeprowadzonego 25 czerwca 1950 r. przez siły KRLD na Republikę Korei. Decydując się na taki krok Kim Ir Sen sądził, że Waszyngton zaakceptuje jego politykę faktów dokonanych. Jednakże USA wraz z koalicją sojuszników (Wielka Brytania, Kanada, Australia, Turcja i in.) interweniowały pod szyldem sił międzynarodowych ONZ. Stronę północnokoreańską wsparła natomiast „ochotnicza” armia chińska. Podczas tej wojny po raz pierwszy po Hiroszimie i Nagasaki strona amerykańska rozważała użycie broni jądrowej. Zwolennikiem jej wykorzystania był głównodowodzący wojsk amerykańskich, gen. Douglas MacArthur, który ponadto proponował przenieść wojnę na teren Chin. Propozycja ta została jednak odrzucona przez prezydenta Trumana. W wojnie koreańskiej zginęło około 2,5 mln ludzi, z czego straty wojsk południowokoreańskich wyniosły 415 tys. zabitych, północnokoreańskich około 600 tys., chińskich – 400 tys., a amerykańskich – 33629. Zginęło też po obu stronach około milion cywilów koreańskich, z których co najmniej 100 tys. zostało zamordowanych przez południowokoreańską armię i policję w związku z podejrzeniami o wspieranie komunizmu.

Zanim jednak wybuchła wojna koreańska, doszło do wojny domowej w Grecji (1946-1949), która pochłonęła około 70 tys. ofiar. Wojnę tę spowodował prawicowy rząd grecki, wspierany przez USA i Wielką Brytanię, który zaraz po zakończeniu okupacji niemieckiej rozpętał terror wobec zasłużonej w walce z okupantem hitlerowskim lewicowej partyzantki ELAS. Siły rządowe nie zawahały się sięgnąć w walce z obozem lewicy po wsparcie byłych kolaborantów hitlerowskich i rodzimych faszystów. Dla cywilów podejrzanych o pozostawanie pod wpływem komunizmu tworzono obozy koncentracyjne. Wojna, zakończona klęską obozu lewicy i masową emigracją rodzin lewicowych partyzantów, była w rzeczywistości pierwszą konfrontacją zastępczą powstających po 1945 r. dwóch antagonistycznych bloków skupionych wokół USA i ZSRR.

Taki sam charakter miała wojna domowa w Chinach (1945-1949), będąca faktycznie ostatnią fazą trwającej od 1927 r. wojny pomiędzy Komunistyczną Partią Chin a nacjonalistycznym Kuomintangiem. Ich konfrontacja została przerwana w 1937 r. przez agresję japońską na Chiny. Wojnę ponownie rozpoczął w listopadzie 1945 r. Kuomintang, wsparty przez lotnictwo amerykańskie. Konflikt, zakończony zwycięstwem strony komunistycznej, pochłonął około 2,5 mln ofiar po obu stronach, łącznie z cywilami.

Kolejną odsłoną zastępczej wojny pomiędzy blokiem wschodnim i zachodnim były dwie wojny indochińskie. Pierwsza, trwająca w latach 1946-1954, była konfrontacją pomiędzy rządzoną przez komunistów Demokratyczną Republiką Wietnamu, a Francją próbującą przywrócić zwierzchność kolonialną nad byłymi Indochinami Francuskimi. Udało się to Francji tylko w południowej części Wietnamu, gdzie w 1949 r. francuskie władze kolonialne utworzyły Republikę Wietnamu (nazywaną przez Francuzów Republiką Kochinchiny). Po stronie francuskiej zginęło w tej wojnie 75581 żołnierzy, po stronie Wietnamu Południowego – 58877 żołnierzy, a po stronie DRW co najmniej 191 tys. (maksymalnie 300 tys.). Straty ludności cywilnej wyniosły od 125 do 400 tys. ofiar.

Wojna zakończyła się kompromitującą klęską Francji, ale na mocy konferencji genewskiej (26 kwietnia – 20 lipca 1954 r.), z udziałem USA, ZSRR, Wielkiej Brytanii, Francji i ChRL, Wietnam został podzielony wzdłuż 17 równoleżnika na część północną (DRW) i południową. Postanowienia tej konferencji w sprawie przeprowadzenia wolnych wyborów nie zostały jednak wykonane przez Wietnam Południowy, mający poparcie USA. Doprowadziło to do drugiej wojny indochińskiej (1955-1975), w której miejsce Francji jako protektora Wietnamu Południowego zajęły USA. Eskalacja zaangażowania militarnego USA nastąpiła po tzw. incydencie w Zatoce Tonkińskiej z 2 i 4 sierpnia 1964 r. Strona amerykańska używała na szeroką skalę lotnictwa do walki z siłami północnowietnamskimi i komunistyczną partyzantką w Wietnamie Południowym. Amerykanie bezwzględnie bombardowali nie tylko Wietnam, ale także Kambodżę i Laos, przez które przebiegały szlaki zaopatrzeniowe partyzantki wietnamskiej. Straty USA wyniosły 58325 poległych żołnierzy, straty sojuszników USA (Australii, Filipin, Korei Pd., Nowej Zelandii i Tajlandii) – 5225 poległych, starty wojsk południowowietnamskich około 254 tys. zabitych, a wojsk północnowietnamskich i wspieranej przez nich partyzantki około 900 tys. Zginęło też około 2 mln cywilów wietnamskich – głównie na skutek nalotów amerykańskich i bezwzględności walczących stron.

Pokłosiem tej wojny, zakończonej klęską USA i likwidacją Wietnamu Południowego, była tragedia Laosu i Kambodży. Wojna domowa w Laosie (1953-1975), w której zwyciężyła strona komunistyczna wsparta przez DRW, pochłonęła około 40 tys. ofiar. Z kolei amerykańskie bombardowania Kambodży w latach 1969-1973 kosztowały życie około 600 tys. ludzi. Wojna domowa w tym kraju z lat 1970-1975, której stronami były wspierany przez USA reżim Lon Nola, tzw. Czerwoni Khmerzy i DRW, pochłonęła natomiast 300 tys. ofiar (w tym 240 tys. zabitych już wtedy przez Czerwonych Khmerów). Rezultatem wojny domowej było zdobycie władzy w Kambodży w kwietniu 1975 r. przez Czerwonych Khmerów, którzy – jak to ujął francuski historyk Bernard Bruneteau – „wypełzli z lejów po amerykańskich bombach”. Było to ekstremistyczne ugrupowanie łączące skrajny maoizm z khmerskim nacjonalizmem, wrogie tak wobec ZSRR jak i USA. Eksperyment społeczny realizowany w ciągu 44 miesięcy ich rządów, sprowadzający się do wcielenia w życie ultrakomunistycznej utopii, doprowadził do ludobójstwa od 1,7 do 2,2 mln spośród 7,5 mln mieszkańców Kambodży. Straty ludnościowe tego kraju w dekadzie 1969-1979 wyniosły zatem 40% populacji.

Obalenie reżimu Czerwonych Khmerów w styczniu 1979 r. przez zbrojną interwencję Wietnamu komunistycznego doprowadziło do trzeciej wojny indochińskiej, czyli odwetowego ataku ChRL (sympatyzującej z Czerwonymi Khmerami) na Wietnam. Trwające miesiąc walki (17 lutego-16 marca 1979 r.) spowodowały 26 tys. ofiar po stronie chińskiej i około 30 tys. po stronie wietnamskiej.

Odpryskiem drugiej wojny indochińskiej było także ludobójstwo dokonane w latach 1965-1966 w Indonezji przez juntę gen. Suharto na członkach tamtejszej partii komunistycznej i osobach podejrzewanych o sympatie komunistyczne. Minimalna liczba ofiar tej zbrodni szacowana jest na 250-500 tys., a maksymalna nawet na 2 mln. Do ludobójczej czystki, tym razem na tle etnicznym, doszło ponadto w 1971 r. w Bangladeszu podczas wojny o wyzwolenie tego kraju spod panowania Pakistanu (od 300 tys. do 3 mln ofiar).

Spośród wojen towarzyszących procesowi dekolonizacji, będących jednocześnie polem konfrontacji Wschód-Zachód, należy wymienić wojnę algierską (1954-1962) pomiędzy Francją a algierskim Frontem Wyzwolenia Narodowego (około 400 tys. ofiar, w tym 26 tys. po stronie francuskiej) oraz tzw. kryzys kongijski (1960-1965, około 100 tys. ofiar), podczas którego zginęli pierwszy premier Konga Patrice Lumumba i sekretarz generalny ONZ Dag Hammarskjöld.

Polem zastępczej konfrontacji USA i ZSRR były wojny towarzyszące konfliktowi izraelsko-arabskiemu (w 1948, 1956, 1967, 1973, i 1982 r.). Pokłosiem tego konfliktu stała się długoletnia wojna domowa w Libanie (1975-1990), która kosztowała życie od 120 do 150 tys. ofiar. Brutalny przebieg miała konfrontacja na linii USA-ZSRR w Ameryce Łacińskiej. Należy tu wymienić chociażby tzw. brudną wojnę w Argentynie, czyli okres terroru junty wojskowej w latach 1976-1982 skierowanego przeciw tamtejszej lewicy, który pochłonął od 13 do 30 tys. ofiar, wojny domowe w Gwatemali (1960-1966, 140-200 tys. ofiar), Salwadorze (1979-1982, 80 tys. ofiar), czy Nikaragui (1981-1990, 30 tys. ofiar) oraz tzw. operację Kondor. W wyniku tej operacji służby specjalne Argentyny, Boliwii, Brazylii, Chile, Paragwaju, Peru i Urugwaju zamordowały w latach 70-tych i 80-tych XX w. od 50 do 80 tys. osób podejrzewanych o sympatie lewicowe.

Na marginesie „zimnej wojny” toczyła się w latach 1980-1988 wojna iracko-irańska. Wojnę tę rozpoczął we wrześniu 1980 r. Irak, mający poparcie USA, Wielkiej Brytanii, Francji, ale także ZSRR – niechętnych rewolucji islamskiej w Iranie z 1979 r. Iran z kolei uzyskał wsparcie polityczne m.in. Chin i Libii. Trwający osiem lat konflikt nie doprowadził do żadnego rozstrzygnięcia. W sierpniu 1988 r. obie strony zgodziły się na zawieszenie broni w oparciu o status quo ante bellum. Zginęło ponad 1 mln ofiar (co najmniej 375 tys. po stronie irackiej i 750 tys. po stronie irańskiej). Obie strony używały na dużą skalę broni chemicznej, którą odtąd zaczęto nazywać „bronią jądrową Trzeciego Świata”.

Ostatnim znaczącym konfliktem „zimnej wojny” była tzw. radziecka interwencja w Afganistanie (1979-1989), czyli dziewięcioletnia wojna toczona przez ZSRR i rząd afgański przeciw partyzantce mudżahedinów wspieranej przez USA i państwa zachodnie. Celem interwencji wojskowej ZSRR było odsunięcie od władzy w Afganistanie jednej z frakcji tamtejszej partii marksistowskiej, na czele której stał Hafizullah Amin, próbujący zmniejszyć zależność od Kremla. Zabicie go przez komandosów radzieckich w wyniku szturmu na pałac prezydencki w Kabulu (operacja Sztorm-333) i zastąpienie przez posłusznego Moskwie Babraka Karmala nie umocniło jednak wpływów radzieckich w tym kraju, ale doprowadziło do wojny totalnej. Siły zbrojne ZSRR musiały się w niej zmierzyć nie tylko z miejscową partyzantką i ochotnikami ze świata islamu, ale także z najnowocześniejszą bronią amerykańską. Konfrontację te przegrały, co stało się jedną z głównych przyczyn rozpadu ZSRR. Wojna doprowadziła jednak do całkowitej ruiny Afganistanu, zapoczątkowując trwającą do dzisiaj tragedię tego kraju. Zginęło w niej 14453 żołnierzy radzieckich, 18 tys. żołnierzy afgańskich sił rządowych, co najmniej 56 tys. mudżahedinów afgańskiego ruchu oporu oraz od 562 tys. do 2 mln cywilów afgańskich. 5 mln uchodźców opuściło Afganistan, dalsze 2 mln mieszkańców tego kraju stało się uchodźcami wewnętrznymi, a 3 mln odniosło rany lub zostało kalekami. Siły powietrzne ZSRR, podobnie jak Amerykanie w Wietnamie i Kambodży, dokonywały masowych nalotów na Afganistan. Stąd tak wysokie straty ludności cywilnej tak w Afganistanie, jak i wcześniej w Wietnamie.

Zakończenie „zimnej wojny” w latach 1989-1991 nie przyniosło ludzkości trwałego pokoju. Już w sierpniu 1990 r. rozpoczęła się pierwsza wojna w Zatoce Perskiej, spowodowana przez najazd Iraku na Kuwejt, co stało się pretekstem do interwencji zbrojnej koalicji zachodniej pod wodzą USA. Był to pierwszy postzimnowojenny konflikt zbrojny. Ataki terrorystyczne z 11 września 2001 r. w Nowym Jorku spowodowały ogłoszenie przez USA „wojny z terroryzmem”. Jej pierwszym etapem były interwencja amerykańska w Afganistanie (2001-2021) oraz druga wojna w Zatoce Perskiej w 2003 r., zakończona wieloletnią okupacją Iraku. USA i Wielka Brytania dokonały inwazji Iraku pod pretekstem likwidacji irackiej broni masowego rażenia oraz zakończenia związków tego kraju z Al Ka’idą. Po zajęciu Iraku przez siły USA i ich aliantów okazało się, że ani taka broń, ani takie związki nie istniały.

Równie szybko pierwszego postzimnowojennego konfliktu zbrojnego doczekała się Europa, kiedy pod koniec czerwca 1991 r. Jugosłowiańska Armia Ludowa interweniowała w Chorwacji i Słowenii. Tak rozpoczął się zbrojny etap rozpadu Jugosławii, trwający w latach 1991-1995 i 1998-1999, który przyniósł największe ofiary w Europie od zakończenia drugiej wojny światowej (około 140 tys., z czego najwięcej w Bośni i Hercegowinie). Podobnie krwawe były dwie wojny czeczeńskie w latach 1994-1996 i 1999-2009, czyli bezwzględne pacyfikacje przez Rosję dążącej do oderwania się od niej Czeczenii, które przyniosły straty po stronie czeczeńskiej sięgające od 100 do 140 tys. ofiar.

Koniec „zimnej wojny” nie położył kresu problemom będącym spadkiem po kolonializmie w Afryce, ale je zintensyfikował. Z czasem dodał też do nich nowe, wynikające z rosnącego w siłę ekstremizmu islamskiego. Wojna domowa w Rwandzie (1990-1993) i będące jej rezultatem ludobójstwo w tym kraju (1994), które pochłonęło milion ofiar, uruchomiły wieloletni proces destabilizacji Czarnej Afryki. W następstwie wydarzeń w Rwandzie doszło do tzw. Kryzysu Wielkich Jezior i pierwszej wojny domowej w Kongu w latach 1996-1997 (250 tys. ofiar i 222 tys. uchodźców). Od 1998 do 2003 r. toczyła się druga wojna domowa w Kongu, nazwana afrykańską wojną światową lub wielką wojną afrykańską. W zmagania zaangażowało się 8 państw afrykańskich i 25 ugrupowań zbrojnych. Bezpośrednio i pośrednio – z powodu chorób i głodu – zginęło 5,5 mln ludzi, a kolejne miliony uciekły lub zostały wysiedlone. Był to najkrwawszy konflikt zbrojny na świecie od zakończenia drugiej wojny światowej.

Podobnie wielkie cierpienia przyniosły wojna domowa w Sierra Leone z lat 1991-2002 (co najmniej 75 tys. ofiar), trwająca od 1991 r. wojna domowa w Somalii (ok. 500 tys. ofiar) oraz trwający od 2003 r. konflikt w Darfurze (zachodni Sudan). Liczba jego ofiar sięgnęła dotąd 300 tys. Jednakże łączna liczba ofiar konfliktów zbrojnych trawiących od 50 lat Sudan wyniosła 2 mln, natomiast 4,5 mln osób zostało zmuszonych do emigracji z tego kraju.

W 2021 r., a więc jeszcze przed agresją Rosji na Ukrainę, różnego rodzaju konflikty zbrojne trwały w około 20 państwach świata (m.in. w Afganistanie, Etiopii, Jemenie, Mjanmie, Somalii, Sudanie Południowym, Syrii i in.). Świat jednobiegunowy wcale nie stał się bardziej bezpieczny i mniej konfrontacyjny niż dwubiegunowy. Tym bardziej nie stanie się takim świat wielobiegunowy, którego dzisiaj domagają się Rosja i Chiny.

Bohdan Piętka

12 października 2022 r.

„Przegląd”, nr 42 (1188), 10-16.10.2022, s. 41-43

Odszedł Michaił Gorbaczow (1931-2022)

30 sierpnia 2022 r. zmarł w Moskwie 91-letni Michaił Gorbaczow – sekretarz generalny KC KPZR (od 11 marca 1985 do 24 sierpnia 1991 r.), pierwszy i ostatni prezydent ZSRR (od 15 marca 1990 do 25 grudnia 1991 r.) oraz laureat Pokojowej Nagrody Nobla (1990). Gorbaczow przeszedł do historii jako mąż stanu, który zakończył „zimną wojnę”, zgodził się na zjednoczenie Niemiec i umożliwił likwidację Żelaznej Kurtyny. Na Zachodzie, a szczególnie w Niemczech, był z tego powodu uwielbiany, a co najmniej bardzo szanowany. Inaczej natomiast rzecz miała się w jego ojczyźnie – Rosji – gdzie obwiniono go o rozpad Związku Radzieckiego i wielowymiarowy kryzys lat 90-tych. Nastrojom tym dał wyraz m.in. rzecznik Władimira Putina Dmitrij Pieskow, który w 2011 r. oświadczył, że „były szef ZSRR zasadniczo zrujnował kraj”, a w 2013 r. wyraził przekonanie, że nigdy już nie będzie w Rosji czegoś takiego jak pieriestrojka Gorbaczowa.

Rosyjscy nacjonaliści i neoimperialiści od 30 lat powtarzają narrację o „zdradzie” Gorbaczowa, który w potajemnym spisku z USA i państwami zachodnioeuropejskimi świadomie i celowo doprowadził do zniszczenia ZSRR. Niestety wierzy w to wielu Rosjan, którzy nie rozumieli i nie rozumieją reform Gorbaczowa oraz wyznają tzw. nostalgię za ZSRR, a ściślej nostalgię za wielką, silną i imperialną Rosją. To ta nostalgia na początku XXI w. wyniosła do władzy Władimira Putina i zaprowadziła Rosję tam, gdzie jest obecnie – tzn. na front wojny napastniczej z Ukrainą.

Kiedy 11 marca 1985 r. nadzwyczajne plenum KC KPZR wybrało 54-letniego Gorbaczowa na sekretarza generalnego KC KPZR, stał się on najmłodszym członkiem kierownictwa radzieckiego. Średnia wieku dygnitarzy zasiadających wtedy w Sekretariacie i Biurze Politycznym KC KPZR wynosiła 66 lat. Gorbaczow obejmował władzę po śmierci bezbarwnego 73-letniego Konstantina Czernienki, który funkcję sekretarza generalnego pełnił zaledwie rok (od lutego 1984 do marca 1985 r.). Poprzednik Czernienki – były szef KGB Jurij Andropow – stał na czele KPZR i ZSRR tylko przez dwa lata. Jako następca zmarłego w listopadzie 1982 r. Leonida Breżniewa Andropow zdawał sobie sprawę w jak głębokim kryzysie politycznym, gospodarczym i społecznym znajdował się ZSRR. Przyczyną tego kryzysu był model ustrojowy stworzony przez Józefa Stalina, którego zasadniczych fundamentów nie naruszyła powierzchowna destalinizacja przeprowadzona przez Chruszczowa (1956-1957) i który został zakonserwowany podczas 18-letnich rządów Breżniewa (1964-1982).

Jeden z mitów stworzonych przez nacjonalistycznych i komunistycznych krytyków Gorbaczowa mówi, że Andropow zamierzał podjąć głęboką reformę ustrojową wzorowaną na tzw. drodze chińskiej, czyli zapoczątkowanych w grudniu 1978 r. reformach Deng Xiaopinga. Tzw. chiński kurs polegał na zmianie modelu gospodarczego z państwowej gospodarki planowej na regulowaną przez państwo gospodarkę rynkową przy zachowaniu monopolu politycznego partii komunistycznej. Gorbaczow natomiast poszedł głównie w kierunku demokratyzacji ustroju politycznego, co miało stać się przyczyną katastrofy ZSRR. Gdyby zatem 70-letni Andropow nie zmarł w lutym 1984 r. i skopiował drogę chińską, to ZSRR zostałby ocalony. Ile prawdy jest w tym micie, trudno ocenić. Faktem jest jednak, że pierwsze nieśmiałe próby reform, które przeszły później do historii jako pieriestrojka, zostały podjęte przez Andropowa i to z jego poparciem Gorbaczow został w 1978 r. sekretarzem KC ds. rolnictwa.

Z kolei antykomunistyczni i proamerykańscy krytycy Gorbaczowa – w tym przede wszystkim wieloletni dysydent Władimir Bukowski (1942-2019) – głosili, że rzeczywistym celem pieriestrojki Gorbaczowa miało być poszerzenie strefy wpływów radzieckich poprzez izolację Europy Zachodniej od USA. Wspólnoty Europejskie miały przyjąć i urzeczywistnić program socjalistyczny, sformułowany przez zachodnią lewicę (w tym ruch eurokomunizmu), a następnie razem ze zdemokratyzowanym ZSRR współtworzyć „Wspólny Europejski Dom”. Również w tym wypadku nie można ocenić wiarygodności tych enuncjacji, które nie są oparte na rzetelnych źródłach.

Obejmując władzę Gorbaczow był w swoim kraju politykiem mało znanym, a na świecie w ogóle nieznanym. Pochodził z południa Rosji (Kraj Stawropolski). Urodził się w rodzinie chłopskiej, która od strony ojca miała korzenie rosyjskie, a od strony matki – ukraińskie. Zdobył wykształcenie prawnicze i ekonomiczne. Karierę partyjną rozpoczął w rodzimym Kraju Stawropolskim, gdzie doszedł do stanowiska I sekretarza komitetu krajowego oraz nadzorował budowę Wielkiego Kanału Stawropolskiego. Od 1962 do 1966 r. zarządzał miejscowymi kołchozami i sowchozami. W 1970 r. wszedł w skład KC, a od 1979 r. należał do Biura Politycznego.

Być może sędziwe wiekiem kierownictwo radzieckiej partii komunistycznej miało nadzieję, że specjalizujący się w ekonomii kołchozów Gorbaczow będzie wygodnym narzędziem w jego ręku i jako młodszy wiekiem nie umrze tak szybko jak Czernienko i Andropow. Tym większe było zaskoczenie – nie tylko w ZSRR, ale i na świecie – gdy wkrótce po objęciu władzy Gorbaczow zdecydowanie odciął się od polityki swoich poprzedników z Breżniewem na czele. Wkrótce na świecie zaczęły robić karierę rosyjskie słowa pieriestrojka (przebudowa) i głasnost (jawność). Katastrofa w elektrowni jądrowej w Czarnobylu pod koniec kwietnia 1986 r. ujawniła w jak głębokim kryzysie znajdował się wtedy ZSRR. Utwierdziło do Gorbaczowa w przekonaniu o konieczności głębokich reform politycznych i gospodarczych.

Demokratyzacja, zniesienie cenzury, walka z korupcją i pierwsze reformy rynkowe doprowadziły do głębokiej polaryzacji społecznej. Z jednej strony spotkały się z ogólnym poparciem, z drugiej wywołały zdecydowany opór konserwatywnego aparatu KPZR. Społeczeństwo radzieckie na pieriestrojkę Gorbaczowa nie było przygotowane i nie do końca rozumiało jej założenia. Niektóre posunięcia nowego sekretarza generalnego – jak np. zdecydowana walka z alkoholizmem i podniesienie cen alkoholu – zupełnie nie cieszyły się popularnością. Kurs przyjęty przez Gorbaczowa spotkał się także z oporem w niektórych państwach satelickich, zwłaszcza w NRD i Czechosłowacji. Erich Honecker zakazał nawet w 1988 r. rozpowszechniania na terenie NRD niektórych tytułów prasy radzieckiej, które według niego głosiły treści rewizjonistyczne.

Gorbaczow uruchomił procesy polityczne, których nie udało się już zatrzymać. Demokratyzacja oznaczała nie tylko częściowo wolne wybory na Zjazd Deputowanych Ludowych ZSRR (26 marca-4 kwietnia 1989 r.), ale także ujawnienie pełnej prawdy o zbrodniach stalinowskich. W dalszej kolejności zapoczątkowała emancypację narodową i polityczną w republikach związkowych (początkowo w republikach bałtyckich, Ukrainie i Gruzji). W polityce międzynarodowej Gorbaczow postawił na deeskalację stosunków i współpracę z Zachodem. Traktat o całkowitej likwidacji pocisków nuklearnych pośredniego zasięgu, podpisany 8 grudnia 1987 r. w Waszyngtonie przez Gorbaczowa i Ronalda Reagana, stał się symbolem końca wyścigu zbrojeń. Zgoda Gorbaczowa na zjednoczenie Niemiec, wycofanie wojsk radzieckich z Afganistanu i polityczne wycofanie się ZSRR z dotychczasowych państw satelickich (zaakceptowanie politycznych skutków tzw. Jesieni Ludów 1989 r.) oznaczały faktyczny koniec „zimnej wojny” oraz podziału Europy i świata na dwa antagonistyczne bloki polityczno-militarne.

W tym miejscu nie można nie wspomnieć o zgodzie Gorbaczowa na ujawnienie w 1990 r. prawdy o sprawstwie stalinowskiego kierownictwa ZSRR i organów bezpieczeństwa tego państwa w zbrodni katyńskiej. Umożliwiło to zapoczątkowanie poprawnego ułożenia stosunków polsko-radzieckich, a następnie polsko-rosyjskich. Niestety proces ten został później zaprzepaszczony przez polityków polskich i rosyjskich.

Celem pieriestrojki Gorbaczowa – wbrew twierdzeniom jego konserwatywnych krytyków – nie była likwidacja ZSRR, ale wielowymiarowa modernizacja. Rozpad polityczny tego państwa Gorbaczow próbował powstrzymać tłumiąc siłą aspiracje niepodległościowe w Kazachstanie (1986 r.), Gruzji (1989 r.), Azerbejdżanie (1990 r.) i na Litwie (lata 1990-1991). W jego koncepcji Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich miał zostać zastąpiony przez Związek Suwerennych Republik. Było już jednak za późno. Model gospodarczy stworzony przez Stalina i zakonserwowany przez Breżniewa okazał się niereformowalny, a demokratyzacja i jawność życia politycznego w połączeniu z pogłębiającym się kryzysem gospodarczym spowodowały emancypację narodową w republikach związkowych i autonomicznych. Gorbaczowowska pieriestrojka okazała się spóźniona co najmniej o dekadę.

Ostateczny cios ZSRR zadali z jednej strony sprawcy tzw. puczu sierpniowego z Giennadijem Janajewem na czele (19-22 sierpnia 1991 r.), a z drugiej rosyjski przywódca Borys Jelcyn. Nieudana próba przejęcia władzy przez pogrobowców stalinizmu w sierpniu 1991 r. doprowadziła do ogłoszenia niepodległości przez Ukrainę i inne republiki związkowe oraz wzrostu politycznego znaczenia Borysa Jelcyna, który stłumił pucz i stanął na czele obozu demokratycznego. Jelcyn toczył co najmniej od 1990 r. walkę z Gorbaczowem o władzę na Kremlu. Nie mogąc usunąć prezydenta ZSRR, postanowił zlikwidować państwo, któremu ten prezydent przewodził. Dlatego doszło do zawarcia tzw. porozumienia białowieskiego z 8 grudnia 1991 r. pomiędzy liderami Rosji, Białorusi i Ukrainy, które zakończyło istnienie Związku Radzieckiego. Gorbaczow uznał porozumienie białowieskie za nielegalne, ale jedyne co mógł to ze smutkiem poinformować 25 grudnia 1991 r. w telewizji o rezygnacji z urzędu i końcu ZSRR. W 1996 r. kandydował w rosyjskich wyborach prezydenckich, ale uzyskał znikome poparcie (0,51% głosów). W 1998 r. założył Rosyjską Zjednoczoną Partię Socjaldemokratów, która nie zdobyła żadnego znaczenia.

Sygnatariuszami porozumienia białowieskiego oprócz Jelcyna byli Stanisław Szuszkiewicz (działacz demokratyczny i przewodniczący Rady Najwyższej Białoruskiej SRR) i Leonid Krawczuk (wieloletni działacz komunistyczny, a od 5 grudnia 1991 r. pierwszy prezydent Ukrainy). Obaj zmarli w tym roku. Szuszkiewicz 3 maja, a Krawczuk 10 maja 2022 r. Jest w tym coś niesamowicie symbolicznego, że Szuszkiewicz, Krawczuk i Gorbaczow – uczestnicy wydarzeń, które doprowadziły do demokratyzacji, a potem rozpadu ZSRR – zmarli niemal po sobie w czasie rozpętanej przez Putina wojny napastniczej z Ukrainą. Wojny, która oznacza ostateczne pogrzebanie rezultatów przemian demokratycznych, które współtworzyli.

Gorbaczow był krytykiem rządów Borysa Jelcyna (swojego przeciwnika politycznego). Natomiast stosunek Gorbaczowa do Putina był zmienny. Wspierał go w pierwszym okresie jego rządów (1999-2008). Później pozwalał sobie na wytykanie mu upadku demokracji, korupcji i dominacji byłych oficerów KGB w aparacie władzy. Jednak w 2014 r. poparł aneksję Krymu. „Cieszę się z tego zjednoczenia” – mówił wtedy rosyjskiej prasie, zaś w 2016 r. w wywiadzie dla „The Sunday Times” oświadczył: „Zawsze opowiadałem się za swobodnym wyrażaniem woli narodów, a większość mieszkańców Krymu chciała powrócić do Rosji”. W tym samym wywiadzie powiedział też, że „Amerykanie nie byli zainteresowani by pomóc Rosji w zbudowaniu stabilnej i silnej demokracji”. Ciosem dla Gorbaczowa była delegalizacja na przełomie 2021 i 2022 r. stowarzyszenia Memoriał, upamiętniającego i dokumentującego zbrodnie stalinowskie, które powstało na fali pieriestrojki w 1989 r. Bezskutecznie apelował do Prokuratury Generalnej Rosji o wycofanie wniosku o delegalizację Memoriału. W kilka dni po inwazji rosyjskiej na Ukrainę 24 lutego 2022 r. wydał przez swoją fundację oświadczenie, w którym wezwał do zaprzestania działań wojennych i rozpoczęcia negocjacji pokojowych. To było jego ostatnie słowo polityczne.

Niezależnie od różnych ocen Gorbaczowa zapisał się on w historii jako polityk, który doprowadził w skali globalnej do zakończenia rozpoczętego przez rewolucję październikową w 1917 r. eksperymentu komunistycznego i dzięki którem Związek Radziecki wszedł na drogę prowadzącą od totalitaryzmu i autorytaryzmu do demokracji. Droga ta, wbrew intencjom samego Gorbaczowa, doprowadziła do demontażu imperium i wyłonienia się z ZSRR szeregu niepodległych państw. Natomiast pod rządami Władimira Putina Rosja – uznająca się za głównego spadkobiercę ZSRR – weszła na drogę w kierunku dokładnie przeciwnym.

Bohdan Piętka

31 sierpnia 2022 r.

Pacyfikacja Garbatki 12 lipca 1942 roku

12 lipca 1942 r. miała miejsce pacyfikacja Garbatki-Letniska w powiecie kozienickim, dokonana przez gestapo przy udziale żandarmerii niemieckiej i Wehrmachtu. Miejscowość ta należała podczas okupacji niemieckiej do dystryktu radomskiego Generalnego Gubernatorstwa. Jej pacyfikacja – dokonana w odwecie za działalność polskiej konspiracji – nie była niczym niezwykłym w realiach okupacji niemieckiej. Taka forma odwetu i terroru dotknęła podczas okupacji niemieckiej 817 wsi polskich, z których ponad 440 zostało całkowicie lub częściowo spalonych, co z reguły było połączone z rozstrzeliwaniem mieszkańców oraz grabieżą ich mienia. Pacyfikacja Garbatki-Letniska na tle takich miejscowości różniła się tym, że dużą część jej mieszkańców deportowano natychmiast do KL Auschwitz.

Marian Baran – syn aresztowanego wtedy Władysława Barana (nr obozowy 46846) – tak wspominał początek pacyfikacji Garbatki: Pamiętnej nocy z 11 na 12 lipca 1942 r. spaliśmy w domu. Chyba o pierwszej po północy moja siostra Lucia obudziła nas, bo słyszała strzały i dobiegający z daleka warkot silników samochodowych. W czasie okupacji Polacy, przynajmniej w Garbatce, nie mieli samochodów. Ojciec i ja narzuciliśmy na siebie jakieś ubrania i wybiegliśmy na dwór. Mżył drobny deszczyk. Rzeczywiście, od strony Policzny słychać było nadjeżdżające samochody. Ojciec przystawił drabinę na strych naszego mniejszego domu i kazał mi szybko zakopać się w sianie. A było go tam mnóstwo. Powiedział, że on pobiegnie na blok kolejowy, gdzie była skrytka. Nie zdążyłem jeszcze przekopać się w głąb strychu, gdy na pobliskie targowisko nadjechały niemieckie samochody (…). Przez szparę w strychu widziałem, jak Niemcy prowadzili uliczką naszych sąsiadów: pana Makarskiego, dźwigającego maszynę do pisania, i pana Jaśkiewicza, którzy współpracowali przy wydawaniu i kolportażu gazetki „Reduta”.

Akcją represyjną w Garbatce-Letnisku i okolicach kierował SS-Hauptsturmführer Paul Fuchs (1908-1983) – szef placówki gestapo w dystrykcie radomskim, nazywany nie tylko z powodu nazwiska „lisem z Radomia”. Fuchs pracował w gestapo od 1936 r. Podczas kampanii wrześniowej 1939 r. służył w Einsatzkommando 2/III (jednostce operacyjnej Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa) przy 8 Armii niemieckiej. Następnie organizował struktury gestapo w dystrykcie radomskim (do jesieni 1942 r. był to referat IIIC, później referat IV miejscowej komendy Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa) i był ich szefem przez całą okupację niemiecką. Należał do tych funkcjonariuszy gestapo w Generalnym Gubernatorstwie, którzy wyróżniali się szczególną gorliwością w walce z polskim podziemiem, ludobójstwie Żydów i terrorze wobec Polaków. Zasługą Fuchsa i kierowanej przez niego placówki gestapo była m.in. deportacja w latach 1940-1944 około 16 tys. polskich więźniów politycznych z dystryktu radomskiego do KL Auschwitz.

Polskie podziemie wiedziało o mających nastąpić w Garbatce aresztowaniach. Komendant AK obwodu kozienickiego Adam Bielawski kilkakrotnie otrzymywał doniesienia o tworzeniu przez gestapo list proskrypcyjnych. M.in. 10 lipca 1942 r. Stanisław Ruman – szef wywiadu AK obwodu kozienickiego – otrzymał od osoby zatrudnionej w gestapo radomskim listę około 700 nazwisk wyznaczonych do aresztowania mieszkańców Garbatki-Letniska i okolic, którą niezwłocznie przedstawił Bielawskiemu. Nie wiadomo dlaczego nie ostrzeżono mieszkańców Garbatki o grożącym im niebezpieczeństwie. Najprawdopodobniej nie było to możliwe z powodu szybkości działań niemieckich. Już bowiem 11 lipca 1942 r. zgrupowanie większej ilości oddziałów niemieckich zablokowało dostęp do Garbatki-Letniska i pobliskich miejscowości.

Akcja pacyfikacyjna została dobrze przygotowana przez Fuchsa i jego ludzi. Wieś podzielono na sektory przyporządkowane konkretnym pododdziałom biorącym udział w pacyfikacji. Każdy dom, w którym mieszkały osoby wyznaczone do aresztowania, został otoczony. Tych, którzy próbowali uciekać, zabijano. Jeżeli nie zastano mężczyzny figurującego na liście, zabierano jako zakładniczkę jego żonę. Zatrzymywano także przypadkowe osoby, które przebywały w tym czasie we wsi. Aresztowanych zbierano w grupy i kazano im kłaść się na wiejskiej drodze twarzą do ziemi. Następnie zwożono ich samochodami pod silną eskortą do budynku miejscowej szkoły. Równocześnie z akcją w Garbatce-Letnisku przeprowadzono aresztowania w pobliskich miejscowościach: Garbatce Długiej, Garbatce-Zbyczynie i Ponikwie.

Podczas akcji pacyfikacyjnej Garbatki-Letniska podkomendni Fuchsa dokonali także likwidacji miejscowego getta. W jej rezultacie zastrzelili 62 Żydów, a kilkudziesięciu dołączyli do aresztowanych Polaków. Spośród osób zgromadzonych w szkole wybrano 52 zakładników (po dwóch księży, dwóch nauczycieli, dwóch lekarzy, dwóch pracowników leśnictwa itd.), którzy mieli zostać natychmiast rozstrzelani, gdyby polskie podziemie spróbowało przeciwdziałać trwającej pacyfikacji. Około godz. 18:00 na bocznicę miejscowego tartaku podstawiono kryte wagony towarowe, w których umieszczono pod silną eskortą 217 aresztowanych. Transport ten skierowano przez Radom i Kielce do KL Auschwitz, gdzie został zarejestrowany 13 lipca 1942 r.

Ofiarami aresztowań w Garbatce-Letnisku byli m.in. Zenon Majer (nr 46801) – zastępca dowódcy placówki AK w Policznej, Stefan Bronik (nr 46872), Włodzimierz Chojnacki (nr 46829), Wiktor Frączkowski (nr 46868) i Jan Jagodziński (nr 46857) – zaangażowani w kolportaż prasy konspiracyjnej oraz uczestniczący w działalności konspiracyjnej leśnicy: Szczepan Gieruszka (nr nieznany), Stanisław Handelsman (nr 62353) i jego syn Wiesław (nr 46910), Mieczysław Jasiński (nr nieznany), Zenon Łuczywko vel Łuczywek (nr 46855) i Tadeusz Mąkowski (nr 46887).

Do dzisiaj nie ustalono dokładnej liczby aresztowanych podczas pacyfikacji Garbatki-Letniska i okolic, pomimo śledztwa prowadzonego w latach 70-tych XX w. przez Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Według jednego z powojennych szacunków miano aresztować 973 osoby, w tym 318 z samej Garbatki-Letniska. Inny szacunek z tego okresu podawał, że aresztowano ponad 800 osób, w tym około 700 z Garbatki-Letniska. Trudność w dokładnym ustaleniu liczby aresztowanych bierze się stad, że była to popularna miejscowość letniskowa i wśród aresztowanych znajdowało się także wiele osób przyjezdnych. Deportowano je do KL Auschwitz w okresie późniejszym, w różnych transportach z dystryktu radomskiego.

Sporządzony przez gestapo raport z 21 sierpnia 1942 r. podaje, że podczas akcji pacyfikacyjnej w Garbatce-Letnisku i okolicach ujęto 297 osób (221 Polaków i 76 Żydów), z których 57 pozostawiono do dalszych przesłuchań, 23 zwolniono, a 217 osób (141 Polaków i 76 Żydów) natychmiast skierowano do KL Auschwitz. Był to jedyny w historii tego obozu transport więźniów aresztowanych w jednej miejscowości i od razu skierowanych do obozu.

Jako przyczynę akcji represyjnej podano we wspomnianym raporcie ataki na pociągi niemieckie, przewożące zaopatrzenie dla Wehrmachtu na froncie wschodnim, dokonywane od jesieni 1941 r. do stycznia 1942 r. na trasie Pionki-Garbatka. Gestapo ujęło 13 żołnierzy polskiego podziemia biorących udział w tych atakach i w wyniku śledztwa zorientowało się, że na terenie gminy Garbatka-Letnisko znajduje się silny ośrodek polskiej konspiracji. Już na początku okupacji powstała tam Polska Organizacja Wojskowa, która w 1940 r. została włączona do ZWZ. W 1940 r. umieszczono w Garbatce-Letnisku komendę ZWZ (później AK) obwodu kozienickiego. Wiosną 1941 r. zaczęto też organizować Bataliony Chłopskie. Większość mieszkańców gminy była zaangażowana w działalność konspiracyjną lub ją wspierała.

57 osób pozostawionych w budynku szkoły powszechnej w Garbatce poddano brutalnemu śledztwu, które trwało 18 dni. Oprócz Paula Fuchsa okrucieństwem wobec ofiar tego śledztwa wyróżniał się gestapowiec Kurt Steigert. Po zakończeniu śledztwa zwolniono 14 mężczyzn i trzy kobiety. Pozostałych wysłano do więzienia policyjnego w Kielcach, skąd później także trafili do KL Auschwitz. Spośród 217 osób przywiezionych do KL Auschwitz 13 lipca 1942 r. co najmniej 163 zginęły w tym obozie jeszcze przed końcem 1942 r. Z tego transportu wojnę przeżyło prawdopodobnie tylko 12 osób. Ogółem spośród kilkuset osób aresztowanych i zatrzymanych podczas pacyfikacji Garbatki-Letniska i okolicznych miejscowości wojnę przeżyło 46. Była to zatem akcja eksterminacyjna, której cel stanowiła zagłada Polaków zaangażowanych w działalność konspiracyjną lub o to tylko podejrzewanych oraz przebywających jeszcze tej miejscowości Żydów.

Bohdan Piętka

15 lipca 2022 r.

„Przegląd”, nr 29 (1175), 11-17.07.2022, s. 32-33