Zagłada Huty Pieniackiej

„Przed południem dotarłem do miejsca, gdzie zawsze wychodziłem z lasu na rozległą polanę okalającą Hutę Pieniacką. Po drodze musiałem dwukrotnie przeczekać, przycupnąwszy pod drzewem, aż miną mnie sanie z kilkoma uzbrojonymi Ukraińcami. Uznałem, iż muszę w odpowiedniej odległości przedostać się lasem, aż do miejsca naprzeciwko zabudowań gospodarstwa dziadków. Zachowując najwyższą ostrożność, wkrótce tam dotarłem. Podszedłem na skraj lasu i, niezauważony, wyjrzałem zza drzew. Tego, co zobaczyłem, nie zapomnę do końca życia. Zamarłem w bezruchu. Ugięły się pode mną kolana. Na klęczkach, znieruchomiały, patrzyłem na coś, czego nie byłbym w stanie sobie nawet wyobrazić. Po policzkach popłynęły mi łzy; nie mogłem tych łez zahamować. Za gardło chwycił mnie skurcz. Kiedyś z tego miejsca roztaczał się ładny widok na zadbane gospodarstwo moich dziadków i na większość zabudowań Huty Pieniackiej. Teraz moim oczom ukazał się straszliwy obraz kompletnej ruiny. (…) Na miejscu domów, pośród zgliszcz, sterczały tylko osmalone kominy. (…) Przed sobą miałem jedno wielkie pogorzelisko” – tak po latach wspominał zagładę Huty Pieniackiej jej świadek Sulimir Stanisław Żuk (1930-2019)[1].

Była to największa zbrodnia dokonana przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w Małopolsce Wschodniej, gdzie na przełomie 1943/1944 r. nacjonaliści ukraińscy przenieśli z Wołynia akcję eksterminacji ludności polskiej. Do depolonizacji Małopolski Wschodniej na wielką skalę banderowcy przystąpili w styczniu 1944 r., a najwięcej mordów dokonano od lutego do kwietnia 1944 r. OUN-B i UPA dążyły do wyniszczenia Polaków przed końcem wojny, by po pokonaniu Niemiec Polska nie mogła wykorzystać obecności ludności polskiej na byłych Kresach południowo-wschodnich II RP jako argumentu za włączeniem tych ziem do państwa polskiego. W odróżnieniu od Wołynia charakterystyczną cechą akcji eksterminacyjnej w Małopolski Wschodniej było kilka typów napadów. Pierwszy z nich sprowadzał się do mordowania Polaków „na raty” podczas częstych, niewielkich napadów, w których ginęło do kilku osób. Drugi typ napadów, występujący najczęściej, pochłaniał od kilku do trzydziestu kilku ofiar. Trzecim typem napadów, znanym wcześniej z Wołynia, były masowe zbrodnie pochłaniające do kilkuset ofiar. Miały one miejsce w około 90 miejscowościach na terenie 35 powiatów. Do największych masowych zbrodni doszło z udziałem ukraińskich formacji SS w Hucie Pieniackiej (co najmniej 868 ofiar) w powiecie brodzkim oraz w Chodaczkowie Wielkim (co najmniej 862 ofiary) w powiecie tarnopolskim. Najwyższe udokumentowane straty ludności polskiej w 1944 r. miały miejsce w powiatach: brodzkim (co najmniej 2365 osób), rohatyńskim (co najmniej 1629 osób), tarnopolskim (co najmniej 1587 osób) i kałuskim (co najmniej 1542 osoby). Udokumentowana, aczkolwiek niepełna, liczba ofiar śmiertelnych zbrodni nacjonalistów ukraińskich na Polakach w Małopolsce Wschodniej w 1944 r. wyniosła około 32 tys. w 1550 miejscowościach[2].

W najbardziej znanych zbrodniach o charakterze ludobójstwa, popełnionych przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach na tym terenie, uczestniczył 4. galicyjski pułk ochotniczy policji SS. Formacja ta, złożona z pierwszego rzutu ochotników do ukraińskiej dywizji Waffen-SS „Galizien”, brała udział w zbrodniach w Chodaczkowie Wielkim, Maleniskach, Palikrowach, Pańkowcach, Podkamieniu i w Hucie Pieniackiej[3].

Oprócz ukraińskich esesmanów w zagładzie Huty Pieniackiej uczestniczył oddział UPA. Była to najprawdopodobniej sotnia „Siromanci” pod dowództwem Dmytra Karpenki, ps. „Jastrub”. Karpenko, który zginął 17 grudnia 1944 r. podczas ataku na polską wieś Strzeliska Nowe (obecnie Nowi Striłyszcza w obwodzie lwowskim), był pierwszym bojownikiem UPA odznaczonym najwyższym odznaczeniem tej organizacji – Złotym Krzyżem Bojowej Zasługi I klasy. Poza tym w zagładzie Huty Pieniackiej uczestniczyła jeszcze bojówka złożona z miejscowych nacjonalistów ukraińskich. Dowodził nią Wołodymyr Czerniawski. Jako jedyny sprawca zbrodni w Hucie Pieniackiej został on pociągnięty do odpowiedzialności. W 1947 r. sąd w Katowicach skazał go na karę śmierci. Wyrok wykonano.

Huta Pieniacka liczyła na początku 1944 r. 172 gospodarstwa i około tysiąc mieszkańców, którymi byli w całości Polacy, w tym wielu uchodźców z Wołynia. Formalnym pretekstem do ekspedycji karnej przeciw nim była działalność partyzantki radzieckiej na tym terenie. Domniemane udzielanie pomocy przez mieszkańców Huty Pieniackiej tej partyzantce stanowi do dzisiaj, zwłaszcza dla strony ukraińskiej, argument służący usprawiedliwieniu zbrodni popełnionej przez esesmanów i nacjonalistów ukraińskich. W samej Hucie Pieniackiej działała jednak polska samoobrona. Kiedy 23 lutego 1944 r. do wsi wkroczyli ukraińscy esesmani w poszukiwaniu partyzantów radzieckich, doszło do starcia z polską samoobroną. Polacy sądzili, że mają do czynienia z przebranymi upowcami. Miejscową samoobronę wsparła placówka AK z Huty Werchobuskiej, natomiast patrol SS wsparła sotnia UPA „Siromanci”. W potyczce zginęło trzech esesmanów ukraińskich, którym Niemcy urządzili w Brodach manifestacyjny pogrzeb.

Od tej chwili niemiecka ekspedycja karna przeciw Hucie Pieniackiej była nieunikniona. Nacjonaliści ukraińscy wykorzystali ją do realizacji swojego celu politycznego, jakim była depolonizacja tych ziem i dlatego udzielili jej wszechstronnego wsparcia. Lokalne siły AK były za słabe, żeby obronić Hutę Pieniacką. Łącznik AK, który przybył do wsi w nocy z 27 na 28 lutego zalecił samoobronie unikanie walki i opuszczenie wsi przez mężczyzn, by sprawić wrażenie, że jest bezbronna, a wśród mieszkańców dominują kobiety, dzieci i starcy.

Wczesnym rankiem 28 lutego 1944 r. Huta Pieniacka została otoczona przez batalion ukraiński z 4. pułku policyjnego SS pod dowództwem niemieckiego kapitana, wsparty przez oddział UPA i wspomnianą bojówkę nacjonalistyczną. Formacjom tym towarzyszyli ukraińscy chłopi z okolicznych wsi, którzy przybyli celem zaboru mienia mordowanych Polaków. Sygnałem do rozpoczęcia ekspedycji karnej były wystrzelone z różnych stron race sygnalizacyjne. Następnie siły ekspedycyjne ostrzelały wieś i wkroczyły do niej. Sprawcy przeszukiwali kolejne domy, a znalezione w nich osoby brutalnie wypędzili i zaprowadzili pod eskortą do kościoła. Dokonywali przy tym pierwszych morderstw. Ofiary zgromadzone w kościele podzielono na grupy: osoby starsze, kobiety i dzieci oraz mężczyźni. Zaprowadzono je następnie do drewnianych stodół, które sprawcy podpalili przy pomocy środków zapalających. Ofiary spaliły się żywcem. Tych, którzy próbowali uciekać z konwoju lub stodół zabijano. Jeden ze sprawców dokonał też zabójstwa noworodka, który urodził się podczas przetrzymywania ofiar w kościele.

W okrutny sposób zostało zamordowanych co najmniej 868 mieszkańców Huty Pieniackiej (taką liczbę ofiar podała kolaboracyjna gazeta ukraińska „Lwiwśki wisti”). Ocalała nieliczna grupa, która ukryła się we wcześniej przygotowanych kryjówkach. Ponadto ocalało około 20 osób, które ukryły się w wieży kościelnej i około 10 dziewcząt, którym udało się wydostać z jednej z podpalonych stodół. Nieliczni zbiegli też podczas konwojowania z domów do kościoła.

„Od wsi w stronę lasu wiał lekki wiatr, niósł woń spalenizny i gryzący zapach spalonego mięsa. Z przerażeniem zrozumiałem, że woń spalonego mięsa to ludzie spaleni w domach i stodołach. Przecież to była typowa metoda banderowców – wpędzić ludzi do domu lub stodoły, zamknąć i podpalić! (…) Po pewnym czasie zauważyłem uzbrojonych ludzi prowadzących konie i krowy. Wyglądało na to, że wiele zwierząt ocalało. Bandyci zwierząt nie mordowali, bo mogły im się przydać, więc wyłapywali błąkającą się po spalonej wsi zwierzynę. Widać też było jakichś ludzi błąkających się po zgliszczach. Co jakiś czas dochodziły do mnie ukraińskie nawoływania. Do wsi wjeżdżały puste sanie, a wyjeżdżały pełne. Nie miałem wątpliwości, że to nie Polacy szukający resztek swojego dobytku. Spaloną wieś do szczętu rabowali Ukraińcy” – wspominał Sulimir S. Żuk[4].

Zbrodnia w Hucie Pieniackiej została upamiętniona w 2005 r. pomnikiem. Wzniesiono go z inicjatywy polskiej Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w miejscu nieistniejącej od 28 lutego 1944 r. Huty Pieniackiej. Jest to jeden z nielicznych pomników upamiętniających ludobójstwo wołyńsko-małopolskie, jaki pozwolono postawić na Ukrainie. Pomnik ten był wielokrotnie obiektem antypolskich manifestacji współczesnych nacjonalistów ukraińskich. Strona ukraińska przez dwa lata blokowała umieszczenie na nim daty zbrodni. 28 lutego 2009 r. – w 65-tą rocznicę zbrodni – odbyła się pod pomnikiem uroczystość z udziałem prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Wiktora Juszczenki oraz katolickiego arcybiskupa lwowskiego Mieczysława Mokrzyckiego. Przed uroczystością lwowski polityk nacjonalistyczny Rostysław Nowożeneć – deputowany obwodowy z Bloku Julii Tymoszenko – zażądał demontażu pomnika, a deputowani lwowskiej rady obwodowej z Bloku Julii Tymoszenko zaapelowali do prezydenta Juszczenki, by nie brał udziału w uroczystości. Sama uroczystość została zakłócona przez ponad sto agresywnych osób, demonstrujących pod flagami OUN-B oraz Ogólnoukraińskiego Zjednoczenia „Swoboda”.

Incydent ten bynajmniej nie przeszkodził Lechowi Kaczyńskiemu oraz całej polskiej klasie politycznej wszystkich opcji w bezkrytycznym i wszechstronnym wspieraniu „pomarańczowego” prezydenta Juszczenki, w owym czasie już doszczętnie na Ukrainie skompromitowanego.

Później do takich incydentów z udziałem zwolenników nacjonalistycznej partii „Swoboda” dochodziło jeszcze wielokrotnie podczas corocznych polskich uroczystości w Hucie Pieniackiej. Ponadto w pobliżu pomnika epigoni nacjonalizmu ukraińskiego ustawili tablicę „informacyjną” negującą odpowiedzialność nacjonalistów ukraińskich za zbrodnię. W 2020 r. stanęła tam nowa tablica ukraińska zawierająca sformułowanie „bandyci z AK”, co wywołało publiczne oburzenie premiera Mateusza Morawieckiego i reakcję ambasadora Polski w Kijowie Bartosza Cichockiego. Oczywiście zignorowaną przez partnerów ukraińskich.

W nocy z 8 na 9 stycznia 2017 r. doszło po raz pierwszy do zniszczenia pomnika upamiętniającego około 900 Polaków zamordowanych w Hucie Pieniackiej. Będący centralnym elementem monumentu krzyż został wysadzony w powietrze, jedną z tablic z nazwiskami ofiar pomalowano w barwy Ukrainy, a drugą w barwy OUN/UPA. Namalowano na niej też symbol hitlerowskiej SS. Zniszczenie pomnika ujawniono 10 stycznia. Ówczesny szef Ukraińskiego IPN i główny animator polityki historycznej gloryfikującej OUN/UPA – Wołodymyr Wjatrowycz – natychmiast orzekł, że za tą profanacją i dewastacją stoją „siły trzecie”, czyli Rosja. Natychmiast podchwyciło to większość polskich mediów.

Najprawdopodobniej 11 marca 2017 r. (ujawniono to 14 marca) ponownie zdewastowano pomnik, odnowiony w międzyczasie ze środków lokalnej społeczności ukraińskiej. Na tablicach z nazwiskami ofiar umieszczono napisy „Smert Lacham” i „Precz z Ukrainy”, a na krzyżu namalowano swastykę i tryzub. Natomiast na stojącej w pobliżu pomnika polskiej tablicy informacyjnej namalowano tryzub oraz napisy „SS Hałyczyna”, „Sława Ukrainie” i „OUN-UPA”. W tym samym czasie do identycznych profanacji doszło wobec pomnika polskich profesorów zamordowanych przez Niemców 4 lipca 1941 r. we Lwowie oraz pomnika polskich ofiar UPA w Podkamieniu w obwodzie lwowskim. W obu miejscach pojawił się napis „Smert Lacham”, na krzyżu w Podkamieniu namalowano swastykę, a sześć tablic z nazwiskami ofiar oblano czerwoną farbą. Sprawców tych dewastacji nigdy nie ujawniono, ani nie ujęto. Polscy politycy zadowolili się wyjaśnieniem strony ukraińskiej, że były to rosyjskie prowokacje.

„Jestem przekonany, że politycy mają patrzeć w przyszłość, a przeszłość pozostawić historykom. Kiedy zaczniemy realizować właśnie tę koncepcję, wszystko między nami będzie dobrze” – powiedział ówczesny prezydent Ukrainy Petro Poroszenko 28 lutego 2018 r. (w 74-tą rocznicę zagłady Huty Pieniackiej), komentując zakaz dla polskich prac poszukiwawczych i ekshumacyjnych na Ukrainie. Ponadto dodał: „Uwierzcie mi, że my nie potrzebujemy, żeby ktoś mówił nam, jakich ukraińskich bohaterów powinniśmy czcić i szanować, a jakich nie. Sami sobie z tym poradzimy. Tak samo, jak i my nie doradzamy Polsce, kogo ma czcić, a kogo nie”[5].

Od tego czasu, pomimo zmiany na urzędzie prezydenta Ukrainy oraz ogromnej pomocy, jaką Polska okazała Ukrainie po agresji rosyjskiej w lutym 2022 r, stanowisko strony ukraińskiej wobec „trudnej przeszłości” nie zmieniło się. Poprzez partnerstwo strona ukraińska rozumie przyjęcie swojego punktu widzenia, w tym wypadku na swoją politykę historyczną gloryfikującą sprawców ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego jako bojowników o niepodległość Ukrainy. Wobec braku perspektyw zmiany takiego stanowiska ukraińskiego i chęci wymuszenia jego zmiany ze strony polskiej także 80-rocznica zbrodni w Hucie Pieniackiej nie przyniesie żadnego postępu w dialogu historycznym obu państw. Dialogu, którego nie było i nie ma ze strony ukraińskiej.

[1] Sulimir S. Żuk, Skrawek piekła na Podolu. Huta Pieniacka – Hucisko Brodzkie. Płonące Podole -1944, Warszawa-Kraków 2015, s. 108-109.

[2] E. Siemaszko, Bilans zbrodni, „Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej” nr 7-8 (116-117), Warszawa 2010 (lipiec-sierpień), s. 85-92.

[3] H. Komański, S. Siekierka, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim 1939-1946, Wrocław 2006, s. 76, 83; G. Motyka, Ukraińska partyzantka. 1942-1960. Działalność Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii, Warszawa 2006, s. 383-386.

[4] Sulimir S. Żuk, Skrawek piekła…, s. 110.

[5] Poroszenko: Warszawa nie będzie wskazywała Ukraińcom, jakich czcić bohaterów, „Tygodnik Solidarność”, http://www.tysol.pl, 28.02.2018.

Bohdan Piętka

„Przegląd”, nr 11 (1262), 11-17.03.2024, s. 36-38

Głową w mur. Polska klasa polityczna a rozliczenie zbrodni wołyńskich

Przed 80-tą rocznicą ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego dużym echem odbiła się wypowiedź prezydenta Andrzeja Dudy skierowana do księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, znanego z zaangażowania w walkę o upamiętnienie ofiar zbrodni OUN-UPA. Odpowiadając na krytykę księdza, który zarzucił prezydentowi, że podczas wizyty w Kijowie pod koniec czerwca nie wypowiedział się oficjalnie na temat nadchodzącej rocznicy rzezi wołyńskiej, Andrzej Duda stwierdził: Ja bym mimo wszystko wolał, żeby ksiądz Isakowicz-Zaleski zajmował się tym, czym powinien zajmować się ksiądz (…). My prowadzimy spokojną politykę, a nie politykę biegania z widłami, politykę spokojnego szukania porozumienia w sprawach trudnych historycznie, które liczą sobie wiele dziesięcioleci, są bardzo skomplikowane, niezwykle bolesne dla istotnej grupy naszych rodaków.

Użyte przez prezydenta sformułowanie o „bieganiu z widłami” przez tych, którzy domagają się od władz państwowych konkretnych rezultatów w sprawie historycznego rozliczenia z Ukrainą kwestii zbrodni nacjonalistów ukraińskich, było niefortunne i niestosowne. Z widłami (i siekierami) biegali bowiem po Wołyniu w 1943 r. podkomendni Dmytra Klaczkiwskiego („Kłyma Sawura”) – dowódcy UPA na Wołyniu i Polesiu, jednego z inicjatorów ludobójstwa wołyńskiego, pełniącego kierowniczą rolę w jego przeprowadzeniu.

Już w 1995 r. – a więc na długo przed przewrotami politycznymi z 2004 i 2014 r. – lokalne władze ukraińskie ufundowały „Kłymowi Sawurowi” pomnik w Zbarażu. W 2002 r. jego pomnik stanął także w Równem – jednym z głównych miast Wołynia. Poświęcono mu też w 2015 r. pamiątkowy krzyż w pobliżu Orżewa koło Równego. Imieniem Klaczkiwskiego nazwano wiele ulic w miastach zachodniej Ukrainy. Pamięci „Kłyma Sawura” oraz Jewhena Konowalca (przewodniczącego Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów w latach 1929-1938) Tarnopolska Rada Obwodowa poświeciła rok 2011. W roku 2020 – a więc już za prezydentury Wołodymyra Zełenskiego – Rada Najwyższa Ukrainy przyjęła uchwałę w sprawie wydarzeń i postaci historycznych, które zostaną upamiętnione na szczeblu państwowym w 2021 r. Wśród tych postaci znalazł się m.in. Dmytro Klaczkiwski. W uchwale został on nazwany „wojskowym i politycznym działaczem, organizatorem i pierwszym dowódcą Ukraińskiej Powstańczej Armii, kierownikiem Ukraińskiej Powstańczej Armii na Wołyniu i uczestnikiem walk o niepodległość Ukrainy w XX wieku”.

Polska klasa polityczna oraz polskie media głównego nurtu ani razu (przynajmniej oficjalnie) nie zwróciły uwagi partnerom politycznym z Ukrainy, że taka polityka historyczna to jest właśnie nic innego jak „bieganie z widłami”, ponieważ jest niebezpieczna dla samej Ukrainy. Nie dlatego, że roznieca nastroje nacjonalistyczne, ale dlatego, że zostanie wykorzystana politycznie przeciw Ukrainie przez Rosję. Dzisiaj już wiemy, że została wykorzystana przez Rosję do uzasadnienia agresji z 24 lutego 2022 r. jako operacji mającej „denazyfikować” Ukrainę.

Polskie czynniki oficjalne nie zareagowały też, gdy w 2018 r. Ukraiński IPN bezczelnie ogłosił, że tajna dyrektywa „Kłyma Sawura” z czerwca 1943 r. w sprawie wymordowania ludności polskiej na Wołyniu jest „polskim mitem”. W tym kontekście pouczanie rok temu księdza Isakowicza przez prezydenta A. Dudę, żeby „ważył słowa”, a teraz jego uwaga o „bieganiu z widłami” świadczą jedynie o bezsilności najwyższych przedstawicieli władz polskich wobec polityki historycznej Ukrainy. Mimo różnych deklaracji, padających wielokrotnie tak z Warszawy jak i z Kijowa, strona ukraińska wciąż mnoży przeszkody na drodze do historycznego rozliczenia ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego poprzez ekshumację i upamiętnienie ofiar. Bijąc stale głową w mur ukraińskiej nieustępliwości, polscy politycy czasem reagują agresją wobec tych, którzy krytykują ich bezsilność i postawę strony ukraińskiej.

W dalszej części swojej wypowiedzi dla radia Zet prezydent A. Duda stwierdził, że „poważnym zadaniem władz, ale i ludzi w Polsce odpowiedzialnych za sprawy publiczne jest prowadzenie tych spraw tak, żeby one pomiędzy Polakami a Ukraińcami układały się na zasadach wzajemnego szacunku, zrozumienia, sprawiedliwości i szukania wspólnej przyszłości”. Pełna zgoda, ale taki sam obowiązek leży po stronie ukraińskiej. Niestety tamtejsze środowiska nacjonalistyczne, mające decydujący wpływ na politykę historyczną na szczeblu Ukraińskiego IPN oraz władz lokalnych i centralnych, wcale nie sprzyjają szukaniu wzajemnego szacunku, zrozumienia i sprawiedliwości w sprawie trudnej historii. Prezydent Wołodymyr Zełenski musi się liczyć z głosem tych środowisk, czyli epigonów OUN-UPA, zwłaszcza w sytuacji trwającej wojny z Rosją. Dlatego w kolejną okrągłą rocznicę ludobójstwa wołyńskiego prawdopodobnie znowu nie będzie przełomu.

W konkluzji prezydent A. Duda powiedział, że „powinniśmy mieć pojednanie w sprawie Wołynia”. „Potrzebna jest prawda historyczna, potrzebny jest szacunek dla ofiar i potrzebny jest szacunek i braterstwo wzajemnie, między narodami” – podsumował.

Tego typu deklaracje padały ze strony przedstawicieli najwyższych władz polskich wielokrotnie przez minione 20 lat. Nie zwiastowały one jednak żadnego postępu w kwestii zamknięcia rozdziału tragicznej historii relacji polsko-ukraińskich w pierwszej połowie XX w. Prawdy historycznej niestety nie będzie, nawet gdy Ukraina zgodzi się na ekshumację ofiar i ich upamiętnienie. Jeżeli bowiem upamiętnienia ofiar znajdą się w cieniu pomników ich katów, to jedno będzie przeczyć drugiemu. Albo upamiętniamy katów, albo ofiary, ale nie jedno i drugie. Rozumieją to czynniki polityczne w Kijowie, które nie chcą zrezygnować z czczenia katów jako domniemanych bojowników o niepodległość Ukrainy. Dopóki sprawcy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego będą na Ukrainie tak postrzegani, raczej nie należy oczekiwać zgody na upamiętnienie ich ofiar.

W związku 80-tą rocznicą rzezi wołyńskiej wypowiedział się też Jarosław Kaczyński. Jest to trudne, nie będę tego ukrywał. Nie chcę tego tematu rozwijać. Mówię jasno – kiedy przyjdzie ta rocznica, a to już bardzo niedługo, trzeba powiedzieć, że to było ludobójstwo wyjątkowo wręcz brutalne, okrutne, jeszcze gorsze niż to niemieckie. To było ludobójstwo i trzeba się z tym rozliczyć – powiedział prezes PiS w radiu RMF FM.

Podkreślił, że ofiary należy „właściwie pochować, tak jak na to zasługują”. W związku z tym oświadczył: Kiedyś powiedziałem to Petrowi Poroszence, w gmachu Sejmu i to nawet w takich formach może bardziej zdecydowanych. Ale w tej chwili nie sądzę, żebym tym pomógł temu, co jest w tej chwili także naszym głównym celem, to znaczy pokonanie Rosji. Oni uważają, że w tym momencie nie mogą. Nie podzielam tego zdania, ale to oni prowadzą wojnę, oni giną na frontach, oni są bombardowani, niszczeni na różne sposoby. Wobec nich też zaplanowano, bo przecież taki był plan, ludobójstwo. Tak to trzeba określić. Równocześnie jednak dodał: Nie możemy się z tego wycofywać, bo żaden naród nie może zaakceptować ludobójstwa popełnionego na jego obywatelach, i w ogóle nie może zaakceptować – jeżeli jest narodem i państwem cywilizowanym – żadnego ludobójstwa.

W podobne tony uderzył wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Maciej Wąsik na antenie Polskiego Radia 24: Oczywiście to jest pewien cierń w naszych relacjach polsko-ukraińskich. My musimy Ukrainie pomagać, bo Ukraina walczy w polskim interesie. Racja stanu polska wygląda w ten sposób, że Ukraina musi wygrać tę wojnę, nie może przegrać, bo nie możemy dopuścić, by wojska Putina stanęły na Bugu. Ale są oczywiście rachunki krzywd, o których trzeba mówić, o których trzeba pamiętać i które trzeba twardo stawiać i Polska będzie twardo stawiała te sprawy.

Z powyższych wypowiedzi można wywnioskować skąd bierze się bezsilność polskiej klasy politycznej wobec polityki historycznej Ukrainy. Bezsilność ta bierze się m.in. z przyjęcia radykalnie proukraińskiego wektora polityki wschodniej. Ja tego w obecnej sytuacji nie podważam i zgodzę się z ministrem Wąsikiem, że nie leży w polskim interesie graniczenie na Bugu z Rosją lub rosyjską strefą wpływów. Niemniej jednak oparcie polityki proukraińskiej na zasadzie wspierania Ukrainy za wszelką cenę spowodowało, że Polska w aliansie z Ukrainą stała się partnerem słabszym.

Przekonał się o tym rzecznik prasowy Ministerstwa Spraw Zagranicznych Łukasz Jasina. 19 maja w rozmowie z Onetem stwierdził on, że Wołyń jest „problemem, blokującym bardzo wiele wspólnych inicjatyw”, a prezydent Zełenski powinien powiedzieć „przepraszam i proszę, prosimy o wybaczenie”. Na te słowa natychmiast zareagował ambasador Wasyl Zwarycz, który oświadczył, że jakiekolwiek próby narzucania Ukrainie, „co musimy w sprawie wspólnej przeszłości są nieakceptowalne i niefortunne”. W konsekwencji Łukasz Jasina został zawieszony w funkcji rzecznika MSZ (formalnie wysłany na bezterminowy urlop). Z jego strony było to klasyczne uderzenie głową w mur, uświadamiające kto jest partnerem silniejszym w partnerstwie polsko-ukraińskim. Nie może być jednak inaczej, jeśli stoi się na stanowisku bezalternatywności opcji proukraińskiej (czy proamerykańskiej).

Identyczne oczekiwania pod adresem prezydenta Zełenskiego jak rzecznik MSZ wyraził Leszek Miller, komentując wizytę prezydenta Ukrainy w Warszawie na początku kwietnia br. Pomyślałem sobie, że to jest wspaniała okazja, żeby prezydent Zełenski przeprosił za tę zbrodnię, jakże okrutną, co więcej, zbrodnię, która nie ma żadnej kontynuacji w sensie że kości tych okrutnie pomordowanych leżą na polach pszenicy, w lasach i nawet nie ma zgody władz ukraińskich na ekshumację – stwierdził Miller w wypowiedzi dla „Rzeczypospolitej”. I dodał: Myślę, że słowa te nie padły dlatego, że ani władze ukraińskie, ani społeczeństwo ukraińskie nie jest gotowe do zmierzenia się z tym problemem. To zbrodnia, która w uchwale Sejmu polskiego została określona jako ludobójstwo.

Prezydent i społeczeństwo Ukrainy nie potrafią zmierzyć się z tym problemem, ponieważ nie chcą narażać się środowiskom nacjonalistycznym, które są wpływowe politycznie, a od drugiego Majdanu mają decydujący głos w sprawie kształtu ukraińskiej polityki historycznej.

Dopytywany jednak, czy gdyby był premierem naciskałby na Ukrainę w sprawie historycznego rozliczenia Wołynia, Miller odpowiedział, że „publicznie nie, z uwagi na kontekst wojenny, ale w rozmowach prywatnych owszem, zwracałbym się dosyć stanowczo, aby nie przemilczać tej kwestii”. Czyli zajmowałby taką postawę jak obecne władze.

Rano 7 lipca premier Mateusz Morawiecki wkopał drewniany krzyż w miejscu polskiej wsi Ostrówki, która została wymordowana 30 sierpnia 1943 r. przez kureń UPA pod dowództwem Iwana Kłymczaka „Łysego”. Niestety władze ukraińskie nie pozwolą napisać przy tym krzyżu kogo on upamiętnia i kto kogo zamordował. Tak jest z wszystkimi (nielicznymi) krzyżami postawionymi w miejscach zbrodni UPA na Wołyniu.

W przeciwieństwie jednak do władz, których postawę można krytykować, ale które od tematyki wołyńskiej nie uciekają, ze strony polityków opozycji brak jest jakichkolwiek wypowiedzi na ten temat. Tak jakby opozycja chciała ten problem przemilczeć. Należy przypomnieć, że Platforma Obywatelska podczas swoich rządów (2007-2015) niechętnie odnosiła się do społecznych inicjatyw upamiętnienia Krwawej Niedzieli, a w 2013 r. doprowadziła do wykreślenia z sejmowej uchwały w sprawie 70-tej rocznicy rzezi wołyńskiej słowa „ludobójstwo”.

Podobnie jest z mediami. Głównie temat rocznicy 11 lipca poruszają media prorządowe, czasem wyrażając obawy o możliwość jej wykorzystania przez Rosję na szkodę relacji polsko-ukraińskich. Np. na prorządowym portalu wpolityce.pl czytam wypowiedź red. Jakuba Maciejewskiego: 11 lipca odbędą się w całej Polsce uroczystości upamiętniające ludobójstwo ukraińskich nacjonalistów na polskiej ludności cywilnej. Ogromna, niewystarczająco upamiętniona zbrodnia, wokół której uroczystości odbywają się jednocześnie w cieniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Rosyjska dezinformacja będzie próbowała to wyzyskać nie dla pamięci i sprawiedliwości, ale dla skłócenia Polaków i Ukraińców dziś, by osłabić opór nad Dnieprem.

No właśnie, dlaczego ta zbrodnia jest „niewystarczająco upamiętniona”? Na Ukrainie jest w ogóle nieupamiętniona i do tego negowana przez tamtejszą politykę historyczną przy pomocy kultu katów i absurdalnej tezy o „wojnie chłopskiej”. Co do rosyjskiej dezinformacji, to Rosja zawsze będzie tę sprawę wykorzystywać do podkopywania relacji polsko-ukraińskich, nie tylko przy okazji rocznicy 11 lipca. Rosja będzie grać Wołyniem dopóki politycy z Warszawy i Kijowa tego problemu nie załatwią. Rozwiązanie tego problemu jest bardzo proste. Trzeba nazwać zbrodniarzy i zbrodnie po imieniu, ekshumować i upamiętnić ofiary. Niby proste, a jednak niemożliwe do osiągnięcia z powodu ukraińskiej polityki historycznej i bezsilności polskiej klasy politycznej wobec tej polityki.

Polskie elity nigdy nie miały dobrego pomysłu na to, co zrobić z trudną przeszłością polsko-ukraińską. W latach 90-tych XX w. dominowało wśród nich przekonanie, że jak Polska dokona jednostronnej ekspiacji za niewspółmiernie mniejsze winy wobec Ukraińców, to Ukraina na zasadzie wzajemności dokona ekspiacji za Wołyń. Ekspiacji za operację „Wisła” dokonano kilkakrotnie na szczeblu parlamentu i urzędu prezydenta, a do wzajemności ze strony ukraińskiej nie doszło. Mało tego. Te gesty zostały uznane na Ukrainie za polskie przyznanie się do winy w sprawie odpowiedzialności za konflikt polsko-ukraiński w pierwszej połowie XX w.

Potem próbowano zamiatać temat Wołynia pod dywan, a gdy to się nie udało próbowano przerzucić odpowiedzialność za zbrodnie nacjonalistów ukraińskich na Sowietów (w domyśle Rosję). Chodzi o słynną wypowiedź Bronisława Komorowskiego z 2008 r. (wówczas marszałka Sejmu), że „za Wołyń odpowiadają Sowieci” oraz wypowiedź Antoniego Macierewicza z 2016 r., że „w tle tej ogromnej tragedii stoi Rosja”.

Kiedy okazało się, że pomajdanowa Ukraina brnie w radykalną gloryfikację OUN i UPA, skrajnie proukraińskie środowiska w Polsce z obu stron sceny politycznej postulowały, by to afirmować. Mam tutaj na myśli chociażby artykuł Andrzeja Talagi z 2017 r. w „Rzeczypospolitej”, zatytułowany „Lepiej z Banderą niż z Moskwą”. Postulował w nim, by „wziąć UPA w nawias” i postawić „rację stanu ponad racją moralną”. Ta racja stanu, to niedopuszczenie do tego, by Ukraina znalazła się w rosyjskiej strefie wpływów. Ale przecież nie znajdzie się w rosyjskiej strefie wpływów dlatego, że zrezygnuje z kultu UPA, czy potępi jej zbrodnie. Wręcz przeciwnie – Ukraina znalazłaby się wtedy automatycznie „w Europie”, w dosłownym tego słowa znaczeniu. I to powinni polscy politycy oraz publicyści wytłumaczyć partnerom z Kijowa.

Jeszcze dalej poszedł trzy lata wcześniej Kazimierz Wóycicki, który wpadł w zachwyt po zwiedzeniu muzeów Stepana Bandery i Romana Szuchewycza pod Lwowem i ogłosił na swoim blogu internetowym, że Szuchewycz „powinien być również dla Polaków postacią o cechach bohatera”.

Te i inne wyskoki skrajnie proukraińskich polityków i autorów też są jedną z przyczyn tego, że Ukraina prowadzi taką a nie inną politykę historyczną i lekceważy polskie oczekiwania w kwestii historycznego rozliczenia ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego.

Przełomu w związku z 80-tą rocznicą tego ludobójstwa nie obiecuję sobie nie tylko po politykach polskich i ukraińskich, ale także po zapowiedzianym na 7 lipca oświadczeniu przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp. Stanisława Gądeckiego i zwierzchnika Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego abp. większego Światosława Szewczuka. Po 2004 i 2014 r. nie zabrakło duchowieństwa greckokatolickiego przy poświęcaniu pomników nowych bohaterów Ukrainy z OUN, UPA i dywizji Waffen-SS „Galizien”. Dlatego nie przypuszczam, by w tym oświadczeniu Kościół greckokatolicki na Ukrainie dokonał ekspiacji za wspieranie nacjonalistów ukraińskich w czasach, gdy kolaborowali oni z III Rzeszą i dokonywali zbrodni przeciw ludzkości. Wspomnę tutaj chociażby nabożeństwo, które odprawił 28 kwietnia 1943 r. biskup lwowski Josyf Slipyj dla ochotników do 14. Dywizji Grenadierów Waffen-SS „Galizien”, czczonej na dzisiejszej Ukrainie.

Pod jednym z postów na Facebooku, przypominających 80-tą rocznicę Krwawej Niedzieli, przeczytałem wypowiedź człowieka przedstawiającego się jako wykształcony, którą zacytuję dosłownie: „to było dawno”. Skoro takie podejście do historii mają niektórzy Polacy (a podejrzewam, że nie jest to margines), to może nie należy za dużo wymagać od polskiej klasy politycznej.

Bohdan Piętka

10 lipca 2023 r.

„Przegląd”, nr 28 (1227), 10-16.07.2023, s. 8-12

Cierń przeszłości

11 lipca będzie kolejny raz obchodzony Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej. Święto to zostało ustanowione przez Sejm w 2016 r., a długa droga do jego ustanowienia była wyboista. Pierwszą przeszkodą była polityka polska, oparta na założeniu, że nie można zadrażniać stosunków z Ukrainą. Wszystko bowiem co osłabia partnerstwo polsko-ukraińskie wzmacnia Rosję. Drugą przeszkodą była polityka historyczno-tożsamościowa Ukrainy, która gloryfikuje sprawców ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego jako bohaterów walki o niepodległość. Z Kijowa płynęły wtedy sygnały, że „granie Wołyniem” przez stronę polską właśnie stosunki polsko-ukraińskie osłabi.

Dlatego w Warszawie trwały długie utarczki o formę upamiętnienia i treść uchwały Sejmu. Największe spory toczyły się o słowo „ludobójstwo”, po raz pierwszy wykreślone z uchwały sejmowej w 2013 r. Gdy wreszcie w 2016 r. w sejmowej uchwale powiedziano wszystko bez niedomówień i ustanowiono Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa, Adam Michnik zarzucił posłom na Sejm głupotę, szowinizm i podłość oraz „splunięcie w twarz ukraińskiej demokracji”, a sam zapis o ludobójstwie określił jako „idiotyczny” (A. Michnik, Powrót upiorów przeszłości”, „Gazeta Wyborcza”, 27-28.08.2016, s. 18).

Jak to jednak jest z tymi upiorami przeszłości? Co to są za upiory i dlaczego wciąż straszą? Na dzień Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów wybrano 11 lipca, co też nastąpiło po długich i trudnych utarczkach, bo niektórzy politycy proponowali 17 września. Data 11 lipca odwołuje się do rocznicy tzw. Krwawej Niedzieli – czyli apogeum ludobójstwa na Wołyniu. 11 lipca 1943 r. bojówki ukraińskie zaatakowały na terenie Wołynia 99 miejscowości zamieszkałych przez Polaków. Wybrano niedzielę, ponieważ większość bezbronnych ofiar znajdowała się wtedy w kościołach, co ułatwiło napastnikom ich zamordowanie. W dniach 11-14 lipca 1943 r. nacjonaliści ukraińscy zaatakowali 167 polskich miejscowości, a w całym lipcu 1943 r. – 520. Napady te spowodowały po stronie polskiej kilkanaście tysięcy ofiar. Ogółem od lutego do końca 1943 r. nacjonaliści ukraińscy zamordowali na Wołyniu około 50-60 tys. Polaków w 1865 miejscowościach, które w większości zostały spalone.

Czym był nacjonalizm ukraiński i dlaczego doprowadził do takich zbrodni? Był ukraińską formą faszyzmu nastawioną na współpracę z III Rzeszą, do której doszło podczas drugiej wojny światowej. Jest to fakt historyczny i nie zmieni tego wybielanie nacjonalizmu ukraińskiego jako rzekomego ruchu demokratycznego i niepodległościowego, które miało miejsce na emigracji ukraińskiej po 1945 r. i ma miejsce na niepodległej Ukrainie po 2004 r.

Nacjonalizm ukraiński nie był czymś wyjątkowym w realiach europejskich lat 30-tych XX w. Podobne mu ruchy i ideologie – wzorujące się na faszyzmie i bazujące na radykalnym nacjonalizmie – były w tamtym czasie charakterystyczne dla wielu narodów Europy Środkowo-Wschodniej i Południowej. Zwłaszcza tych upośledzonych politycznie, do których należeli w pierwszej kolejności Ukraińcy – pozbawieni własnego państwa i podzieleni terytorialnie pomiędzy Polskę i ZSRR. Jego wyjątkowość polegała na tym, że dopuścił się zbrodni porównywalnych pod względem okrucieństwa jedynie ze zbrodniami chorwackich ustaszy oraz na tym, że nie zniknął wraz ze swoją epoką. Drugie życie zapewniła mu „zimna wojna”, a trzecie polityka amerykańska wobec Ukrainy po 2004 r.

Polityka historyczna współczesnej Ukrainy przedstawia utworzoną w 1929 r. Organizację Ukraińskich Nacjonalistów jako ruch antysowiecki (antyrosyjski), jednakże był to przede wszystkim ruch antypolski. Przywódcy OUN uważali w latach 30-tych i na początku lat 40-tych XX w. Polskę za głównego wroga. Wydali bezwzględną wojnę II Rzeczypospolitej, uderzając serią ataków terrorystycznych w jej instytucje i przedstawicieli. W porozumieniu z Niemcami hitlerowskimi OUN zorganizowała dywersję przeciwko Polsce w czasie kampanii wrześniowej 1939 r. (wtedy doszło do pierwszych mordów nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej). To antypolskie stanowisko zostało jeszcze bardziej zaostrzone po powstaniu w kwietniu 1940 r. frakcji banderowskiej (OUN-B). Antypolska czysta etniczna o charakterze ludobójstwa, do jakiej doszło na Kresach Południowo-Wschodnich II RP, wynikała z szowinistycznej ideologii ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego i jego celu politycznego, którym było utworzenie totalitarnego i monoetnicznego państwa ukraińskiego.

Ludobójstwo popełnione przez formacje OUN-B i UPA na Polakach w latach 1943-1945 w przedwojennych województwach wołyńskim, lwowskim, tarnopolskim i stanisławowskim oraz częściowo poleskim i lubelskim pochłonęło znaczącą liczbę ofiar. Ryszard Torzecki oszacował ją na 80-100 tys. osób, Grzegorz Motyka na 100 tys., Czesław Partacz na 120 tys., a Ewa Siemaszko na ponad 130 tys. Oczywiście są to tylko ofiary śmiertelne, do których należałoby też dodać rannych oraz trwale okaleczonych fizycznie i psychicznie, wypędzonych na zawsze z własnych siedzib, zniszczone i zagrabione mienie, utracone dziedzictwo historyczne i kulturowe, w tym starte na zawsze z ziemi i map tysiące miejscowości. To wszystko bowiem mieści się w pojęciu ludobójstwa.

Ryszard Szawłowski sklasyfikował zbrodnie ukraińskie na Polakach wyżej od niemieckich i sowieckich jako specjalnie kwalifikowaną zbrodnię ludobójstwa, którą określił łacińskim terminem genocidium atrox (ludobójstwo zwyrodniałe). Zakwalifikował tak zbrodnie popełnione przez OUN-B i UPA na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej dlatego, ponieważ było to ludobójstwo „totalne” (całościowe), charakteryzujące się ponadto stosowaniem najbardziej barbarzyńskich tortur wobec zabijanych ofiar. Wyjątkowość ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego polegała też na tym, że zostało ono dokonane nie przez aparat państwowy, ale przez organizację konspiracyjną na terenie okupowanym do 1944 r. przez Niemcy hitlerowskie.

W tym roku przypada 80-ta rocznica Krwawej Niedzieli. Od wielu lat każda kolejna rocznica, a zwłaszcza okrągła, upływała pod znakiem zadrażnień wewnątrzpolskich i polsko-ukraińskich oraz pytania o historyczne rozliczenie zbrodni wołyńsko-małopolskiej. Nie inaczej jest i w tym roku. Wydaje się, że po upływie 80 lat od tamtych wydarzeń sprawa ta powinna zostać historycznie i politycznie zamknięta we wzajemnych stosunkach. Dla dobra obu narodów, dla ich normalnego i pokojowego współżycia, które jest koniecznością. Nikomu przecież w Polsce nie chodzi o jakiś odwet albo o odzyskanie Kresów Wschodnich, co od pewnego czasu sugeruje propaganda rosyjska. Chodzi jedynie o nazwanie przez Ukrainę zbrodni i sprawców po imieniu, ekshumację ofiar i ich godne upamiętnienie. Tylko tyle wystarczy dla historycznego rozliczenia.

Dlaczego wciąż nie można tego zrobić? Kto jest winny, że ta historia nie została zamknięta i komu służy jej nierozliczenie? Winnych jest wielu. Winna jest głównie polityka – polska i ukraińska.

Wśród polskich elit politycznych po 1989 (1991) r. panowało przekonanie, że Ukraina i Ukraińcy prędzej czy później dojrzeją do rozliczenia trudnych kart wzajemnej historii. Poza tym nie należy stawiać tej sprawy na ostrzu noża, ponieważ Ukraina jest w polskiej polityce wschodniej partnerem strategicznym i bieżące stosunki z nią są najważniejsze, a Ukraińcy dopiero budują swoje państwo. Dlatego początkowo podejmowano kroki o charakterze ekspiacyjno-pojednawczym i oczekiwano, że niepodległa od 1991 r. Ukraina podejmie w rewanżu identyczne kroki. Takim krokiem ekspiacyjno-pojednawczym ze strony polskiej było przyjęcie przez Senat 3 sierpnia 1990 r. uchwały potępiającej operację „Wisła” jako naruszenie prawa człowieka (co powtórzyli potem prezydenci Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński). Oczekiwano najprawdopodobniej, że w odpowiedzi strona ukraińska uczyni podobny krok w sprawie ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego. Ten jednak nie następował i nie nastąpił.

Należy przy tym zaznaczyć, że nie ma symetrii pomiędzy operacją „Wisła” a ludobójstwem dokonanym przez OUN-B i UPA na Kresach Południowo-Wschodnich II RP. Cokolwiek byśmy nie powiedzieli o charakterze deportacji ludności ukraińskiej i łemkowskiej w 1947 r. oraz wbrew temu co twierdzi nacjonalistyczna historiografia ukraińska – celem operacji „Wisła” nie było ludobójstwo, ale likwidacja terrorystycznej działalności UPA w powojennej Polsce.

W 1997 r., właśnie w rocznicę operacji „Wisła”, prezydenci Aleksander Kwaśniewski i Leonid Kuczma podpisali pierwszą deklarację pojednania polsko-ukraińskiego. Deklaracja ta została na Ukrainie odczytana wyłącznie jako jednostronne przyjęcie przez Polskę win za historyczne konflikty i w konsekwencji utrudniła historyczną refleksję strony ukraińskiej nad zbrodniami, popełnionymi przez OUN-B i UPA. Stało się to widoczne zwłaszcza w 2003 r., podczas dyskusji, poprzedzających uroczyste obchody w Porycku (Pawliwce) na Wołyniu 60-tej rocznicy Krwawej Niedzieli z udziałem prezydentów Kwaśniewskiego i Kuczmy.

Jednakże w swoim wystąpieniu prezydent Kwaśniewski, jako pierwszy polski przywódca, nazwał działania OUN-B i UPA zbrodnią ludobójstwa. Wydawało się wówczas, że historyczne rozliczenie i zamknięcie tej krwawej karty historii jest bliskie. Niestety nadzieje te zostały rozwiane po przewrotach politycznych w Kijowie z 2004 i 2014 r., wspieranych zresztą przez stronę polską.

Prezydenci Wiktor Juszczenko (2005-2010) i Petro Poroszenko (2014-2019) oparli politykę historyczną i tożsamościową Ukrainy na konstrukcji mitu OUN i UPA jako ruchu narodowowyzwoleńczego, a nawet demokratycznego. Powodem odwołania się przez nich do OUN i UPA (ubranych w podretuszowane kostiumy historyczne) była polityka bieżąca, czyli dążenie do wykreowania antyrosyjskiej i prozachodniej Ukrainy. Wpadli tutaj w pewną pułapkę, która okazała się dla Ukrainy tragiczna, ponieważ ich polityka historyczna została wykorzystana przez putinowską Rosję do przedstawiania pomajdanowej Ukrainy jako państwa opanowanego przez banderowców i neonazistów.

Oparcie przez pomajdanową Ukrainę swojej polityki tożsamościowej na zafałszowanym historycznie micie nacjonalistycznym miało poparcie, przynajmniej początkowo, części elity politycznej USA. Świadczy o tym słynny artykuł z 2014 r. autorstwa Anne Applebaum pt. „Nationalism Is Exactly What Ukraine Needs” (Nacjonalizm jest dokładnie tym czego potrzebuje Ukraina, „The New Republic”, 13.05.2014). Autorka, zastrzegając iż ma świadomość zbrodni popełnionych przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach i Żydach, odwołała się do doświadczeń historycznych innych państw i w ten sposób dowodziła, że umiarkowany nacjonalizm jest Ukraińcom niezbędny dla stworzenia normalnej (tzn. prozachodniej) Ukrainy.

Nadzieje na szybkie zbudowanie przez Juszczenkę i Poroszenkę zintegrowanej z Zachodem Ukrainy nie za bardzo się ziściły, natomiast jedynie nacjonalizm pod ich rządami urósł w siłę, ku radości propagandy rosyjskiej. Chodzi tutaj nie tylko o heroizację OUN i UPA, tak na szczeblu instytucji publicznych jak i w przestrzeni społecznej, ale także dywizji Waffen-SS „Galizien”. Trudno sobie wyobrazić, że w państwie europejskim może być czczona jakaś dywizja SS. Ma to miejsce tylko na Ukrainie i na należącej do UE Łotwie, gdzie honoruje się publiczne Legion Łotewski SS.

Przyjęcie heroicznego mitu OUN i UPA jako podstawy polityki historyczno-tożsamościowej wykluczyło możliwość historycznego rozliczenia przez Ukrainę zbrodni popełnionych przez te formacje. To jest główny powód tego, że w 80-tą rocznicę Krwawej Niedzieli wciąż nie można zamknąć tego tragicznego rozdziału historii, który niczym cierń przeszłości obciąża stosunki pomiędzy oboma narodami. Drugim powodem są reakcje na ukraińską politykę historyczno-tożsamościową ze strony polskich elit politycznych. Poza skrajnymi przypadkami afirmacji ukraińskiej polityki historycznej w imię strategicznego partnerstwa z Kijowem, reakcje te sprowadzały się najogólniej do odkładania tematu i przyznawania się do własnej bezsilności. Słynna wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego z 2017 r., że „z Banderą do Europy nie wejdziecie” była właśnie wyrazem bezsilności, a nie realną groźbą. Zresztą była to wypowiedź adresowana do elektoratów PiS oraz Konfederacji.

Jestem świadomy tego, że Ukraina nie przyjmie polskiej oceny historycznej OUN i UPA, ale nie może unikać minimalnego rozliczenia zbrodni gloryfikowanego przez siebie ruchu politycznego, czyli właśnie zgody na ekshumację i pochowanie szczątków ofiar leżących bezimiennie w ziemi Wołynia i Podola. Jeżeli Kijów tego unika, to znaczy, że nie traktuje polskich polityków poważnie, bo i tak zawsze wszystko od nich dostanie.

Najwięcej szkód dla polsko-ukraińskiego dialogu historycznego oraz blokowania historycznego rozliczenia ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego, w tym ekshumacji i upamiętnienia jego ofiar, wyrządził Ukraiński Instytut Pamięci Narodowej (UINP). Zwłaszcza pod prezesurą Wołodymyra Wjatrowycza (2014-2019). Instytucja ta swoją kadrę i narrację historyczną przejęła w znacznej mierze z Centrum Badania Ruchu Wyzwoleńczego we Lwowie, utworzonego w 2008 r. przez epigonów nacjonalizmu ukraińskiego. Wołodymyr Wjatrowycz w swoich publikacjach wielokrotnie negował ludobójstwo wołyńsko-małopolskie, przedstawiając je jako rzekomą „wojnę chłopską”, konflikt rzekomo wzajemne zawiniony, czy budując fałszywą symetrię z operacją „Wisła”.

Część ukraińskich elit politycznych zbudowała sobie całkowicie fałszywe przeświadczenie o szczególnych zasługach Stepana Bandery i jego ruchu politycznego dla powstania niepodległej Ukrainy (faktycznie nacjonaliści ukraińscy nie mieli żadnego udziału w odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę w 1991 r.). Przy okazji wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w Kijowie w maju 2022 r. Wjatrowycz pochwalił się na Facebooku, że obecnie 74% Ukraińców ma pozytywny stosunek do Bandery, a 81% uznaje UPA za bojowników o niepodległość. Inne dane podał w październiku 2022 r. Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologii, wedle którego 43% Ukraińców pozytywnie oceniało UPA. Ale i tak był to prawie dwukrotny wzrost w porównaniu z rokiem 2013, kiedy o UPA pozytywnie wyrażało się 22% Ukraińców.

To wyjaśnia dlaczego prezydent Wołodymyr Zełenski nie może odciąć się od skonstruowanego przez UINP mitu OUN i UPA jako nieskazitelnego ruchu narodowowyzwoleńczego. Polityczna kalkulacja podpowiada mu, żeby tego nie robić wobec tak silnych nastrojów nacjonalistycznych w swoim kraju. Zwłaszcza teraz, w obliczu trwającej od 16 miesięcy agresji rosyjskiej. Dlatego po pewnych sygnałach, że możliwe jest odblokowanie ekshumacji szczątków Polaków zamordowanych na Wołyniu, jakie zostały wysłane podczas wizyty prezydenta Zełenskiego w Warszawie na początku kwietnia br., polskie elity polityczne otrzymały kolejny kubeł zimnej wody. Tym bardziej zaskakujący, że niespodziewany po ogromie pomocy politycznej i wojskowej udzielonej przez Polskę Ukrainie po 24 lutym 2022 r.

17 czerwca br. szef UINP Anton Drobowycz w wywiadzie dla serwisu Glavcom powiedział, że strona ukraińska nie wyda zgody na polskie prace poszukiwawczo-ekshumacyjne na swoim terytorium, dopóki zalegalizowany przez Polskę pomnik UPA na górze Monastyrz koło Werchraty nie zostanie odnowiony w takiej formie, jakiej żąda strona ukraińska (tzn. gloryfikującej UPA). Wspomniał też o innych upamiętnieniach tego typu na terenie Polski, w większości nielegalnych, których odnowienia również oczekuje. Tym samym stanowisko Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej pozostało takie jak wcześniej: chcecie mieć ekshumacje i upamiętnienia polskich ofiar UPA na terenie Ukrainy, to uczcijcie ich katów na swoim terytorium.

Tenże Anton Drobowycz, kiedy w grudniu 2019 r. obejmował po Wjatrowyczu stery UINP oświadczył na konferencji prasowej, że „mowa o ludobójstwie dokonanym przez Ukraińców na Polakach to nieporozumienie”. Takie jest podejście do tego tematu ukraińskiej polityki historycznej oraz niektórych środowisk proukraińskich w Polsce. Dopóki ono się nie zmieni, nie będzie mowy o historycznym rozliczeniu i zamknięciu sprawy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego, czyli o wyrwaniu ciernia, który zawsze będzie kaleczył wzajemne stosunki. Niezależnie od tego jak dobre miny będą przy tym robić przywódcy najwyższego szczebla w Warszawie i Kijowie.

W tym samym czasie, kiedy Drobowycz udzielał wywiadu serwisowi Glavcom Władimir Putin miał poruszyć na forum ekonomicznym w Petersburgu temat „denazyfikacji” Ukrainy oraz puścić film o zbrodniach nacjonalistów ukraińskich na Polakach. Informację o tym podał w Polsce tylko portal Kresy.pl, więc nie potrafię jej zweryfikować. Niezależnie od tego czy ta informacja jest prawdziwa czy nie, nie jest tajemnicą, że brak historycznego rozliczenia ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego przez Ukrainę stanowi dla Rosji wygodny pretekst do jątrzenia stosunków polsko-ukraińskich. Tak samo Rosja wykorzystuje i będzie wykorzystywać ukraińską politykę historyczną do oskarżania Ukrainy o tendencje nazistowskie i osłabiania pozycji politycznej tego państwa, jeśli nie w świecie euro-atlantyckim, to poza nim.

To przede wszystkim powinni uświadomić swoim partnerom z Kijowa politycy polscy, zamiast pouczać publicznie przedstawicieli potomków ofiar ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego, żeby ważyli słowa. Chyba, że jest tak jak stwierdził rok temu prawicowy publicysta Paweł Lisicki. Podczas debaty „Wołyń a relacje Warszawa-Kijów. Jak rozmawiać o ludobójstwie w sytuacji wojny na Ukrainie”, która odbyła się 9 lipca 2022 r., wyraził on pogląd, że „rośnie coraz większa gotowość polskich elit, aby nad Wołyniem przejść do porządku dziennego”.

Bohdan Piętka

3 lipca 2023 r.

„Przegląd”, nr 27 (1226), 3-9.07.2023, s. 22-25

Dystrykt Galicja

1 sierpnia 2021 r. minęła 80-ta rocznica utworzenia przez władze hitlerowskie Dystryktu Galicja. To posunięcie władz III Rzeszy oznaczało koniec marzeń nacjonalistów ukraińskich o własnym satelickim i proniemieckim państwie. Mimo to nie zaprzestali oni współpracy z Niemcami hitlerowskimi. Dlatego warto przypomnieć o tych wydarzeniach dzisiaj, kiedy polityka historyczna Ukrainy bezczelnie sugeruje jakoby OUN i UPA walczyły z Niemcami, a nawet ratowały ofiary nazizmu.

Próbę utworzenia kolaboracyjnego państwa nacjonaliści ukraińscy podjęli zaraz po wkroczeniu do Lwowa 30 czerwca 1941 r. kolaboracyjnego batalionu „Nachtigall”, który o siedem godzin wyprzedził jednostki Wehrmachtu. Działacze banderowskiej frakcji OUN proklamowali wtedy niepodległość Ukrainy i jej „rząd” (nazywany przez historiografię nacjonalistyczną Rządem Zachodnich Obwodów Ukrainy), na czele którego stanął członek kierownictwa OUN-B Jarosław Stećko (1912-1986). „Premier” Stećko zadeklarował ścisłą współpracę z Rzeszą Hitlera i oświadczył, że „władza nasza będzie okrutna”. Dlatego ulice Lwowa natychmiast spłynęły żydowską krwią. W obu pogromach lwowskich (30 czerwca-2 lipca, 25-27 lipca 1941 r.) kluczową rolę odegrała milicja ukraińska utworzona przez OUN-B.

O proklamowaniu „rządu” Stećki „minister spraw zagranicznych” tego „rządu” Wołodymyr Stachiw (1910-1971) oficjalnie poinformował władze Niemieć hitlerowskich, rządy państw sojuszniczych III Rzeszy oraz krajów neutralnych. Jednakże żadne państwo nie uznało tego „rządu”. Poinformowany przez Ribbentropa Hitler dostał ataku furii i rozkazał „natychmiast aresztować i rozstrzelać tę bandę”. Złagodził swoje stanowisko dopiero pod wpływem perswazji Heinricha Himmlera, który wytłumaczył mu, że nacjonaliści ukraińscy mogą być jeszcze przydatni III Rzeszy. Wtedy Hitler wystosował ultimatum do „rządu” Stećki, w którym domagał się natychmiastowego odwołania „Aktu odnowienia Państwa Ukraińskiego”. W związku z odmową, 3 lipca 1941 r. zabroniono Stepanowi Banderze opuszczać jego krakowskie mieszkanie, a 5 lipca wywieziono go razem z Romanem Ilnyćkym (1915-2000) i Wołodymyrem Stachiwem do Berlina. Tego samego dnia szef Abwehry admirał Wilhelm Canaris podpisał akt rozwiązania „rządu” Stećki, a jego członków przewieziono do Krakowa. Wkrótce osadzono ich razem z Banderą i innymi czołowymi nacjonalistami ukraińskimi w berlińskim więzieniu Spandau, a następnie jako więźniów uprzywilejowanych w areszcie Zellenbau na terenie KL Sachsenhausen. Przebywali tam do końca września 1944 r., kiedy zostali zwolnieni i ponownie podjęli współpracę z III Rzeszą w ramach Ukraińskiego Komitetu Narodowego[1].

20 lipca 1941 r. Hitler podpisał rozkaz o utworzeniu z dniem 1 sierpnia Komisariatu Rzeszy Ukraina, co ostatecznie pogrzebało nadzieje nacjonalistów ukraińskich na powstanie satelickiego państwa. Reichskommissariat Ukraine nie obejmował jednak Galicji Wschodniej, która została wcielona także z dniem 1 sierpnia 1941 r. do Generalnego Gubernatorstwa jako jego piąty dystrykt o nazwie Dystrykt Galicja. Było to dodatkowe upokorzenie nacjonalistów ukraińskich ze strony Hitlera. Generalne Gubernatorstwo było przecież jednostką administracyjną obejmującą okupowane ziemie polskie, których nie wcielono do Rzeszy. Nacjonaliści ukraińscy wracali zatem na łono znienawidzonej Polski (co prawda okupowanej przez Niemcy), a przecież mieli się od niej raz na zawsze uwolnić dzięki współpracy z III Rzeszą. O takim rozwiązaniu Hitler zakomunikował 16 lipca 1941 r. podczas narady w Kwaterze Głównej z udziałem Martina Bormanna, Hermanna Göringa, Wilhelma Keitla, Hansa Lammersa i Alfreda Rosenberga[2].

Stało się tak pomimo tego, że dwa dni wcześniej, 14 lipca 1941 r., rozplakatowano we Lwowie wielkie ogłoszenie ukraińskie „Pamiętajcie raz na zawsze”. Było to podziękowanie dla Führera za wyzwolenie, zapewnienie o całkowitym oddaniu i wierze, że pod ochroną niezwyciężonego miecza niemieckiego naród ukraiński odzyska pełną wolność. Przeciwko utworzeniu Dystryktu Galicja zaprotestował 22 lipca 1941 r. metropolita lwowski obrządku grekokatolickiego i duchowy patron nacjonalizmu ukraińskiego Andrij Szeptycki.

Jednakże wcześniej, bo 12 lipca, w pałacu arcybiskupim Szeptyckiego odbyło się spotkanie przedstawicieli wojskowych władz niemieckich z pozostałymi po aresztowaniach nacjonalistycznymi działaczami ukraińskimi. Wzięli w nim udział: metropolita Szeptycki; Hans Koch – oficer Abwehry, historyk i teoretyk niemieckiego nurtu Ostforschung; prof. Theodor Oberländer (1905-1998) – oficer łącznikowy Abwehry przy batalionie „Nachtigall”, ekonomista i teoretyk nurtu Ostforschung; Richard Jary vel Riko Jaryj (1888-1969) – ukraiński działacz nacjonalistyczny i zarazem oficer wywiadu niemieckiego; Mykoła Łebedź (1909-1998) – pełniący obowiązki prowidnyka krajowego OUN-B oraz Iwan Kłymiw (1909-1942) – prowidnyk OUN-B na zachodniej Ukrainie.

W następstwie tego spotkania wydano wspólną deklarację „o współpracy przeciw bolszewizmowi i żydostwu”. Znalazł się tam passus o „przeklętych latach”, gdy „polska niewola” przygotowywała, rzekomo we współpracy z bolszewizmem, zagładę Ukrainie. Ustalono, że ukraińska Rada Seniorów zostanie przekształcona w Radę Narodową. Stanowisko jej prezydenta zaproponowano metropolicie Szeptyckiemu. Niemcy zgodzili się na funkcjonowanie wielu ukraińskich instytucji, zrzeszeń i związków twórczych, którym przydzielili lokale po zlikwidowanych instytucjach polskich i żydowskich[3]. Na samym zatem początku funkcjonowania Dystryktu Galicja nacjonaliści ukraińscy uzyskali w nim uprzywilejowaną pozycję polityczną.

Na mocy rozporządzenia Hitlera z 22 lipca 1941 r. niemiecka administracja cywilna objęła władzę na terenie Dystryktu Galicja w dniu 1 sierpnia. Miało to uroczystą oprawę. Ukraiński przewodniczący Zarządu Miasta Lwowa Jurij Polanśkyj (1892-1975, w latach 1922-1923 komendant Ukraińskiej Organizacji Wojskowej) przywitał przedstawicieli okupacyjnej administracji niemieckiej z Hansem Frankiem na czele chlebem i solą w towarzystwie dwóch dziewcząt w ukraińskich strojach ludowych. Na uroczystości inauguracji Dystryktu Galicja obecni byli m.in.: wyższy dowódca SS i policji w GG i pełnomocnik Himmlera ds. umocnienia niemieckości w Generalnym Gubernatorstwie – SS-Obergruppenführer Friedrich Wilhelm Krüger (1894-1945), komendant policji niemieckiej we Lwowie płk. von Prittwitz, sekretarz stanu GG Joseph Bühler (1904-1948), naczelny dowódca armii słowackiej gen. Ferdinand Čatloš (1895-1972) i węgierski gen. Ferenc Szombathelyi (1887-1946). W skład delegacji ukraińskiej wchodził obok Polanśkiego biskup grekokatolicki i zarazem zwolennik nacjonalizmu ukraińskiego Josyf Slipyj (1892-1984)[4].

Stanowisko gubernatora Dystryktu Galicja objął dr Karl Lasch (1904-1942), a po usunięciu go z tego stanowiska 6 stycznia 1942 r. SS-Gruppenführer Otto Gustaw von Wächter (1901-1949), który pełnił tę funkcję do końca okupacji niemieckiej na tym terenie w sierpniu 1944 roku. Karl Lasch był szwagrem generalnego gubernatora Hansa Franka i w latach 1939-1941 gubernatorem dystryktu radomskiego. Władze niemieckie aresztowały go 24 stycznia 1942 r. pod zarzutem defraudacji i naruszenia przepisów celnych. Śledztwo w jego sprawie prowadził SS-Brigadeführer Eberhard Schöngarth (1903-1946) – ten sam, który 4 lipca 1941 r. kierował akcją zagłady profesorów lwowskich, będący w tym czasie dowódcą Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w Krakowie. Następnie sprawę przekazano do sadu specjalnego we Wrocławiu. Postepowanie zakończono przed czasem pod naciskiem Hitlera. Lasch został prawdopodobnie zmuszony do samobójstwa lub rozstrzelany 1 sierpnia 1942 r. na rozkaz Himmlera[5].

Dowódcą SS i policji w Dystrykcie Galicja został SS-Gruppenführer i generał-porucznik Waffen-SS i policji Fritz Katzmann (1906-1957), który wcześniej pełnił identyczne stanowisko w dystrykcie radomskim. W Dystrykcie Galicja działał on do czerwca 1943 r. i był odpowiedzialny przede wszystkim za zagładę tamtejszych Żydów, z których większość została wymordowana w tym czasie przy współudziale policji ukraińskiej przez masowe rozstrzeliwania i w wyniku deportacji do obozów koncentracyjnych. Jego następcą został SS-Brigadeführer i generał-major policji Theobald Thier (1897-1949), który pełnił funkcję dowódcy SS i policji od lipca 1943 r. do połowy lutego 1944 r. Na okres jego rządów przypadła likwidacja obozu pracy dla Żydów przy ul. Janowskiej we Lwowie, którego więźniowie zostali w większości wymordowani. Nastąpiło też w tym czasie wzmożenie terroru wobec Polaków w odwecie za działalność konspiracji. Ostatnim dowódcą SS i policji w dystrykcie – formalnie do 16 września 1944 r. – był SS-Brigadeführer i generał-major Waffen-SS i policji Christoph Diehm (1892-1960)[6].

Funkcję szefa lwowskiej placówki Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa – odpowiedzialnej m.in. za zwalczanie polskiego podziemia i koordynację deportacji Żydów do obozu zagłady w Bełżcu – pełnił SS-Obersturmbannführer dr Helmut Tanzmann (1907-1946), którego w marcu 1943 r. zastąpił na tym stanowisku SS-Obersturmbannführer Josef Witiska (1894-1946). Natomiast funkcję komendantów Policji Porządkowej (Ordnungspolizei; Orpo) pełnili kolejno Paul Worm, Joachim Stach, Walter von Soosten i Gustav Schubert.

Niemiecki aparat urzędniczy w Dystrykcie Galicja liczył 14 400 Niemców-obywateli Rzeszy (Reichsdeutsche), którzy przebywali tam często z rodzinami. W świetle tajnych raportów z 14 maja i 29 czerwca 1943 r., sporządzonych przez SS-Obersturmbahnnführera Josefa Witiskę, większość niemieckich urzędników nie potrafiła „godnie reprezentować Niemiec”. Głównym zarzutem szefa lwowskiej placówki Sipo u. SD wobec urzędników niemieckiej administracji okupacyjnej było to, że wiedli wielkopańskie życie i „bogacili się na mieniu żydowskim”[7].

1 sierpnia 1941 r. została także rozwiązana milicja ukraińska, którą utworzono po wkroczeniu Wehrmachtu do Galicji Wschodniej. W jej miejsce powołano ukraińską policję pomocniczą. Liczebność tej policji została zwiększona w 1943 r. z 3400 do 4100 funkcjonariuszy. Formacja ta rekrutowała się z byłych członków milicji ukraińskiej – w większości kolaborujących z Niemcami nacjonalistów ukraińskich. Posiadała własne szkoły policyjne we Lwowie i Równem oraz podlegała pod niemiecką Policję Porządkową. Większość jej funkcjonariuszy wykonywała bezwzględnie rozkazy niemieckie i słynęła z brutalności wobec Polaków i Żydów. Część z nich zdezerterowała na przełomie 1942 i 1943 r. do Ukraińskiej Powstańczej Armii i wzięła udział w ludobójstwie na Polakach na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej[8].

OUN od początku miała swoje przyczółki w ukraińskiej policji pomocniczej i celowo do niej przenikała. Nacjonaliści ukraińscy przejęli nieformalną kontrolę nad szkołami policyjnymi we Lwowie i Równem, a wcześniej nad istniejącymi przed 22 czerwca 1941 r. ukraińskimi szkołami policyjnymi dla dystryktów krakowskiego i lubelskiego, by wykorzystać szkolenie policyjne do prowadzenia propagandy nacjonalistycznej. Dlatego także policjanci, którzy wstąpili do tej formacji niezależnie, byli poddawani indoktrynacji ideologicznej nacjonalistów ukraińskich o charakterze szowinistycznym i faszystowskim. Kiedy na początku 1943 r. OUN-B postanowiła zerwać dotychczasową współpracę z Niemcami i rozpocząć ludobójcze czystki etniczne na Polakach, miała wystarczającą ilość kadry w policji pomocniczej, aby zorganizować masowe dezercje do UPA. W ten sposób tysiące przeszkolonych wojskowo policjantów ukraińskich opuściło swoje posterunki, zabrało ze sobą broń, przeszło do lasów i stworzyło kadrę dowódczą UPA. Współcześnie polityka historyczna Ukrainy przedstawia ich jako rzekomy „antyhitlerowski ruch oporu”, negując ich kolaborację z III Rzeszą oraz dokonane przez nich ludobójstwo na Polakach i Żydach, przy dyskretnym milczeniu czynników politycznych oraz mediów polskich i zachodnich[9].

[1] R. J. Czarnowski, Lwów. Okupacja niemiecka, Warszawa 2016, s. 15-16; G. Motyka, Ukraińska partyzantka 1942-1960. Działalność Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii, Warszawa 2006, s. 234.

[2] G. Mazur, J. Skwara, J. Węgierski, Kronika 2350 dni wojny i okupacji Lwowa, Katowice 2007, s. 214-217.

[3] R. J. Czarnowski, Lwów. Okupacja niemiecka…, s. 48-50.

[4] Tamże, s. 223.

[5] Z. Polubiec (red.), Okupacja i ruch oporu w Dzienniku Hansa Franka 1939-1945, t. II, Warszawa 1972, s. 152.

[6] D. Pohl, Nationalsozialistische Judenverfolgung in Ostgalizien 1941-1944, München 1997, s. 412.

[7] D. Schenk, Noc morderców. Kaźń polskich profesorów we Lwowie i holokaust w Galicji Wschodniej, Kraków 2011, s. 216-218.

[8] Tamże, s. 227-228.

[9] J-P. Himka, Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, Ukraińska Policja i Holokaust, (w:) S. A. Zięba (red.), OUN, UPA i zagłada Żydów, Kraków 2016, s. 457.

Bohdan Piętka

13 sierpnia 2021 r.

Maraton zbrodni – Galicja Wschodnia 1941

Agresja Niemiec hitlerowskich na ZSRR 22 czerwca 1941 r. spowodowała bezprecedensową eskalację zbrodni w Galicji Wschodniej. Masowe zbrodnie popełniały na tym terenie nie tylko wkraczające za Wehrmachtem grupy operacyjne niemieckiej Policji Bezpieczeństwa (Einsatzgruppen). Wkrótce po wybuchu wojny niemiecko radzieckiej doszło tam do zbrodni przeciw ludzkości popełnionych przez NKWD i nacjonalistów ukraińskich.

24 czerwca 1941 r. ludowy komisarz spraw wewnętrznych Ławrientij Beria skierował tajny telegram do podległych mu struktur NKGB i NKWD z rozkazem rozstrzelania wszystkich więźniów politycznych przetrzymywanych w zachodnich obwodach ZSRR, których ewakuacja była niemożliwa. W myśl rozkazu Berii rozstrzelane miały być wszystkie osoby skazane za „działalność kontrrewolucyjną”, „działalność antyradziecką”, sabotaż i dywersję, a także osoby znajdujące się w śledztwie[1].

Rozkaz Berii nie dotyczył jedynie więźniów kryminalnych. Część z nich funkcjonariusze NKWD ewakuowali na wschód w „marszach śmierci”, a cześć pozostawili w zamkniętych celach, skąd byli uwalniani przez żołnierzy niemieckich i miejscową ludność.

NKWD przystąpiło do mordowania więźniów politycznych na dawnych polskich Kresach Wschodnich jeszcze przed wydaniem rozkazu w tej sprawie przez Berię. Postępowano tak wobec osób, które przed 22 czerwca 1941 r. miały orzeczoną karę śmierci lub wysokie wyroki pozbawienia wolności. Ponadto zdarzały się przypadki, że funkcjonariusze NKGB i NKWD z własnej inicjatywy podejmowali decyzje likwidacji wszystkich więźniów politycznych. Tak było m.in. w lwowskim więzieniu Brygidki, gdzie do pierwszych egzekucji doszło już 22 czerwca 1941 r[2].

Szczególnie krwawy przebieg miała likwidacja więzień na tzw. Zachodniej Ukrainie, czyli na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Na tych terenach wymordowano około 50% więźniów, a do największych masakr doszło we Lwowie, gdzie z rąk funkcjonariuszy NKGB i NKWD zginęło w dniach 25-27 czerwca 1941 roku od 3,5 do 7 tys. więźniów – głównie Polaków i Ukraińców. Wśród zamordowanych były też kobiety i osoby małoletnie[3].

Wpływ na przyspieszenie masakr więziennych we Lwowie miała prawdopodobnie zbrojna dywersja Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, podjęta 24 czerwca 1941 r. Tego dnia w różnych punktach miasta bojówki OUN ostrzelały kolumny Armii Czerwonej, przeprowadziły nieudane ataki na siedzibę NKWD i więzienie na Zamarstynowie, a ponadto uwolniły 270 więźniów osadzonych w więzieniu przy ulicy Łąckiego. W odpowiedzi NKWD i wojsko przystąpiły do brutalnego tłumienia rebelii. Aresztowano około 4 tys. osób – głównie Ukraińców, ale także pewną liczbę Polaków – których osadzono w więzieniach i aresztach lwowskich. 25 czerwca komendant garnizonu Lwowa ogłosił w mieście stan wojenny. Tego dnia we wszystkich więzieniach lwowskich – czyli w więzieniu przy ul. Łąckiego, więzieniu na Zamarstynowie, więzieniu przy ul. Jachowicza, w więzieniu przy ul. Kazimierzowskiej (Brygidki) oraz w siedzibie NKWD przy ul. Pełczyńskiej – przystąpiono do masowej eksterminacji więźniów. Mordowanie więźniów trwało do momentu opuszczenia Lwowa przez wojska radzieckie.

Masakry odbywały się zwykle według jednego schematu. Funkcjonariusze NKGB i NKWD wywoływali więźniów z cel, po czym pojedynczo lub w małych grupach wyprowadzali ich do piwnic i tam mordowali strzałem z rewolweru lub karabinu w tył głowy. Indywidualne i masowe egzekucje odbywały się także na więziennych podwórzach. W ostatnich godzinach przed wkroczeniem do miasta wojsk niemieckich enkawudziści mordowali więźniów bezpośrednio, otwierając ogień przez kraty lub wrzucając granaty do przepełnionych cel. Zwłoki grzebano w mogiłach wykopanych na terenie więzień lub pozostawiano w celach i piwnicach[4].

W Galicji Wschodniej zdarzały się przypadki, że już po odejściu Sowietów zwłoki ofiar zamordowanych w masakrach więziennych były rozmyślnie okaleczane przez nacjonalistów ukraińskich, którzy w celach propagandowych pragnęli dysponować drastycznymi przykładami martyrologii swojego narodu[5]. Propaganda nacjonalistów ukraińskich, odwołując się do takich przykładów, miała na celu wywołanie wśród Ukraińców nastrojów antyżydowskich (poprzez utożsamianie Żydów z radzieckim aparatem represji), co odegrało znaczącą rolę w inspirowaniu przez nich pogromów lwowskich.

Oprócz Lwowa, do mordów na więźniach doszło też w innych miejscowościach Galicji Wschodniej i Wołynia. Największe z nich miały miejsce w: Borysławiu (kilkaset ofiar), Brzeżanach (od 174 do 300 ofiar), Busku (około 35 ofiar), Czortkowie (około 800-1000 ofiar), Drohobyczu (kilkaset ofiar), Dubnie (około 500-550 ofiar), Kamionce Strumiłowej (od 20 do 32 ofiar), Krzemieńcu (co najmniej 150 ofiar), Łucku (około 2000 ofiar), Nadwórnej (około 80 ofiar), Równem (od 150 do 500 ofiar), Samborze (od 500 do 700 ofiar), Sarnach (od 70 do 100 ofiar), Stanisławowie (od 1200 do 2500 ofiar), Stryju (co najmniej 100 ofiar), Szczercu (około 30 ofiar), Sądowej Wiszni (około 70 ofiar), Tarnopolu (około 1000 ofiar), Złoczowie (od 650 do 720 ofiar) i Żółkwi (około 34 ofiar)[6]. Do jednej z najbardziej przerażających zbrodni doszło w Dobromilu i pobliskiej kopalni soli „Salina”. Ofiarami tej masakry padło od 500 do 1000 osób, głównie Polaków i Ukraińców. Enkawudziści, chcąc zatrzeć swój udział w zbrodni, zamordowali cześć więźniów przy pomocy młotów i innych tępych narzędzi[7].

W masakrach więziennych w Galicji Wschodniej i na Wołyniu zginęło co najmniej 20 tys. ofiar. Do tego trzeba dodać ofiary ewakuacji obozów jenieckich. W chwili rozpoczęcia inwazji niemieckiej na ZSRR, w około pięćdziesięciu obozach jenieckich na tzw. Zachodniej Ukrainie przebywało 14 135 polskich jeńców wojennych. Zostali oni zmuszeni do przebycia pieszo części, a nierzadko całości trasy ewakuacyjnej. Ewakuacja jeńców stała się typowym „marszem śmierci”. Nie przeżyło go 2,5 tys. jeńców polskich z obozów Zachodniej Ukrainy[8].

Była to odrażająca zbrodnia wojenna popełniona na bezbronnych więźniach i jeńcach przez aparat represji ZSRR na polecenie najwyższych władz tego państwa. Stała się ona impulsem i pretekstem do popełnienia kolejnej zbrodni, jaką były dokonane przez nacjonalistów ukraińskich we Lwowie i w Galicji Wschodniej pogromy Żydów – utożsamianych przez propagandę hitlerowską i nacjonalistyczno-ukraińską z komunizmem.

Genezy pogromów na Żydach w Galicji Wschodniej należy jednak upatrywać przede wszystkim w programie Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, który zakładał stworzenie jednolitego etnicznie, totalitarnego i faszystowskiego państwa ukraińskiego.

Eskalacja antysemityzmu w ideologii OUN następowała stopniowo od połowy lat 30. XX wieku, prowadząc do przyjęcia tezy o konieczności rozwiązania „kwestii żydowskiej”. Opracowany wiosną 1940 r. „Jednolity generalny plan sztabu powstańczego OUN” zakładał „wymordowanie wrogów co do jednego” zaraz na początku wojny z ZSRR. Przy czym twórcy tego planu uznali, że likwidacji na równi z władzą radziecką podlegają „wrogie mniejszości”, do których zaliczano głównie Polaków i Żydów. Latem 1941 r. banderowska frakcja OUN całkowicie podzielała z hitlerowcami poglądy na temat sposobów rozwiązania „kwestii żydowskiej”. W opracowanej przez OUN-B (banderowcy) w maju 1941 r. instrukcji „Walka i działalność OUN w czasie wojny” planowano likwidację funkcjonariuszy radzieckich, aktywistów polskich i Żydów[9].

Nacjonaliści ukraińscy obu frakcji – Bandery i Melnyka – jeszcze przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej stali się sojusznikami Niemiec hitlerowskich i utworzyli pod komendą niemiecką dwa bataliony – „Nachtigall” i „Roland” – jako zalążek przyszłej ukraińskiej armii narodowej. Po tym jak w nocy z 29 na 30 czerwca 1941 r. ostatnie oddziały radzieckie opuściły Lwów, nacjonaliści ukraińscy mogli przystąpić do realizacji swoich celów politycznych[10].

30 czerwca o 4.30 rano, na siedem godzin przed zajęciem miasta przez 1. dywizję strzelców górskich Wehrmachtu, wkroczył do Lwowa batalion „Nachtigall”. Służący w nim kolaboranci ukraińscy rozlepiali na ulicach plakaty i rozdawali ulotki ogłaszające zamiar OUN-B utworzenia państwa ukraińskiego. Ich treść jawnie wzywała ludność ukraińską do mordu: „Lachów, Żydów i komunistów niszcz bez litości, nie miej zmiłowania dla wrogów Ukraińskiej Rewolucji Narodowej”[11].

Wieczorem 30 czerwca 1941 r. został proklamowany we Lwowie – bez zgody Niemców – nacjonalistyczny rząd ukraiński, określony w nacjonalistycznej historiografii ukraińskiej jako Krajowy Rząd Zachodnich Obwodów Ukrainy, na czele którego stanął czołowy działacz OUN-B Jarosław Stećko (1912-1986). Ogłosił on tzw. Akt odnowienia Państwa Ukraińskiego. „Politykę będziemy uprawiać bez sentymentów (…). – Zniszczymy wszystkich bez wyjątku, którzy staną na naszej drodze. Kierownikami wszystkich gałęzi życia będą Ukraińcy i tylko Ukraińcy (…)” – ogłosił Stećko w inauguracyjnym przemówieniu przed Pałacem Lubomirskich[12].

Zdaniem Grzegorza Hryciuka – Na obszarze Galicji Wschodniej pogromy były niemal wyłącznie dziełem Ukraińców. Polacy ograniczali się co najwyżej do biernej aprobaty. Jednak we Lwowie, jak wynika z jednego z doniesień Związku Walki Zbrojnej, prześladowania Żydów, bo „gniew ludu” nie przyjął tutaj formy klasycznego pogromu, były dziełem podszczutych i namówionych przez Niemców „mętów ukraińskich i polskich”[13]. Natomiast Grzegorz Rossoliński-Liebhe zwrócił uwagę, że podczas pierwszego pogromu lwowskiego utworzona przez OUN-B milicja ukraińska ściśle współpracowała z formacjami niemieckimi – takimi jak Policja Bezpieczeństwa, SD i Einsatzgruppe C – a „Niemcy musieli skoordynować pogrom z frakcją banderowców najpóźniej 30 czerwca 1941 roku, niedługo po tym, jak zdali sobie sprawę, jak popularna i silna była OUN-B we Lwowie oraz z jaką łatwością można manipulować gniewem mieszkańców poprzez wykorzystanie trupów pozostawionych przez NKWD”[14].

Zarówno pierwszy jak i drugi pogrom lwowski filmowała ekipa filmowa Wehrmachtu. Fragmenty tego filmu były później pokazywane w oficjalnej kronice filmowej Ministerstwa Propagandy Rzeszy „Die Deutsche Wochenschau”. Zachowały się też liczne zdjęcia wykonane przez Niemców, które są m.in. eksponowane w United States Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie. Podczas pierwszego pogromu lwowskiego (30 czerwca – 2 lipca 1941 r.) bojówki ukraińskie (członkowie OUN, kolaboranci z batalionu „Nachtigall” oraz utworzona przez nacjonalistów milicja ukraińska), przy wsparciu głównie ludności ukraińskiej, zmuszały Żydów do wynoszenia i grzebania zwłok ofiar zamordowanych przez NKWD. Następnie okrutnie ich biły, maltretowały i na końcu zabijały. Żydówki przed dokonaniem na nich linczu rozbierano do naga. Ogółem, do 2 lipca zginęło okrutną śmiercią co najmniej 4 tys. Żydów[15].

Wieczorem 2 lipca niemiecki komendant Lwowa, płk. Karl Wintergast, nakazał przywrócić w mieście porządek. Tego samego dnia wkroczyła do Lwowa Einsatzgruppe C, która przystąpiła do planowej eksterminacji Żydów, komunistów i tzw. wrogów państwa, w tym min. polskich profesorów. Do 16 lipca formacje podległe Einsatzgruppe C wymordowały we Lwowie, oprócz polskich profesorów i studentów uczelni lwowskich oraz pojmanych komunistów i funkcjonariuszy radzieckich, około 7 tys. Żydów (na około 120 tys. żydowskich mieszkańców Lwowa)[16].

Drugi pogrom lwowski miał miejsce w dniach 25-27 lipca 1941 r. i był zaplanowaną akcją niemieckich władz okupacyjnych, przeprowadzoną przy aktywnym wsparciu OUN-B. Propaganda banderowska określiła ten pogrom mianem „Dni Petlury” (miał być to odwet za śmierć Symona Petlury, który został zamordowany w 1926 r. przez zamachowca żydowskiego inspirowanego przez OGPU). Aktywny udział w tej zbrodni banderowców, którzy przygotowywali dla gestapo listy proskrypcyjne inteligencji żydowskiej oraz brali udział w grabieży i mordowaniu Żydów, jest szczególnie godny uwagi w sytuacji wcześniejszego aresztowania przez Niemców „rządu” Stećki oraz internowania kierownictwa OUN-B z Banderą na czele. Nagłe załamanie się politycznej współpracy z „wielką Rzeszą Adolfa Hitlera” nie przeszkodziło banderowcom w czynnym wspieraniu niemieckich działań eksterminacyjnych.

Podczas drugiego pogromu lwowskiego zamordowano od 1,5 tys. do 2 tys. Żydów. W aresztowaniach Żydów uczestniczyła ukraińska policja pomocnicza, złożona w przeważającej większości z nacjonalistów ukraińskich, oraz bojówki rekrutujące się spośród ukraińskich chłopów z okolicznych wsi, których Niemcy w nocy przed pogromem obficie karmili i poili wódką. Żydów ograbiano z wszelkiej własności, wypędzano z mieszkań i zapędzano do więzienia gestapo przy ul. Łąckiego (dawne więzienie NKWD). Wielu z nich bestialsko zlinczowano, zanim tam dotarli. Mordowanie pojmanych Żydów nacjonaliści ukraińscy i gestapowcy kontynuowali następnie w więzieniu przy ul. Łąckiego i podlwowskich lasach. Tak jak i podczas pierwszego pogromu, szczególnie bestialsko pastwiono się nad kobietami[17].

Podczas pogromów lwowskich greckokatolicki metropolita Lwowa Andrij Szeptycki (1865-1944) – będący duchowym patronem nacjonalizmu ukraińskiego – nie tylko nie zdobył się na żadne słowo protestu, ale nawet na skierowanie do Ukraińców jakiegoś słowa rozsądku. Nakazał natomiast duchowieństwu grekokatolickiemu udekorować cerkwie flagami hitlerowskimi oraz okazywać posłuszeństwo władzom niemieckim i „rządowi” Stećki[18].

Pogromy Żydów, dokonane przez nacjonalistów ukraińskich pod pretekstem „odwetu” za masakry więzienne NKWD, miały też miejsce w Borysławiu (250 ofiar), Brzeżanach (250-500 ofiar), Krzemieńcu (130 ofiar), Tarnopolu (4,6 – 5 tys. ofiar), Samborze (co najmniej 50 ofiar), Złoczowie (1 – 2 tys. ofiar)[19], a także w Czortkowie, Dobromilu, Drohobyczu, Kołomyi i innych miejscowościach. Ich liczbę na terenie Galicji Wschodniej i Wołynia różni badacze szacują od 35 do 120. Wraz z egzekucjami Żydów dokonywanymi przez Niemców pochłonęły one 38-39 tys. ofiar[20]. Była to brutalna i bezwzględna czystka etniczna, która zapoczątkowała ludobójstwo na Żydach w Galicji Wschodniej, ale także stała się preludium do późniejszych ludobójczych zbrodni popełnionych przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach z dawnych Kresów południowo-wschodnich II RP.

[1] B. Musiał, Rozstrzelać elementy kontrrewolucyjne. Brutalizacja wojny niemiecko-sowieckiej latem 1941 roku, Warszawa 2001, s. 90-92.

[2] D. Schenk, Noc morderców. Kaźń polskich profesorów we Lwowie i holokaust w Galicji Wschodniej, Kraków 2011, s. 100.

[3] B. Musiał, Rozstrzelać elementy kontrrewolucyjne…, s. 11, 93-104; J. Węgierski, Lwów pod okupacją sowiecką 1939-1941, Warszawa 1991, s. 270-276.

[4] S. Kalbarczyk, Martyrologia Polaków w więzieniu przy ulicy Łąckiego we Lwowie w latach II wojny światowej, „Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej nr 7-8 (116-117), Warszawa 2010 (lipiec-sierpień), s. 111; B. Musiał, Rozstrzelać elementy kontrrewolucyjne…, s. 89, 95-104, 136, 243; W. Ossowska, Przeżyłam… Lwów-Warszawa 1939-1946, Kraków 2009, s. 147-159; D. Schenk, Noc morderców…, s. 100-102; J. Węgierski, Lwów pod okupacją sowiecką…, s. 270-275.

[5] B. Musiał, Rozstrzelać elementy kontrrewolucyjne…, s. 235-241.

[6] B. Musiał, Rozstrzelać elementy kontrrewolucyjne…, s. 105-112, 115-116, 135, 146-147, 153; J. Węgierski, Lwów pod okupacją sowiecką…, s. 277-278.

[7] B. Musiał, Rozstrzelać elementy kontrrewolucyjne…, s. 112-113; J. Waligóra, Zapomniana zbrodnia w Dobromilu-Salinie, Kraków 2013, s. 7, 10, 12, 47-58, 74, 104, 114-118, 120-121, 133-134, 156-157.

[8] B. Musiał, Rozstrzelać elementy kontrrewolucyjne…, s. 131.

[9] A. Diukow, „Dlaczego walczymy z Polakami”. Antypolski program OUN w kluczowych dokumentach, Warszawa 2017, s. 62-68; 118-124; A. Diukow, Zaplanowana zbrodnia. Polityka antyżydowska OUN latem 1941 r., (w:) S. A. Zięba (red.), OUN, UPA i zagłada Żydów, Kraków 2016, s. 223-245.

[10] G. Mazur, J. Skwara, J. Węgierski, Kronika 2350 dni wojny i okupacji Lwowa 1 IX 1939-5 II 1946, Katowice 2007, s. 180-185; G. Motyka, Ukraińska partyzantka 1942-1960. Działalność Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii, Warszawa 2006, s. 87-88.

[11] G. Rossoliński-Liebe, „Ukraińska Rewolucja Narodowa” 1941 roku. Teoria i praktyka ruchu faszystowskiego, (w:) S. A. Zięba (red.), OUN, UPA…, s. 189-190; M. Sołonin, Nic dobrego na wojnie, Poznań 2011, s. 180-185.

[12] Cyt. za: M. Sołonin, Nic dobrego…, s. 181.

[13] G. Hryciuk, Polacy we Lwowie 1939-1944. Życie codzienne, Warszawa 2000, s. 204.

[14] G. Rossoliński-Liebe, Stepan Bandera. Życie i mit ukraińskiego nacjonalisty. Faszyzm, ludobójstwo, kult, Warszawa 2018, s. 324.

[15] J-P. Himka, Pogrom lwowski w 1941 roku. Niemcy, ukraińscy nacjonaliści i miejski tłum, (w:) S. A. Zięba (red.), OUN, UPA…, s. 281-312; G. Rossoliński-Liebe, Przebieg i sprawcy pogromu we Lwowie latem 1941 roku. Aktualny stan badań, (w:) S. A. Zięba (red.), OUN, UPA…, s. 313-341.

[16] D. Schenk, Noc morderców…, s. 119.

[17] K. Struve, Einsatzkommando Lemberg, ukraińska milicja i „dni Petlury” 25 i 26 lipca 1941 roku, (w:) S. A. Zięba (red.), OUN, UPA…, s. 263-279.

[18] G. Rossoliński-Liebe, „Ukraińska Rewolucja Narodowa” 1941 roku…, (w:) S. A. Zięba (red.), OUN, UPA…, s. 186.

[19] M. Carynnyk, Złoczów milczy, (w:) S. A. Zięba (red.), OUN, UPA…, s. 343-360.

[20] A. Diukow, Zaplanowana zbrodnia…, (w:) S. A. Zięba (red.), OUN, UPA…, s. 223-245; D. Bechtel, Od Jedwabnego do Złoczowa. Lokalne pogromy w Galicji, czerwiec-lipiec 1941, (w:) S. A. Zięba (red.), OUN, UPA…, s. 247-262.

Bohdan Piętka

15 lipca 2021 r.

Świerczewski a geopolityka

29 marca br. proukraiński portal Kresy24.pl zamieścił wypowiedź Roberta Czyżewskiego – historyka i dyrektora Instytutu Polskiego w Kijowie, która pierwotnie ukazała się na jego profilu na Facebooku. Zacytuję ją w całości.

Rocznica śmierci Karola Świerczewskiego. To odpowiednia rocznica, żeby dotknąć (nie rozwiązać – ale dać pretekst do refleksji) problem najbardziej jątrzący w polsko-ukraińskich relacjach historycznych. Wydarzenia lat wojennych i powojennych… Nawet nazwać ich nie można nie natykając się na ataki – możemy tyko wybrać z której strony chcemy i jak silnie oberwać…” – pisze Robert Czyżewski.

I dalej: „Karol Świerczewski był urodzony w Warszawie, ale od młodzieńczych lat przebywał w Rosji i na trwałe związał się z budową systemu komunistycznego – chyba był w tym szczery. Jego droga to: walki z »białymi« podczas wojny domowej w Rosji, wojna 1920 po sowieckiej (oczywiście) stronie, wojna domowa w Hiszpanii – gdzie go oddelegowano z Armii Czerwonej. Gdy Stalin rozpoczął budowę komunistycznej Polski, Świerczewski został »polskim« generałem.

Pod koniec wojny dowodził 2. Armią Wojska Polskiego (oczywiście „Ludowego”). Był jednym z najwyższych oficjeli kształtującej się komunistycznej Polski – wiceminister Obrony Narodowej (w wojsku był drugą osobą po Roli-Żymierskim, nie licząc oczywiście Rokossowskiego, którego formalnie »spolonizowano« później).

28 marca 1947 roku podczas inspekcji garnizonów w południowo-wschodniej Polsce zginął w zasadzce zorganizowanej przez UPA. Dziwne różnice w szczegółach dotyczących jego śmierci są tu nieistotne. Jego śmierć stała się pretekstem do »Akcji Wisła« – deportacji ludności ukraińskiej żyjącej na terenach południowo-wschodniej Polski.

Świerczewski (generał »Walter«), był kluczową postacią PRL. Mitologizowany i opiewany w poezji, stał się patronem szkół, ulic i placów, jego wizerunek zdobił banknoty, a w tle propagandy byli jego zabójcy.

Na miejscu jego śmierci, w Jabłonkach, ustawiono monument. Trwał długo. Rozebrany został ostatecznie … 3 lata temu, między innymi na skutek działań polskiego IPN (warto by o tym na Ukrainie pamiętać). We wzajemnych relacjach historycznych, ważna jest nie przeszłość, ale pamięć o niej. Co chcemy pamiętać (czy precyzyjniej upamiętniać), a jaką pamięć (upamiętnienie) odrzucamy. Odrzucenie przez Wolną Polskę tej pamięci było dobrym krokiem – choć jestem pewien, że zjawią się tacy dla których będzie to krok niewystarczający. Zaklinam jednak wszystkich krytyków polskiej polityki historycznej, aby choćby milcząco przyznali: »Tak. To był dobry ruch«”.

Na osobę Roberta Czyżewskiego zwrócił rok temu uwagę – uważany przez niektóre media obozu władzy za „prorosyjski” (tzn. krytyczny wobec polityki wschodniej III RP) – portal Kresy.pl. W zamieszczonym na tym portalu 25 czerwca 2020 r. tekście pt. „Namawiał do akceptacji pomników Bandery – został szefem Instytutu Polskiego w Kijowie” czytamy: „Robert Czyżewski, chwalący się ukraińskimi korzeniami, dotychczasowy szef Fundacji Wolność i Demokracja, został mianowany przez MSZ na ważne stanowisko dyplomatyczne. Wcześniej przekonywał, że »nie jest tak, że współczesna Ukraina, wybierając banderowską tożsamość, wybiera antypolskość«. Twierdził także, że Polacy powinni »odpuścić« ws. pomników Bandery. Czyżewski jest wnukiem Hryhorija Czyżewskiego, ministra spraw wewnętrznych Ukraińskiej Republiki Ludowej i pułkownika Armii URL, a także prawnukiem Pawła Czyżewskiego, ministra Rządu URL na Emigracji. (…) Z wykształcenia Czyżewski jest historykiem. W latach 1993-2000 działał w Lidze Republikańskiej. Pracował jako nauczyciel w jednym z liceów w Warszawie. Przez kilkanaście lat prowadził programy wymiany młodzieżowej ze szkołami z Ukrainy. Był też współorganizatorem konferencji i wystaw poświęconych historii relacji polsko-ukraińskich, W 2016 roku Czyżewski (…) odnosząc się w rozmowie z »Kurierem Galicyjskim« do kwestii narastającego wówczas sceptycyzmu ws. bezwarunkowego wspierania Ukrainy i postawy Polski jako »sojusznika za darmo« zaznaczył, że Ukraina prowadzi wojnę. Zaznaczył przy tym, że Polacy pierwszy raz nie są na pierwszej linii »i za to warto płacić naprawdę sporo«. Przywołał słowa publicysty (»dużego kalibru« – jak go określił) Piotra Skwiecińskiego (obecnie dyrektora Instytutu Polskiego w Moskwie), który powiedział, że »dla Polski lepiej jest, żeby w Kijowie rządzili nie tylko banderowcy, ale nawet sam Bandera, niż odbudowa imperium«. Zdaniem Czyżewskiego, było to bardzo mądre zdanie”.

Oba powyższe cytaty wiele mówią o obecnym obozie władzy oraz o tym jacy ludzie w tymże obozie władzy kształtują polską politykę wschodnią oraz politykę historyczną. Na tym można byłoby zakończyć, ponieważ polemika z tezami zaprezentowanymi przez dyrektora Instytutu Polskiego w Kijowie nie ma sensu. Jednak nie można się powstrzymać przed wyrażeniem paru uwag.

Nie będę wchodził w ocenę postaci Karola Świerczewskiego i operacji „Wisła”, ponieważ już to co najmniej parę razy uczyniłem. Pragnę tylko przypomnieć, że Świerczewski nie jest jedyną postacią związaną z wydarzeniami lat 1944-1947 na Rzeszowszczyźnie, którą poddano po 2015 r. „dekomunizacji”. Uczyniono to także z pomnikiem 31 żołnierzy polskich zamordowanych przez UPA 1 kwietnia 1947 r. w Łubnem pod Baligrodem oraz innymi upamiętnieniami polskich żołnierzy i milicjantów na tamtych trenach. Polityka ma to do siebie, że nie znosi próżni. Jeżeli mówimy, że Świerczewski i jego żołnierze byli źli i nie mieli racji, to historyczną rację przyznajemy ich przeciwnikom z UPA. Taki jest polityczny sens i skutek „dekomunizacji” Świerczewskiego i jego żołnierzy. Dlatego dzisiaj na Podkarpaciu nie ma ich pomników, ale stoi tam zbudowany przez państwo polskie pomnik UPA na górze Monasterz koło Werchraty w gminie Horyniec-Zdrój (powiat lubaczowski).

To oczywiście zdaniem Roberta Czyżewskiego bardzo dobrze, bo – jak sam stwierdził – „nie jest tak, że współczesna Ukraina, wybierając banderowską tożsamość, ku naszej rozpaczy, wybiera antypolskość” i dlatego Polacy powinni „odpuścić” sobie pomniki Bandery, a wtedy być może Ukraińcy „odpuszczą” sobie pomniki Kłyma Sawura (Dmytro Kłaczkiwskiego). Otóż jest to pogląd absolutnie fałszywy. Banderyzm jako twór historyczno-polityczny, na którym obecna Ukraina buduje swoją tożsamość, może być przyjęty albo odrzucony tylko całościowo. Nie ma trzeciej możliwości. W pakiecie z Banderą i Doncowem otrzymujemy zawsze Kłaczkiwskiego, Szuchewycza, Stećkę, Łebedzia i resztę. Nie można tu sobie wybrać żadnej cegiełki, bo wszystkie są takie same i wszystkie tworzą budowlę u fundamentów której jest antypolskość. Albowiem skrajna antypolskość była ideą przewodnią nacjonalizmu ukraińskiego w latach 30-tych i 40-tych XX wieku i doprowadziła w konsekwencji do ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego. Taka jest prawda i nie da się jej zmienić, choćby Robert Czyżewski nie wiem jak próbował ją zaczarować.

Nasuwa się pytanie, skoro rzekomo polską racją stanu było usunięcie pomnika Świerczewskiego w Jabłonkach jako gest dobrej woli wobec Ukrainy, to jak Ukraina na ten gest dobrej woli odpowiedziała? Odpowiedziała pomnikami zbrodniarzy z OUN, UPA i dywizji SS „Galizien”, których dziesiątki zdobią miasta i miasteczka dawnych polskich Kresów południowo-wschodnich. Acha! „Ukraińcy są na pierwszej linii frontu i za to warto płacić naprawdę sporo” – odpowie tutaj Robert Czyżewski.

Problem z polską polityka wschodnią i ludźmi ją kształtującymi nie polega na tym, że jest to polityka proukraińska i antyrosyjska, wpisująca się przy tym w cele geopolityczne USA, ale na tym, że jest to polityka oparta na całkowicie fałszywych przesłankach.

Twierdzi się, że polityka ta ma swoje korzenie w koncepcjach Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego. Nic bardziej błędnego. Giedroyć i Mieroszewski uważali co prawda, że Polska powinna odgrodzić się od Rosji czymś w rodzaju „strefy buforowej” i dlatego powinna wspierać niepodległość Ukrainy, Białorusi i Litwy, ale gdyby w tych państwach doszły do głosu tendencje nacjonalistyczne (czyli antypolskie), to powinna zawrzeć przeciw nim taktyczny sojusz z Rosją. Co z myślą Giedroycia i Mieroszewskiego zrobili wykonawcy polityki wschodniej III RP, widać na powyższym przykładzie.

Dzisiaj są oni nie tyle wykonawcami, co biernymi narzędziami geopolityki amerykańskiej, na którą nie mają jakiegokolwiek wpływu. Pozostaje im tłumaczenie sobie i opinii publicznej, że to jest dobre i słuszne. Popadają przy tym w coraz większe absurdy, które prowadzą nawet do postulatów akceptacji ukraińskiej polityki historycznej, czyli przejścia do porządku dziennego nad ludobójstwem wołyńsko-małopolskim. Leszek Sykulski w jednym ze swoich programów na YouTube zauważył, że celem geopolityki amerykańskiej na obszarze Europy Wschodniej jest wyparcie wpływów Rosji z państw poradzieckich. W wypadku Ukrainy oznacza to korelację celów amerykańskich z celami nacjonalistów ukraińskich. Dlatego po 2004 i 2014 r. nastąpił w tym państwie tak prężny renesans nacjonalizmu ukraińskiego. Z kolei celem geopolityki rosyjskiej – zdaniem Sykulskiego – jest ograniczenie wpływów nacjonalizmu ukraińskiego do obszaru zachodniej Ukrainy, czyli przedwojennych polskich Kresów południowo-wschodnich.

Obie te geopolityki są dla Polski groźne ze względu na występujący w nich czynnik nacjonalizmu ukraińskiego i to tuż przy polskiej granicy południowo-wschodniej. Ponadto cechą polityki amerykańskiej jest jej nieprzewidywalność. Amerykanie mogą w najbardziej nieprzewidywanym momencie porzucić Ukrainę swojemu losowi, tak jak porzucili Wietnam, Irak, a teraz Afganistan. Mogą to swobodnie zrobić, bo nie oni graniczą z Ukrainą i nie oni będą ponosić konsekwencje politycznego zdemolowania tego kraju. USA są przy tym daleko, a Rosja blisko i odbudowa normalnych relacji z Rosją – rujnowanych teraz w imię bezalternatywnego wspierania polityki amerykańskiej – może być niezwykle trudna. Zamiast to dostrzec, wykonawcy polskiej polityki wschodniej karmią się coraz bardziej absurdalnymi i fałszywymi mirażami.

Bohdan Piętka

6 lipca 2021 r.

„Myśl Polska”, nr 17-18 (2341/2342), 25.04-2.05.2021, s. 12

Stadion w Tarnopolu

5 marca 2021 r. – w 71-ą rocznice śmierci Romana Szuchewycza – rada miejska Tarnopola nazwała stadion miejski jego imieniem. „Głównodowodzący UPA był nie tylko wzorowym dowódcą, ale także dobrym sportowcem i liderem w wielu dyscyplinach sportowych. A właśnie teraz w Tarnopolu odbywają się XI zawody sportowo-patriotyczne o puchar Szuchewycza” – powiedział mediom po posiedzeniu rady miejskiej mer Tarnopola Serhij Nadał z neobanderowskiej partii Swoboda.

Renesans nacjonalizmu ukraińskiego nie jest bynajmniej nowością. Nastąpił jeszcze po tzw. pomarańczowej rewolucji z 2004 r. – gorąco wspieranej i przez Aleksandra Kwaśniewskiego, i Adama Michnika, i braci Kaczyńskich. Najbardziej intensywny stał się na terenach zachodniej Ukrainy – rządzonych przez epigonów OUN i UPA, głównie z Ogólnoukraińskiego Zjednoczenia Swoboda, pierwotnie występującego pod nazwą Socjal-Narodowa (czyli Narodowosocjalistyczna) Partia Ukrainy. Sam Tarnopol jest jednym z najbardziej zbanderyzowanych miast dawnej Galicji Wschodniej. Oprócz pomników Bandery i innych postaci nacjonalizmu ukraińskiego jest tam np. ulica 14. dywizji Waffen-SS „Galizien”. W rocznice urodzin i śmierci Bandery czy Szuchewycza, utworzenia UPA czy dywizji „Galizien”, w mieście tym wywiesza się czerwono-czarne flagi banderowskiej frakcji OUN. Ale podobnie jest w wielu innych miastach Ukrainy, już nie tylko zachodniej.

Tym razem jednak na to, co od wielu lat jest tam normą ponownie zareagował ambasador Izraela w Kijowie Joel Lion, notabene z wykształcenia historyk. Wydał on 9 marca oświadczenie, w którym przypomniał kim był Roman Szuchewycz zanim został dowódcą UPA. „Zdecydowanie potępiamy decyzję rady miejskiej Tarnopola o nadaniu Stadionowi Miejskiemu imienia niesławnego hauptmana z SS Schutzmannschaft 201 (jednostce uczestniczącej w zagładzie Żydów – uzup. BP) i domagamy się natychmiastowego unieważnienia tej decyzji” – napisał w oficjalnym oświadczeniu ambasador Izraela.

Odważne i bezkompromisowe oświadczenie ambasadora Liona prawdopodobnie wymusiło reakcję ambasady polskiej. 10 marca ambasador Bartosz Cichocki odwołał planowaną wcześniej wizytę w Tarnopolu i wystosował list do miast partnerskich Tarnopola w Polsce, w którym poinformował, że „ofiary Szuchewycza i jego podwładnych w dalszym ciągu nie mogą liczyć na chrześcijański pochówek na terytorium współczesnej Ukrainy”. Żeby tylko pochówek! Nie mogą liczyć na cokolwiek, ponieważ zbrodnie OUN i UPA są na współczesnej Ukrainie negowane jako „sowiecka propaganda”, o czym strona polska wie przecież doskonale. Osobny list ambasador Cichocki napisał do szefa państwowej administracji obwodu tarnopolskiego Wołodymyra Trusza. Usprawiedliwił się w nim, że po decyzji radnych Tarnopola z 5 marca „nie miał innego wyjścia niż zrezygnowanie z wizyty”, a decyzję w tej sprawie podjął „z wielkim żalem”.

Dalej ambasador Cichocki wyraził nadzieję na „rozwiązanie problemów tożsamościowych” poprzez dialog władz Polski i Ukrainy. Gloryfikacja zbrodniarzy banderowskich i kolaborantów hitlerowskich oraz negacja ich zbrodni – to są zdaniem polskiego ambasadora „problemy tożsamościowe”. Przecież pan ambasador doskonale wie, że żadnego dialogu z Ukrainą w sprawie „problemów tożsamościowych” nie będzie, ponieważ Kijów nie uważa jakoby miał jakieś problemy ze swoją polityką historyczną. Dowiodły tego chociażby ubiegłoroczne, zakończone całkowitym fiaskiem, rozmowy polskiego IPN ze swoim ukraińskim odpowiednikiem w sprawie ekshumacji szczątków ofiar ludobójstwa OUN i UPA na Wołyniu. Chyba, że dialog w sprawie „problemów tożsamościowych” będzie dotyczył postawienia zbrodniarzom z UPA pomników w województwie podkarpackim, bo tylko takim dialogiem strona ukraińska jest zainteresowana.

Dalej ambasador Cichocki stwierdził: „Jesteśmy sąsiadami – zbyt wiele nas łączy, byśmy pozwolili grupie nieodpowiedzialnych polityków zniszczyć dorobek pojednania ostatnich dekad”. W tym jednym zdaniu został zawarty ogromny ładunek treści humorystycznych. Po pierwsze pan ambasador sugeruje, że banderyzacja Ukrainy (nie tylko zachodniej) jest dziełem jakiejś wyizolowanej „grupy nieodpowiedzialnych polityków”. To jest nowa narracja obozu władzy w Polsce, którego propaganda od pewnego czasu podsuwa tezę, że rządząca od wielu lat w dawnej Galicji Wschodniej neobanderowska partia Swoboda jest jakoby „rosyjską agenturą”. Krótko mówiąc – to nie polityka amerykańska spowodowała renesans nacjonalizmu ukraińskiego. Zrobił to podstępny i złowrogi Putin i to on rękami epigonów banderyzmu, będących rzekomo „rosyjskimi agentami”, buduje te pomniki Bandery, Szuchewycza, Kłaczkiwskiego i in., żeby poróżnić Polskę i Ukrainę.

Otóż jest to wierutna bzdura, ponieważ renesans nacjonalizmu ukraińskiego to nie tylko partia Swoboda i nie tylko była Galicja Wschodnia i Wołyń. Na gruncie afirmacji nacjonalizmu ukraińskiego stoją bowiem wszystkie siły polityczne pomajdanowej Ukrainy, oprócz zepchniętych na margines prorosyjskiej opozycji i lewicy. Afirmacja ta ma miejsce na szczeblu państwowej polityki historycznej, oświatowej, naukowej, kulturalnej i zagranicznej. To nie dzieje się tylko na szczeblu Lwowa, Tarnopola, Iwano-Frankiwska (Stanisławowa), Łucka, czy Równego. To dzieje się także na szczeblu władz centralnych w Kijowie. To robił były prezydent Poroszenko, a w jego buty wszedł też szybko (przynajmniej szybciej niż tego oczekiwałem) prezydent Zełenski ze swoją administracją. Upamiętnienia postaci związanych z różnym nurtami nacjonalizmu ukraińskiego są nie tylko we Lwowie i Tarnopolu. Są też w Kijowie, o czym pisałem w poprzednim artykule.

Pan ambasador Cichocki i jego zwierzchnicy w Warszawie doskonale wiedza dlaczego tak się dzieje. Dlatego, że polityka amerykańska, dla realizacji swoich celów w tej części Europy, postanowiła wykreować w 2004 i 2014 r. antyrosyjską Ukrainę. Wykreować antyrosyjską Ukrainę można było tylko poprzez oparcie jej tożsamości polityczno-historycznej na nacjonalizmie ukraińskim, programowo skrajnie antyrosyjskim. Tym tropem poszły kajzerowskie Niemcy i Austro-Węgry w 1917 i 1918 r., tym tropem poszły Niemcy hitlerowskie w 1941 r. i tym tropem poszły Stany Zjednoczone wraz ze swoimi europejskimi sojusznikami w 2004 i 2014 r. Polscy politycy wszystkich orientacji, uczestniczący aktywnie w przewrotach kijowskich w 2004 i 2014 r., mieli, a przynajmniej powinni mieć świadomość jakie skutki pociągnie za sobą wypuszczenie z puszki Pandory nacjonalizmu ukraińskiego – programowo bardziej antypolskiego niż antyrosyjskiego i antyżydowskiego. Ich obecne narzekania na politykę historyczną Ukrainy, rzadko zresztą uzewnętrzniane, są nieszczere i dlatego maskowane nową bajeczką o „rosyjskiej agenturze” (w dyplomatycznej formie „grupie nieodpowiedzialnych polityków”) w partii Swoboda.

A że polska „klasa polityczna” nadal musi wpisywać się w cele amerykańskiej polityki na kierunku rosyjskim, z czego wynika m.in. „strategiczne” wspieranie przez Polskę Ukrainy bez wzajemności, to treść i ton oświadczenia ambasadora Cichockiego były jakże odmienne od treści i tonu oświadczenia ambasadora Liona – przedstawiciela państwa, które realizuje samodzielną politykę zagraniczną, suwerennie wyznaczając jej cele.

To czego nie napisał ambasador Cichocki podał w swoim oświadczeniu polski IPN, przypominając, że Szuchewycz był hitlerowskim kolaborantem i ludobójcą, a jego gloryfikacja „uwłacza pamięci polskich, żydowskich i ukraińskich ofiar ukraińskich nacjonalistów spod znaku OUN-UPA”. Ale to nie jest poziom prowadzenia polityki zagranicznej i nie na tym szczeblu powinno być to oświadczenie.

Nikt zresztą oświadczenia polskiego IPN na Ukrainie nie zauważył. Strona ukraińska odniosła się tylko do oświadczenia ambasadora Izraela. Rzecznik ukraińskiego MSZ Ołeh Nikołenko odpowiedział ambasadorowi Lionowi, że „Zachowanie narodowej pamięci ukraińskiego narodu pozostaje jednym z priorytetów państwowej polityki Ukrainy” oraz, że „dyplomaci powinni pracować nad wzmocnieniem przyjaznych stosunków i wzajemnego szacunku między narodami, a nie na odwrót”. To bezczelne oświadczenie nie powinno nikomu pozostawić wątpliwości na jakim szczeblu politycznym jest na Ukrainie realizowana polityka gloryfikacji i wybielania nacjonalizmu ukraińskiego. Jest to państwowa, centralna polityka. „Grupa nieodpowiedzialnych polityków”, panie ambasadorze Cichocki, jest nie tylko w Tarnopolu, ale przede wszystkim w Kijowie.

Poza tym o jakim „dorobku pojednania ostatnich dekad” napisał pan ambasador Cichocki? Ten „dorobek pojednania” to wymuszony szantażem przez stronę ukraińską pomnik UPA na polskiej ziemi, na górze Monsatyrz koło Werchraty w gminie Horyniec-Zdrój (powiat lubaczowski), oraz zasypane w studniach, na polach i w lasach bezimienne szczątki co najmniej 100 tys. polskich ofiar, które zginęły od banderowskich siekier, noży i wideł. Ten „dorobek pojednania” to są nieliczne krzyże postawione przez potomków ofiar w miejscach nieistniejących polskich wsi na Wołyniu, przy których władze ukraińskie nie pozwoliły napisać jakie upamiętniają ofiary i kto je zamordował. Od kilku lat zresztą już nawet nie wolno stawiać tam samotnych krzyży.

Ten „dorobek pojednania” to jest nieustanne szyderstwo z ofiar ludobójstwa banderowskiego, jakie płynie z pomajdanowej Ukrainy, która zbrodniarzy postawiła na najwyższym piedestale, negując ich zbrodnie. Ten „dorobek pojednania” to są teorie ukraińskiego IPN o „wojnie chłopskiej” na Wołyniu, wedle których Polacy sami spowodowali swoją zagładę i sami sobie byli winni, ewentualnie teorie – chętnie podchwytywane przez środowiska proukraińskie w Polsce – że „rzeź wołyńską” rzekomo spowodowali Sowieci. Ten „dorobek pojednania” to jest ukraińska tablica z bezczelną treścią, negującą ukraińską zbrodnię, ustawiona pod polskim pomnikiem ofiar tej zbrodni w Hucie Pieniackiej (dwukrotnie zresztą wysadzonym w powietrze przez „nieznanych sprawców”). Ten „dorobek pojednania” to jest monolog kłamstwa i buty strony ukraińskiej, do którego polskie czynniki oficjalne robią dobrą minę.

W jednym pan ambasador Cichocki ma niewątpliwie rację pisząc, że „zbyt wiele nas łączy”. Rzeczywiście zbyt wiele was łączy z pomajdanową Ukrainą i amerykańskim planem Trójmorza. Są to najwidoczniej więzy nierozerwalne.

W reakcji na aferę ze stadionem im. Szuchewycza w Tarnopolu współpracę z tym miastem zerwały Zamość i Nysa. Odważne i słuszne to decyzje, godne uznania. Nie zerwał natomiast tej współpracy Tarnów, chociaż w samorządzie tego miasta rozważano taką decyzję. Wycofano się jednak z tego po „konsultacji” z Ministerstwem Spraw Zagranicznych oraz po kampanii nacisku ze strony niektórych mediów, które z troską pochyliły się nad „polsko-ukraińskim zgrzytem o stadion”. Współpracy nie zerwały też Chorzów, Elbląg, Pamiątkowo i Radom.

Biuro rzecznika prasowego MSZ przypomniało zresztą 16 marca, że Polska „niezmiennie potępia nielegalną okupację Autonomicznej Republiki Krymu i miasta Sewastopol” oraz popiera „integralność terytorialną oraz suwerenność Ukrainy”. W sprawie „zgrzytu o stadion” polski MSZ nie zabrał głosu.

„Zgrzyt o stadion” wywołał natomiast prawdziwy wybuch wulkanu fanatyzmu na Ukrainie. Ambasador Joel Lion swoją odważną wypowiedzią na temat Szuchewycza poruszył tam gniazdo szerszeni. Wśród krzykaczy nie zabrakło w pierwszym szeregu różnych epigonów banderyzmu, w tym sędziwego Jurija Szuchewycza. Jednakże z pięściami do oczu skoczyli także różnorodni politycy, ludzie nauki i kultury, dziennikarze. Wielu z nich nie bało się wypowiedzi jawnie antysemickich. Doprawdy, „grupa nieodpowiedzialnych polityków” jest tam bardzo szeroka i obejmuje niemal całą pomajdanową „klasę polityczną”. Tego samego 16 marca, kiedy minister Rau bronił ukraińskich praw do Krymu, 68 deputowanych Lwowskiej Rady Obwodowej wystąpiło z inicjatywą nadania stadionowi Arena Lwów imienia Stepana Bandery. Pomysł zgłosiła Sołomija Rybotycka z partii Europejska Solidarność Petro Poroszenki – spośród ukraińskich partii najbardziej popularnej na salonach amerykańskich i europejskich, a co za tym idzie także wśród polskiej „klasy politycznej”.

Aspirująca do struktur europejskich i NATO Ukraina ma problem z banderyzmem, co próbuje się wciąż wyciszać w Polsce, UE i USA. Problem ten jest o tyle istotny, że indoktrynacji w duchu banderowskim podlega tam całe społeczeństwo i że wielu tak zindoktrynowanych Ukraińców znajduje się wśród rosnącej ukraińskiej emigracji zarobkowej w Polsce. Żeby było jasne – nie wzywam do działań przeciwko ukraińskim imigrantom. Stwierdzam tylko po raz kolejny, że z faszyzmem nie ma żartów i że fakt indoktrynacji kogokolwiek w takim duchu nie pozostanie politycznie obojętny.

Bohdan Piętka

6 lipca 2021 r.

„Myśl Polska”, nr 15-16 (2339/2340), 11-18.04.2021, s. 12

Nowi „bohaterowie” Ukrainy (3)

28 lutego br. w Hucie Pieniackiej odbyły się uroczystości upamiętniające 77-mą rocznicę ludobójczej zagłady tej miejscowości przez nacjonalistów ukraińskich (bojówkarzy UPA i ukraińskich ochotników do dywizji Waffen-SS „Galizien” z 4-go pułku policyjnego SS). W uroczystościach tych wzięli udział potomkowie pomordowanych mieszkańców Huty Pieniackiej, przedstawiciele mniejszości polskiej na Ukrainie, polscy dyplomaci oraz delegacje z Polski, w tym delegacja państwowa. Z drugiej strony przybyli tam współcześni epigoni OUN-UPA, od lat negujący sprawstwo tej zbrodni ze strony nacjonalistów ukraińskich i dający wyraz swojemu niezadowoleniu z powodu stojącego w Hucie Pieniackiej pomnika, który upamiętnia ofiary. Będący w polskiej delegacji Sławomir Cenckiewicz podał później na Twitterze, że wystąpieniu ministra Adama Kwiatkowskiego towarzyszyły „obraźliwe okrzyki Ukraińców, którzy przybyli z flagami”[1].

Cenckiewicza to dziwi? Raczej nie powinno, biorąc pod uwagę oblicze ukraińskiej polityki historycznej, które powinno być od dawna znane obozowi rządzącemu w Polsce. Polityka historyczna Ukrainy, budowana na fundamencie heroizacji nacjonalizmu ukraińskiego, jest przecież konsekwencją kreowania antyrosyjskiej Ukrainy w ramach tzw. projektu Trójmorza. Projektu amerykańskiego, który jednakże jest przedstawiany przez obóz rządzący w Polsce jako jego własny, nawiązujący do tradycji prometeizmu. Skoro tak, to polska delegacja państwowa musi teraz słuchać „obraźliwych okrzyków” epigonów Bandery i Doncowa. I musi je przełknąć. Także dlatego, że polska polityka historyczna, której główne święto przypada 1 marca, nie odbiega daleko swoim stosunkiem do prawdy od ukraińskiej polityki historycznej i wypływa z tego samego, antyrosyjskiego i antykomunistycznego źródła.

Żeby zrozumieć jak preparowana jest historia na obecnej Ukrainie, zwróćmy uwagę tylko na jedną postać. Postaci tej poświęcono tablicę pamiątkową na budynku Opery Narodowej w Kijowie. Kto to jest? Kompozytor, śpiewak? Nie, to nazistowski kolaborant Dmytro Myron, ps. Maksym Orłyk (1911-1942). Z poświęconej mu tablicy pamiątkowej nie sposób się jednak dowiedzieć, że Myron był hitlerowskim kolaborantem i organizatorem policji pomocniczej na ziemiach zajętych przez wojska niemieckie po 22 czerwca 1941 r. Jest tam bowiem napisane tylko, że był krajowym prowidnykiem OUN w Kijowie i zginął z rąk agentów gestapo. A więc bojownik ruchu oporu przeciw Niemcom? Tak sugeruje tablica pamiątkowa i tak przedstawia Myrona polityka historyczna współczesnej Ukrainy.

Kim jednak był naprawdę? Od 1930 r. był członkiem OUN, skazanym w II RP na siedem lat więzienia za działalność terrorystyczną (na mocy amnestii z 1936 r. wyrok zmniejszono do dwóch lat). W polskim więzieniu napisał „44 zasady ukraińskiego nacjonalisty”, które wraz z „Dekalogiem ukraińskiego nacjonalisty” Stepana Łenkawskiego i „12 cechami charakteru” Osypa Maszczaka, zostały włączone do „Katechizmu ukraińskiego nacjonalisty”. W 1939 r. był już referentem polityczno-ideologicznym Krajowej Egzekutywy OUN. Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej – w sierpniu 1939 r. – wziął udział w II Wielkim Kongresie OUN w Rzymie. Był także jednym z inicjatorów, organizatorów i aktywnych uczestników krajowej konferencji OUN w Krakowie, w dniach 9-10 lutego 1940 r., na której Stepan Bandera zażądał ustąpienia Andrija Melnyka. Kiedy to nie nastąpiło, Bandera dokonał rozłamu w OUN i utworzył „rewolucyjną”, tzn. banderowską frakcję OUN. Po stronie Bandery od początku stał Myron, który budował struktury banderowskiej OUN w Generalnym Gubernatorstwie (formalnie nielegalne, ale tolerowane przez Niemców).

Wkrótce Myron przedostał się też na ziemie II RP okupowane przez ZSRR, gdzie tworzył nielegalne struktury OUN-B. Do czerwca 1941 r. zostały one prawie w całości rozbite przez NKWD. Myronowi udało się jednak uniknąć aresztowania i powrócić do Generalnego Gubernatorstwa. W 1940 r. Myron ukończył też swoją fundamentalną pracę pt. „Idea i sprawa Ukrainy”. Proponował w niej – zgodnie z myślą swojego mentora, Stepana Bandery – „oczyszczenie” przyszłej Ukrainy z „obcoplemieńców”, a więc Polaków, Żydów i innych nieukraińskich narodowości. Zamierzenia te banderowcy chcieli realizować u boku Niemiec hitlerowskich. Dlatego na początku czerwca 1941 r. Myron pojawia się w Wiedniu, gdzie prowadzi szkolenie polityczne ukraińskiego batalionu kolaboracyjnego „Roland”. Z nim przekracza 22 czerwca 1941 r. granicę niemiecko-radziecką i wkracza do Lwowa. U boku wielkoniemieckiego Wehrmachtu oczywiście.

Następnie współorganizuje ukraińską policję pomocniczą, która wspólnie z niemieckimi SS-Einsatzgruppen „oczyszcza” Galicję Wschodnią od „obcoplemieńców” – w pierwszej kolejności Żydów. Świadkiem tej działalności Myrona był płk Aleksander Klotz (1898-1976) – oficer wywiadu Komendy Głównej ZWZ. W swoich wspomnieniach nazwał on Myrona „najbardziej obrzydliwym typem kata gestapo, wyjątkowym kryminalistą i sadystą, który stracił resztki człowieczeństwa”.

Banderowcy jednak szybko zawiedli się na niemieckim sojuszniku. Hitler nie życzył sobie żadnej „niepodległej” Ukrainy. Nie miał nic przeciwko pomocy ze strony nacjonalistów ukraińskich w „oczyszczaniu” zajętych terenów z Żydów, ale rozkazał rozpędzić banderowski „rząd” proklamowany we Lwowie 30 czerwca 1941 r. oraz aresztować Banderę i jego najbliższych współpracowników. Myron staje wtedy na czele jednej z tzw. grup marszowych OUN-B i razem z Wasylem Kukiem, Dmytro Majiwskym i Tarasem Onyszkewyczem próbuje dotrzeć do Kijowa, by jeszcze raz ogłosić „akt odnowienia państwa ukraińskiego”. Nie udaje im się to. 31 sierpnia 1941 r. zostają aresztowani przez Niemców w Wasylkowie pod Kijowem. Wkrótce jednak zwolniono ich z więzienia w Łucku (według hagiografii OUN „uciekli”). Docierają ponownie do Lwowa. Stamtąd Myron wyjeżdża konspiracyjnie do Kijowa, by tworzyć banderowskie podziemie. To podziemie nie podejmuje jednakże żadnej walki zbrojnej z okupantem niemieckim. Czeka po prostu na zmianę koniunktury politycznej i ewentualny powrót do łask w Berlinie frakcji banderowskiej OUN.

Myron zostaje w 1942 r. aresztowany przez gestapo. Być może nic by mu się nie stało. Być może tylko dołączyłby do Bandery i jego najbliższych współpracowników, którzy w tym czasie przebywali jako więźniowie uprzywilejowani w areszcie specjalnym Zellenbau na terenie KL Sachsenhausen. Zostali stamtąd zwolnieni 28 września 1944 r., by tworzyć Ukraiński Komitet Narodowy i Ukraińską Armię Narodową u boku III Rzeszy. Myron zdecydował się jednak na ucieczkę z kijowskiego więzienia. Udało mu się to nawet, ale został rozpoznany na ulicy przez dwóch agentów gestapo (notabene Ukraińców) i przez nich zastrzelony 25 lipca 1942 r. W ten sposób stał się na pomajdanowej Ukrainie „bohaterem” antyniemieckiego ruchu oporu.

W oparciu o okoliczności jego śmierci nacjonalistyczna hagiografia (bo przecież nie historiografia) ukraińska może tworzyć legendy o rzekomej walce podziemia banderowskiego z Niemcami hitlerowskimi. I tworzy, bardzo obficie zresztą. Czy nie przypomina to jednak zabiegów polskiej polityki historycznej w preparowaniu heroicznych żywotów niektórych „wyklętych” i mitu powojennego „powstania antykomunistycznego”? Tak w Polsce, jak i na Ukrainie, historia jest narzędziem polityki, a nie próbą obiektywnego poznania przeszłości.

Sprzeciw wobec wprzęgania historii w służbę polityki, czyli jej wypaczania, jest na Ukrainie karany surowo. Przekonał się o tym pochodzący z Kijowa bloger Anatolij Szarij, który jest ścigany przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy m.in. za przypomnienie słynnej zbrodni UPA na polskich pasażerach pociągu relacji Rawa Ruska-Bełżec (tzw. mord pod Zatylem, 16 czerwca 1944 r.). W połowie lutego br. SBU podała, że Szarij – od lat mieszkający na terenie UE, gdzie ma status azylanta – dopuścił się „zdrady stanu, pomagając rosyjskim strukturom w prowadzeniu specoperacji informacyjnych przeciw Ukrainie” oraz prowadził „nielegalną działalność na szkodę bezpieczeństwa narodowego Ukrainy w sferze informacyjnej”. SBU chodzi konkretnie o wypowiedź Szarija, że pomnik UPA na górze Monastyrz koło Werchraty, którego odbudowania domagają się od Polski władze Ukrainy, został wzniesiony na grobie ludobójców. Ponadto Szarij miał wystąpić w programie „60 minut” na antenie telewizji rosyjskiej Rossija 1 i powiedzieć, że „OUN to organizacja terrorystyczna…, szowiniści…, bandyci i mordercy…, zatrzymali pociąg, który jechał. Zaczęli zabijać pasażerów”.

Szarij zaprzeczył, że kiedykolwiek występował na antenie Rossija 1. Jego zdaniem Rossija 1 pokazała tylko materiał z jego wideoblogu, w którym Szarij omawiał sprawę pomnika UPA na górze Monastyrz i wskazywał, że osoby tam pochowane były zaangażowane w mord na co najmniej 42 polskich pasażerach pociągu relacji Rawa Ruska-Bełżec pod Zatylem 16 czerwca 1944 r. SBU uznała jednak, że przywołanie przez Szarija tego faktu historycznego zawiera sformułowania „nieprawdziwe, mające na celu zniekształcenie wydarzeń historycznych”. W postanowieniu o postawieniu Szarijowi zarzutu zdrady stanu SBU napisała, że pojawił się u niego „przestępczy zamiar dokonania działań na szkodę suwerenności, integralności terytorialnej, obronności i bezpieczeństwa informacyjnego Ukrainy” w postaci „udzielenia obcemu państwu i zagranicznej organizacji pomocy w prowadzeniu działalności wywrotowej przeciw Ukrainie”. W konkluzji SBU stwierdziła, że Szarij wszedł w przestępczą zmowę z przedstawicielami Federacji Rosyjskiej, a konkretnie, z jej mediami, w celu udzielenia im pomocy w prowadzeniu „wywrotowej działalności przeciw Ukrainie w sferze informacyjnej”. Za „zdradę stanu” grozi Szarijowi 15 lat pozbawienia wolności[2].

W Polsce osoby uprawiające narrację sprzeczną z państwową polityką historyczną jeszcze nie są ścigane za zdradę stanu. Są za to co najwyżej publicznie potępiane w prorządowych mediach, ale przyszłość przecież jest nieprzewidywalna. Notabene wydawałoby się, że władze polskie powinny wystąpić w obronie ukraińskiego wideoblogera, ponieważ jest on ścigany za to, że powiedział prawdę o jednej z bardziej znanych zbrodni UPA na Polakach w Małopolsce Wschodniej. Nic jednak nie wskazuje na to, by miały to uczynić. No właśnie, dlaczego?

Bohdan Piętka

31 marca 2021 r.

„Myśl Polska”, nr 13-14 (2337/2338), 28.03-4.04.2021 , s. 12


[1] W Hucie Pieniackiej uczczono pomordowanych Polaków. Uroczystości towarzyszyły „obraźliwe okrzyki Ukraińców”, http://www.kresy.pl, 28.02.2021.

[2] Wiadomo za co SB Ukrainy ściga popularnego blogera – m.in. za wspomnienie o zbrodni OUN-UPA na Polakach, http://www.kresy.pl, 26.02.2021.

Nowi „bohaterowie” Ukrainy (2)

Pomnik 31 żołnierzy polskich zamordowanych przez UPA 1 kwietnia 1947 r. w Łubnem pod Baligrodem nie był jedynym pomnikiem polskich ofiar UPA usuniętym w ramach tzw. „dekomunizacji” – czyli działań będących rezultatem polityki historycznej Zjednoczonej Prawicy. Prof. Andrzej Zapałowski poinformował, że od lat na Podkarpaciu likwidowane są upamiętnienia ludzi, którzy zginęli broniąc polskiej ziemi i ludności przed banderowcami. Zdaniem prof. A. Zapałowskiego upamiętnienia te zostały zlikwidowane na podstawie opinii rzeszowskiego oddziału IPN. Sprawa dotyczy m.in. pomnika w rejonie Nakła w gminie Stubno (pow. Przemyśl), poświęconego milicjantom, którzy w 1945 r. – wedle słów Zapałowskiego – „zmagali się z Armią Czerwoną, która wspierała UPA w tamtych rejonach”. IPN miał wnioskować o jego rozbiórkę.

Usunięto też tablicę z nazwiskami milicjantów z pomnika w Żohatynie (gmina Bircza, pow. Przemyśl). Był on poświęcony milicjantom, którzy bronili miejscowej ludności przed UPA. Zapałowski zaznaczył, że to okolice Borownicy (gmina Bircza, pow. Przemyśl), gdzie w kwietniu 1945 r. UPA wymordowała ponad 100 mieszkańców. „Broniła się w niej miejscowa samoobrona i milicjanci. Gdyby nie to, zginęłoby kilkuset Polaków więcej. Na odsiecz przyszli m.in. milicjanci z Birczy i Żohatyna” – powiedział Zapałowski. Zwrócił też uwagę, że na powojennej Rzeszowszczyźnie – atakowanej w latach 1945-1947 przez UPA – „do milicji szli ludzie po to, żeby mieć możliwość i prawo do noszenia broni i móc bronić własnych rodzin i sąsiadów”. Wydaje się to oczywiste, ale nie dla „dekomunizatorów”.

Do sprawy odniósł się oddział IPN w Rzeszowie twierdząc, że wskazany przez prof. A. Zapałowskiego urzędnik IPN nie ma nic wspólnego z usuwaniem wspomnianych upamiętnień i „nie wydaje żadnych nakazów”[1]. Wygląda zatem na to, że nakazy wydają się same.

A. Zapałowski stwierdził również, że taka „dekomunizacja” jest depolonizacją. O tym, że „dekomunizacja”, czyli polityka historyczna Zjednoczonej Prawicy, jest depolonizacją pisałem już wielokrotnie. Pisałem o tym zwłaszcza w odniesieniu do Ziem Zachodnich. Przypomnę tutaj chociażby „dekomunizację” ulicy Jana Rychela (wybitnego działacza Związku Polaków w Niemczech) w Strzelcach Opolskich, czy „dekomunizacyjne” ataki na pamięć o prof. Stanisławie Kulczyńskim – szczególnie zasłużonym dla budowy od podstaw po 1945 r. polskiej nauki i kultury we Wrocławiu. Ludzie, którzy wystąpili po 2015 r. z projektem „dekomunizacji” albo nie znają i nie rozumieją polskiej historii, albo świadomie działają przeciw polskiej pamięci historycznej i polskiej racji stanu.

Jest rzeczą wręcz niepojętą, że na tej samej Rzeszowszczyźnie likwidowane są pomniki polskich ofiar UPA i tych, którzy przed UPA bronili tej ziemi, a równocześnie – na żądanie strony ukraińskiej – odbudowuje się pomnik bojówkarzy UPA na górze Monasterz koło Werchrarty (gmina Horyniec-Zdrój, pow. Lubaczów). Był to warunek, od którego strona ukraińska uzależniała zgodę na polskie ekshumacje na Wołyniu. Zgody na te ekshumacje do dzisiaj nie wydała, a jako pretekst odmowy Kijów podaje swoje niezadowolenie z tego, że odbudowany koło Werchraty pomnik UPA nie gloryfikuje tej zbrodniczej formacji w takim stopniu jak życzy sobie tego Ukraina. Według ukraińskich czcicieli UPA i ich niektórych polskich sympatyków, upowcy spoczywający na górze Monasterz (chociaż tego dokładnie nie wiadomo, ponieważ strona ukraińska nie zgodziła się na ekshumację rzekomo tam pochowanych członków UPA) zginęli wiosną 1945 r. „w walce z NKWD”. W rzeczywistości zginęli w tym czasie w walce z polską samoobroną i milicją podczas ofensywy zainicjowanej przez UPA na Rzeszowszczyźnie, której celem była ludobójcza czystka etniczna ludności polskiej. Taka sama jak na Wołyniu.

W wyniku polityki „dekomunizacji” oraz „strategicznego partnerstwa” z Ukrainą nie ma już na Rzeszowszczyźnie pomników polskich ofiar UPA i obrońców tej ziemi. Jest tam natomiast oficjalnie zatwierdzony przez stronę polską pomnik bojówkarzy UPA, którzy w 1945 r. wyrzynali ludność cywilną na ziemi przemyskiej i lubaczowskiej. To jest nie tylko niepojęte, ale wstrząsające.

Tymczasem na Ukrainie prowadzona jest polityka historyczna, która nie tylko gloryfikuje UPA, ale czyni z nacjonalizmu ukraińskiego fundament tożsamości historyczno-państwowej tego kraju. Polityka ta była prowadzona za prezydentury Petro Poroszenki (2014-2019) i bynajmniej nie została zmieniona, ani osłabiona za prezydentury jego następcy – Wołodymyra Zełenskiego. 8 lutego 2021 r. ukraiński portal Volyn Infa podał, że do rady miejskiej Kowla został skierowany projekt uchwały, zgodnie z którym czerwono-czarna flaga banderowskiej frakcji OUN zostanie na stałe umieszczona na gmachu rady miejskiej, obok flagi państwowej Ukrainy. Projekt zakłada, że czerwono-czarna flaga banderowskiej OUN ma być również podnoszona na wszystkich budynkach komunalnych Kowla w dniu urodzin Jewhena Konowalca i Stepana Bandery. Natomiast na cześć Romana Szuchewycza – hitlerowskiego kolaboranta i twórcy UPA – flaga ma być podnoszona dwa razy w roku: w dniu jego urodzin i w dniu jego śmierci[2].

Czy to nie jest ewidentny dowód banderyzacji, czyli faszyzacji pomajdanowej Ukrainy? Każdy jednak kto o tym mówi jest w Polsce od razu zakrzykiwany, że „szerzy rosyjską narrację” (wedle polskich polityków i mediów renesans nacjonalizmu ukraińskiego na pomajdanowej Ukrainie ma być bowiem rzekomo wymysłem Putina), słowem – że jest „prorosyjski”, albo wręcz jest „agentem” Rosji. Sądzę zresztą, że te czerwono-czarne flagi łopoczące nad Kowlem i innymi miastami zachodniej Ukrainy nie przeszkadzają polskim politykom wszystkich opcji, którzy pod tymi barwami chóralnie krzyczeli na kijowskim Majdanie w 2013 i 2014 r. „sława Ukrainie!”.

Roman Szuchewycz, którego pamięć ma być tak fetowana w Kowlu, jako oficer 201. batalionu pomocniczego policji niemieckiej uczestniczył w 1942 r. w zagładzie 18 tys. Żydów z Kowla i okolic, a rok później jako dowódca UPA był współodpowiedzialny za barbarzyńską zagładę 60 tys. Polaków na Wołyniu i wypędzenie 300 tys. pozostałych. Tego nikt w Polsce nie widzi? Czyżby polskie elity przyjęły propozycję pewnego weterana KOR, wedle którego Szuchewycz „także dla Polaków powinien być postacią o cechach bohatera”? Bo walczył z „komunizmem”. Ale Heinrich Himmler też walczył z komunizmem i miał w tej dziedzinie znacząco większe osiągnięcia niż Szuchewycz. W nim jednak jakoś weteran KOR nie zobaczył „cech bohatera”.

Warto zwrócić uwagę na to jakie publikacje wydaje się na współczesnej Ukrainie. Wydawnictwo „Ukraiński priorytet” ogłosiło rychłe wydanie książki „Stosunki żydowsko-ukraińskie w XX wieku”, której autorem jest mieszkający w Kanadzie, a pochodzący z Charkowa, Alik Gomelski. Reklama tej książki głosi, że Gomelski „obala fałszywe moskiewskie mity o antysemityzmie i ksenofobii UPA, mówi o żydowskim dziecku uratowanym przez rodzinę komendanta UPA Romana Szuchewycza”. Gomelski pisze także „o udziale Żydów w oddziałach UPA” i „obala mit o antysemityzmie Petlury”.

Na Ukrainie szeroko prezentuje się także publikację Dmytro Czobita, która neguje udział 4. pułku policyjnego SS z ukraińskiej dywizji Waffen-SS „Galizien” w zagładzie Huty Pieniackiej (28 lutego 1944 r.). Wydanie tej trzytomowej publikacji dofinansowała jesienią zeszłego roku lwowska rada obwodowa[3]. Atak na prawdę o zbrodni w Hucie Pieniackim jest prowadzony od wielu lat przez rządzących w obwodzie lwowskim ideowych spadkobierców Bandery, Szuchewycza i dywizji Waffen-SS „Galizien”. Elementem tego ataku było dwukrotne zniszczenie w 2017 r. pomnika Polaków zamordowanych w Hucie Pieniackiej. Sprawców nigdy nie ujawniono, a zdaniem polskich mediów miała to być „rosyjska prowokacja”. Drugim elementem tego ataku jest ciągłe negowanie ukraińskiej odpowiedzialności za tę zbrodnię i powielanie ewidentnych kłamstw na ten temat przez współczesnych epigonów nacjonalizmu ukraińskiego.

Promocja publikacji „Zahybel Huty Pieniaćkoji” Dmytro Czobita nieprzypadkowo odbywa się właśnie teraz, tuż przed kolejną rocznicą zagłady Huty Pieniackiej (28 lutego). „Hutę zniszczył hitlerowski okupacyjny reżim siłami niemieckiego wojska podczas typowej pacyfikacji. Powodem była trwała współpraca miejscowej bojówki Armii Krajowej z rosyjskimi partyzantami, oddziałem NKWD, dokonywane przez nich zamachy terrorystyczne oraz zbrojny opór wobec niemieckich okupantów. Żaden żołnierz UPA ani żołnierz dywizji SS Hałyczyna, jak nieraz nieprawdziwie twierdziła strona polska, nie był obecny podczas zniszczenia Huty Pieniackiej” – takie twierdzenia zawiera publikacja Czobita.

Przypomnę, że każde ludobójstwo ma trzy fazy: planowanie, wykonanie oraz zacieranie śladów zbrodni i jej negację. Ta trzecia faza ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego, czyli jego negacja – rozpoczęta przez sprawców jeszcze podczas dokonywania zbrodni – trwa do dzisiaj. Nie tylko trwa, ale przybiera na Ukrainie rozmiary coraz bardziej zatrważające. Przy dyskretnym milczeniu polskich władz i głównych mediów.


[1] Naczelnik z rzeszowskiego IPN usuwa upamiętnienia polskich żołnierzy walczących z UPA. Zapałowski: to depolonizacja, http://www.kresy.pl, 9.02.2021.

[2] На Волині хочуть, щоб над містом постійно майорів червоно-чорний прапор, http://www.volyninfa.com.ua, 8.02.2021.

[3] Samorząd obwodu lwowskiego dofinansuje kłamliwą książkę o zagładzie Huty Pieniackiej, http://www.kresy.pl, 24.11.2020.

Bohdan Piętka

28 lutego 2021 r.

Nowi „bohaterowie” Ukrainy (1)

Demokratyczna Ukraina będzie mieć nowego bohatera. 267 deputowanych Rady Najwyższej poparło inicjatywę neobanderowskiej partii Swoboda i wnioskuje do prezydenta Zełenskiego o nadanie pośmiertnie tytułu Bohatera Ukrainy Mychajło Mułykowi – w czasie drugiej wojny światowej esesmanowi z dywizji Waffen-SS „Galizien”. W Iwano-Frankiwsku (Stanisławowie) nadano Mułykowi honorowe obywatelstwo miasta, pochowano go w Alei Chwały i umieszczono pamiątkową tablicę na domu, w którym mieszkał. Prezydent Zełenski ma 15 dni na podjęcie decyzji w sprawie tego wniosku. Informację taką przekazał w mediach społecznościowych 31 stycznia br. Eduard Dolinsky – dyrektor Ukraińskiego Komitetu Żydowskiego, monitorujący na bieżąco efekty polityki historycznej pomajdanowej Ukrainy. Polityki sprowadzającej się do budowania tożsamości państwowo-historycznej tego kraju na kulcie zbrodniczych formacji z okresu drugiej wojny światowej.

Swoją tożsamość państwowo-historyczną pomajdanowa Ukraina opiera nie tylko na kulcie OUN i UPA, ale także 14. Dywizji Grenadierów Waffen-SS „Galizien” (1. ukraińskiej dywizji Waffen-SS), odpowiedzialnej za liczne zbrodnie na Polakach. Wśród tych zbrodni na pierwszym miejscu należy oczywiście wymienić udział 4. pułku policyjnego SS – złożonego z pierwszego poboru ukraińskich ochotników do dywizji „Galizien” – w zagładzie Polaków w Hucie Pieniackiej (28 lutego 1944 r.), Palikrowach (12 marca 1944 r.), Maleniskach (13 marca 1944 r.), Pańkowcach (13 marca 1944 r.), Podkamieniu (12-16 marca 1944 r.) i Chodaczkowie Wielkim (16 kwietnia 1944 r.). Ale do zbrodni esesmanów z dywizji „Galizien” zalicza się także mord dokonany 24 lipca 1944 r. w Lesie Grabińskim koło Iwonicza na 72 Polakach, w tym żołnierzach AK i BCh oraz inne zbrodnie, które do dzisiaj nie zostały ujawnione. Trzeba przypomnieć, że Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze uznał w 1946 r. SS za organizację zbrodniczą. Ukraińska formacja kolaboracyjna – będąca częścią tej zbrodniczej niemieckiej organizacji – jest uznawana przez władze pomajdanowej Ukrainy za uczestnika „ukraińskiego ruchu wyzwoleńczego”.

Z kolei 5 lutego br. Eduard Dolinsky poinformował, że Tarnopolska Obwodowa Administracja Państwowa (odpowiednik polskiego Urzędu Wojewódzkiego) uroczyście obchodziła tego dnia urodziny 99-letniego zbrodniarza wojennego Mykoły Samyciwa, który w 1941 r. podjął służbę w powołanej przez okupanta niemieckiego ukraińskiej policji pomocniczej. Samyciw brał udział m.in. w zagładzie 10 tys. Żydów ze Zborowa i okolic. Podczas tej zbrodni ukraińscy policjanci spalili żywcem około 600 Żydów. W 1943 r. Samyciw przeszedł do dywizji „Galizien”, a po jej rozbiciu przez Armię Czerwoną w bitwie pod Brodami (13-22 lipca 1944 r.) wstąpił do UPA. Za udowodnione mu zbrodnie przeciw ludzkości został skazany w ZSRR na 25 lat więzienia. Dzisiaj, prawie stuletni Samyciw, jest bohaterem na Ukrainie – aspirującej do członkostwa w Unii Europejskiej. „Prześladowania nie złamały nieugiętego Mykoły Samyciwa. Swoim przykładem uczy on nas kochać ojczyznę, przenosi on swoje wspomnienia jako relikwię w przyszłość” – napisała administracja państwowa obwodu tarnopolskiego, podległa prezydentowi Wołodymyrowi Zełenskiemu – uchodzącemu w polskich i zachodnich mediach za wzór europejskiego demokraty.

13 stycznia br. Eduard Dolinsky poinformował natomiast, że w Iwano-Frankiwsku (Stanisławowie) tamtejsze władze obchodziły 98-me urodziny zbrodniarza wojennego Myrosława Symycza – współodpowiedzialnego za zagładę w 1944 r. ludności polskiej na terenie byłego województwa stanisławowskiego. Według Dolinsky’ego – z akt sprawy karnej wytoczonej Symyczowi w ZSRR wynika, że jako dowódca sotni UPA osobiście wydał rozkaz unicestwienia polskiej wsi Pistyń w powiecie kosowskim, w tym wymordowania kobiet, dzieci i starców oraz spalenia ich domów. 23 października 1944 r. sotnia Symycza zaatakowała polską wieś Trójca w powiecie śniatyńskim. Upowcy zamordowali tam 81 osób – 66 Polaków, 14 Ukraińców i jednego Rosjanina. Wśród ofiar były kobiety i dzieci. Mordercy spalili 49 polskich domów i zrabowali cały dobytek ofiar, w tym ubrania i żywność. W Związku Radzieckim Myrosław Symycz został dwukrotnie skazany za udział w zbrodniach przeciw ludzkości. Spędził kilkadziesiąt lat w łagrach i więzieniach. Potem żył w nędzy, ale dożył sędziwego wieku.

Lepsze czasy nastały dla niego dopiero po „pomarańczowej rewolucji” w 2004 r. i tzw. „rewolucji godności” z 2014 r. – intensywnie wspartych przez całą polską klasę polityczną. Prezydent Wiktor Juszczenko odznaczył Symycza Orderem Za Zasługi I klasy – trzecim w hierarchii państwowych odznaczeń ukraińskich. Natomiast prezydent Petro Poroszenko nadał Symyczowi Order Wolności – drugie w hierarchii państwowych odznaczeń ukraińskich. Otrzymał też tytuły honorowego obywatela Lwowa i Kołomyi oraz specjalną, godziwą emeryturę. Ale to nie wszystko. W 2017 r. sąd rejonowy w Kosowie oficjalnie zrehabilitował Symycza. Następnie… wzniesiono mu za życia pomnik. 13 stycznia 2021 r. hucznie obchodzono w dawnym polskim Stanisławowie jubileusz jego 98-mych urodzin. Można zatem powiedzieć, że Myrosław Symycz stał się nie tylko bohaterem pomajdanowej Ukrainy, ale wprowadzono tam za jego życia państwowy kult jego osoby.

Takich przykładów jak powyższe można podać wiele. Tego nie dowiemy się z polskich, zachodnioeuropejskich i amerykańskich mediów. Z ich oficjalnego przekazu wynika, że Ukraina – napastowana przez Władimira Putina – heroicznie buduje demokrację i gospodarkę rynkową. Temat gloryfikacji zbrodniarzy banderowskich i kolaborantów hitlerowskich na Ukrainie, także jeszcze żyjących, w tych mediach nie istnieje. Prawdopodobnie temat ten nie istnie też w oficjalnych kontaktach politycznych Zachodu z pomajdanową Ukrainą, w tym też kontaktach ze strony polityków polskich. A są one przecież intensywne. Tylko te ofiary, których kości poniewierają się do dzisiaj bez cywilizowanego pochówku gdzieś pod ukraińskimi polami i w zasypanych studniach, ciągle przeszkadzają polskiej klasie politycznej w rozwijaniu tych przyjacielskich stosunków. Przeszkadzają, ponieważ żyją w Polsce potomkowie i krewni tych ofiar i przynajmniej raz do roku – 11 lipca – polska klasa polityczna musi udawać, że się z nimi liczy. Ale nie liczy się z potomkami i krewnymi ofiar, z prawdą historyczną i sprawiedliwością pomajdanowa Ukraina. Nie widać też po stronie polskiej klasy politycznej chęci i woli wymuszenia na Ukrainie zmiany tego stanu rzeczy.

Jednakże realizowana w Polsce przez obóz Zjednoczonej Prawicy polityka historyczna wcale tak daleko nie odbiega od ukraińskiej, jeśli chodzi o standardy prawdy i sprawiedliwości historycznej. 28 stycznia i 3 lutego br. portal Korsosanockie.pl poinformował, że w dawnym Łubnem pod Baligrodem zdjęto tablicę z nazwiskami pomordowanych przez banderowców żołnierzy polskich[1]. Byli to żołnierze zamordowani przez UPA 1 kwietnia 1947 r. Tego dnia 33 żołnierzy z 4. Bałtyckiej Brygady WOP wpadło w zasadzkę przygotowaną przez UPA w miejscowości Łubne. Żołnierze ci szli z Cisnej, gdzie bronili placówki WOP, do Baligrodu, w celu załatwienia formalności związanych z ich powrotem do Koszalina. Banderowcy otworzyli do nich ogień ze wzgórz, pomiędzy którymi biegła droga. Zginęło 21 żołnierzy, kolejnych 10 banderowcy uprowadzili ze sobą i bestialsko zamordowali. Ocalało tylko dwóch żołnierzy, którzy uciekli oprawcom. Odsiecz z Baligrodu przybyła za późno i zastała po obu stronach drogi nagie, zmasakrowane zwłoki. Wydarzenie to zostało przedstawione w filmie „Ogniomistrz Kaleń” z 1961 r. w reżyserii Ewy i Czesława Petelskich.

Ten i inne podobne mordy dokonane wtedy przez UPA (nie tylko na gen. K. Świerczewskim) spowodowały podjęcie przez ówczesne władze polskie decyzji o przeprowadzeniu operacji „Wisła” (28 kwietnia – 31 lipca 1947 r.) – czyli operacji antyterrorystycznej wymierzonej w UPA, a nie – jak się twierdzi na Ukrainie i od 1990 r. w Polsce – w ludność ukraińską.

„Pomnik upamiętniający pomordowanych przez banderowców polskich żołnierzy stał wiele lat. I nikomu w Bieszczadach nie wadził. Ale okazało się, że komuś jednak przeszkadzał. Pod koniec stycznia 2021 roku z pomnika zostały usunięte tablice z nazwiskami pomordowanych żołnierzy. Oprócz nazwisk zniknął orzeł (bez korony), symbol odznaczenia Krzyż Grunwaldu i napis: żołnierzom LWP, WOP i KBW poległym w walkach z faszystowskimi bandami UPA w latach 1944-1947 w 25-lecie LWP” – czytamy na portalu Korsosanockie.pl.

Dziennikarze tego portalu ustalili, że nakaz demontażu wszystkich elementów pomnika wydał Wojewódzki Inspektorat Nadzoru Budowlanego na podstawie opinii rzeszowskiego oddziału IPN[2]. Podstawą prawną tej opinii były oczywiście przepisy ustawy o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy jednostek organizacyjnych, jednostek pomocniczych gminy, budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej oraz pomniki z 1 kwietnia 2016 r. (Dz. U. 2016, poz. 744 z późn. zm.). Krótko mówiąc – tablica z nazwiskami żołnierzy polskich zamordowanych przez UPA propagowała zdaniem IPN komunizm lub inny ustrój totalitarny.

Polityki historyczne III RP i pomajdanowej Ukrainy mają zatem wspólny mianownik – antykomunizm i antysowietyzm (antyrosyjskość). Dlatego na Ukrainie gloryfikuje się nieżyjących oraz żyjących zbrodniarzy banderowskich i kolaborantów hitlerowskich – bo walczyli z komunizmem i ZSRR, utożsamianym propagandowo z Rosją (a to, że dokonali zbrodni przeciw ludzkości na Polakach, Żydach i innych narodowościach się neguje). Dlatego w Polsce antykomunizmem uzasadnia się niszczenie pamięci po ofiarach UPA, jeśli te ofiary miały cokolwiek wspólnego z Polską powojenną – wykreśloną z historii przez politykę historyczną Zjednoczonej Prawicy. Tak to wygląda.


[1] Wandalizm czy celowe działanie? Z pomnika pomordowanych żołnierzy zdjęto tablicę z ich nazwiskami, http://www.korsosanockie.pl, 28.01.2021; Kto nakazał usunięcie tablicy z nazwiskami zamordowanych żołnierzy?, http://www.korsosanockie.pl, 3.02.2021.

[2] Wiemy kto odpowiada za usunięcie tablicy z pomnika pod Baligrodem!, http://www.korsosanockie.pl, 3.02.2021.

Bohdan Piętka

14 lutego 2021 r.

„Myśl Polska”, nr 7-8 (2331/2332), 14-21.02.2021, s. 6

W blasku Kłyma Sawura

Nowy rok 2021 rozpoczął się na Ukrainie tradycyjnie. To znaczy wielotysięcznymi pochodami organizacji i środowisk nacjonalistycznych (Swoboda, Prawy Sektor, Korpus Narodowy, Kongres Ukraińskich Nacjonalistów i in.) ku czci przypadającej 1 stycznia  rocznicy urodzin (tym razem 112-tej) Stepana Bandery. Te marsze z pochodniami i symboliką banderowską, a nawet nazistowską, przeszły przez ukraińskie miasta pomimo pandemii COVID-19 oraz obowiązujących obostrzeń sanitarnych i były ochraniane przez policję i Gwardię Narodową.

Najliczniej manifestowano oczywiście w Kijowie oraz w miastach zachodniej Ukrainy, czyli w dawnej Galicji Wschodniej: we Lwowie, Tarnopolu, Iwano-Frankiwsku (Stanisławowie) oraz mniejszych miejscowościach. Nawet w Uhrynowie Starym (miejscu urodzin Bandery). We Lwowie, jak co roku, w uroczystościach z okazji urodzin Bandery oficjalnie uczestniczyły władze miejskie i obwodowe wraz z duchowieństwem greckokatolickim. Z tej okazji wręczono nagrody im. Bohatera Ukrainy Stepana Bandery, które otrzymali krzewiciele nacjonalistycznej polityki historycznej.

Tradycyjnie również nie zauważyły tego wszystkiego główne media polskie. A przecież powinny zauważyć. Oprócz okrzyków „Stepan Bandera – sława, sława, sława!”, „Śmierć wrogom!”, czy „Putin – ch**ło”, padał bowiem często okrzyk: „Czyja Ukraina? Bandery!”. Jakże wymowny, podobnie jak niesiony w Kijowie przez członków Korpusu Narodowego (związanego z pułkiem Azow) baner z napisem: „Naszą religią nacjonalizm. Naszym prorokiem Stepan Bandera”.

Tego wszystkiego jednak polska klasa polityczna i jej media od lat dyskretnie nie dostrzegają w imię wspierania Ukrainy jako antyrosyjskiego buforu oraz marzeń o wciągnięciu Ukrainy do Unii Europejskiej lub jeszcze bardziej abstrakcyjnych marzeń – o budowaniu wraz z Ukrainą tzw. Międzymorza, czyli postulowanego jeszcze w latach 30-tych XX w. przez ruch prometejski bloku państw pomiędzy Bałtykiem, Morzem Czarnym i Adriatykiem odgradzającym Rosję od Europy Środkowej. Prometejskie marzenie o wypchnięciu Rosji z Europy (widoczne nawet w polskich atlasach szkolnych, gdzie Rosję konsekwentnie przedstawia się jako kraj wyłącznie azjatycki) powoduje, że polska klasa polityczna nie dostrzega ani oblicza ukraińskiej polityki historycznej, ani tego na czym budowana jest tożsamość narodowo-historyczna pomajdanowej Ukrainy. Natomiast ten kto to w Polsce dostrzega jest w najlepszym wypadku przemilczany, w gorszym – stygmatyzowany jako „prorosyjski”, jeśli wręcz nie oskarżany o działania agenturalne na rzecz Rosji.

W przeciwieństwie do głównych mediów polskich, doroczne marsze ku czci UPA i Bandery na Ukrainie zauważyły izraelskie media głównego nurtu. „The Times of Isreal”, „Haaretz”, czy „Jerusalem Post” potrafiły napisać, że Bandera był „nazistowskim kolaborantem”, a UPA „podczas drugiej wojny światowej walczyła u boku nazistowskich Niemiec oraz zabiła tysiące Żydów i Polaków”. Tak precyzyjnie podanych informacji można ze świecą szukać w polskich mediach głównego nurtu, gdzie dominuje narracja ukraińska, czyli wrzutki typu, że Bandera był więźniem obozu koncentracyjnego Sachsenhausen (ale uprzywilejowanym, czego już się nie podaje i nie obozu, ale aresztu Zellenbau znajdującego się na terenie Sachsenhausen), albo, że UPA rzekomo walczyła z Niemcami, no i z Sowietami (co w domyśle sugeruje się pochwalać).

Ale przecież Wehrmacht i Waffen-SS też walczyły z Sowietami i komunizmem i miały w tej dziedzinie osiągnięcia daleko większe nie tylko od UPA, ale nawet od US Army w Korei i Wietnamie. Czemu zatem w ten sposób ukraińska i polska propaganda nie rozgrzesza Wehrmachtu i Waffen-SS, a jedynie UPA?

Również ambasador Izraela w Kijowie Joel Lion potępił gloryfikację nazistowskich kolaborantów na Ukrainie w kontekście noworocznych marszów ku czci Bandery. Tym razem – inaczej niż przed rokiem – nie dołączył do niego ambasador RP w Kijowie Bartosz Cichocki. „Zdecydowanie potępiamy jakąkolwiek gloryfikację osób kolaborujących z reżimem nazistowskim. Czas, aby Ukraina pogodziła się ze swoją przeszłością” – napisał 2 stycznia na Twitterze ambasador Lion. Podobnego wpisu próżno było szukać na profilach w mediach społecznościowych ambasady polskiej w Kijowie.

Ukraińscy nacjonaliści natychmiast odpowiedzieli ambasadorowi Izraela. Najpierw rozpoczęli antysemicką nagonkę w mediach społecznościowych. Działacz nacjonalistyczny Aleksiej Cymbaliuk, zidentyfikowany przez opozycyjne media jako agent Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, wystąpił do władz Izraela z takim oto wezwaniem: „Przestańcie złościć się na Hitlera za Holokaust”. Z kolei Oleg Leusienko – bloger z kręgu zwolenników byłego prezydenta Petro Poroszenki – ocenił, że ambasador Izraela został „wychowany na moskiewskim kłamstwie” i „pracuje na rzecz Putina” (Skąd my to znamy? Czy nie takiej samej pałki używają polscy sojusznicy Ukrainy, których z nazwisk, nazw partii politycznych i nazw redakcji pozwolę sobie nie wymienić?).

W środę 6 stycznia pod ambasadą Izraela w Kijowie odbyła się agresywna pikieta zorganizowana przez neonazistowską grupę C14 oraz Prawy Sektor, Swobodę i Korpus Narodowy. Jej uczestnicy przynieśli m.in. transparent z napisem „Przeproście za ludobójstwo. Kiedy Izrael uzna hołodomor Ukraińców?” i żądali przeproszenia przez Izrael za Wielki Głód z lat 1932-33, który od ponad 80 lat zajmuje kluczową rolę w mitologii historycznej nacjonalistów ukraińskich i jest przez nich przedstawiany m.in. jako zbrodnia rzekomo „żydowska”. Podczas pikiety Jewhen Karaś (lider organizacji C14) nazwał Joela Liona głupcem i kłamcą[1].

Tego incydentu wiodące polskie media także dyskretnie nie zauważyły. Nie zauważyły też, że pod koniec 2020 r. Rada Najwyższa Ukrainy zatwierdziła listę wydarzeń i postaci historycznych, które zostaną uczczone w 2021 r. na szczeblu państwowym. Znalazł się wśród nich m.in. Dmytro Kłaczkiwski, pseudonim Kłym Sawur (1911-1945) – dowódca UPA-Północ, członek Prowidu OUN-B, inicjator i sprawca ludobójstwa na około 60 tys. Polaków na Wołyniu w 1943 r. (co cynicznie neguje ukraińska historiografia nacjonalistyczna). Wśród uhonorowanych 16 grudnia 2020 r. przez Radę Najwyższą Ukrainy znaleźli się też: Rostysław Wołoszyn (1911-1944), pseudonim Bereziuk – w 1943 r. zastępca Kłaczkiwskiego, później zastępca komendanta głównego UPA oraz Wołodymyr Szczygielski, pseudonim Burłaka (1920-1949) – funkcjonariusz ukraińskiej policji pomocniczej na służbie hitlerowskiej, później watażka UPA, odpowiedzialny m.in. za wymordowanie 6 sierpnia 1944 r. 42 Polaków w Baligrodzie w ramach planowej eksterminacji ludności polskiej w Małopolsce Wschodniej.

Za uhonorowaniem tych postaci głosowało 238 deputowanych Rady Najwyższej Ukrainy: 162 z rządzącej partii Sługa Narodu prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, 24 z Europejskiej Solidarności byłego prezydenta Petro Poroszenki, 14 z Batkiwszczyny byłej premier Julii Tymoszenko oraz 38 z mniejszych partii. Wymienione trzy główne partie ukraińskie i ich przywódcy to od dawna znani partnerzy polskiej klasy politycznej, zarówno tej prawicowej skupionej wokół PiS, jak i tej skupionej wokół PO i środowiska dawnej Unii Demokratycznej (Wolności).

Podczas październikowej wizyty prezydenta Dudy w Kijowie Wołodymyr Zełenski oświadczył, że „sporne kwestie” historyczne zostały „zdjęte z agendy” w stosunkach polsko-ukraińskich. Jak zostały zdjęte – widać na powyższym przykładzie. Ukraina promienieje w blasku Kłyma Sawura, a Polska chowa głowę w piasek, bo ze strony polskiego Sejmu, ani żadnego innego oficjalnego czynnika polskiego nie było jakiejkolwiek reakcji na wspomnianą uchwałę parlamentu ukraińskiego.

Ale nie było jej także, gdy w 1995 r. ufundowano Kłaczkiwskiemu pomnik w Zbarażu, gdy w 2002 r. odsłonięto jego pomnik w Równem na Wołyniu, gdy w 2015 r. cerkiew greckokatolicka poświęciła mu okazały krzyż w pobliżu Orżewa (obwód rówieński) i gdy Tarnopolska Rada Obwodowa ogłosiła rok 2011 rokiem Kłaczkiwskiego i Jewhena Konowalca (pierwszego prowidnyka OUN). Ci, którzy jeździli do Kijowa na Majdany w 2004 i 2014 r. oraz przyjmowali odznaczenia od Ukrainy raczej nie będą występować z protestami wobec gloryfikacji zbrodniarzy banderowskich.

Jak wygląda w rozumieniu Kijowa „zdjęcie z agendy” tzw. spornych kwestii historycznych pokazuje też spotkanie kierownictwa IPN z delegacją kierownictwa UIPN, do którego doszło 3 grudnia 2020 r. w Warszawie. Strona ukraińska przedstawiła na tym spotkaniu żądanie odbudowania pomnika nagrobnego UPA na górze Monastyrz koło Werchraty (powiat lubaczowski) w kształcie pierwotnym (czyli gloryfikującym UPA) jako warunek odblokowania zgody na polskie prace poszukiwawcze i ekshumacyjne na terenie Ukrainy.

Ewa Siemaszko, komentując tę sprawę, trafnie zauważyła, że strona ukraińska przedstawiła Polsce „warunki, których cywilizowane państwo nie może spełnić, bo oznaczałoby to akceptację ludobójstwa własnego narodu, pohańbienie ofiar i postępowanie sprzeczne z duchem Konwencji ONZ w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa”. Jest oczywiste, że ekshumacja szczątków polskich ofiar ludobójstwa OUN-UPA stoi w głębokiej sprzeczności z polityką historyczną Ukrainy, której ekipa Zełenskiego zasadniczo nie zmieniła w stosunku do ekipy Poroszenki. „W tej sytuacji – konkluduje Siemaszko – można stawiać pytania: czy państwo, które buduje i pielęgnuje kult ludobójców, nie stanowi zagrożenia dla pokoju i bezpieczeństwa sąsiadów, zwłaszcza Polaków”[2].

Oczywiście, że stanowi zagrożenie (na razie na szczęście jest to jednak państwo słabe), ale tego nie chce lub nie potrafi przyznać polska klasa polityczna, a każdy kto to w Polsce podnosi będzie zwalczany jako propagujący „putinowską narrację”. W ten sposób dochodzimy do ściany, której nie przebijemy.

Niedługo, bo za dwa lata, minie 80-ta rocznica banderowskiego ludobójstwa na Wołyniu. Przypuszczam, że dla środowisk domagających się w Polsce prawdy i pamięci będzie ona jeszcze trudniejsza niż okrągłe rocznice w 2003 i 2013 r. Ze strony ukraińskiej można będzie się spodziewać prawdopodobnie jeszcze większej wrogości i obojętności oraz zakłamywania prawdy historycznej, a ze strony oficjalnych czynników polskich prawdopodobnie jeszcze większych nacisków niż w 2003 i 2013 r. na środowiska domagające się prawdy i pamięci, żeby nie „zadrażniać” stosunków z Ukrainą, bo to „strategiczny partner”, bo Rosja itd. Zatem Kłym Sawur będzie dalej świecił na Wschodzie upiornym blaskiem.


[1] Ukraińscy nacjonaliści żądają przeprosin od państwa Izrael, http://www.strajk.eu, 7.01.2021.

[2] Ewa Siemaszko o Ukrainie: czy państwo czczące ludobójców nie stanowi zagrożenia dla sąsiadów?, http://www.kresy.pl, 3.01.2021.

Bohdan Piętka

24 stycznia 2021 r.

Wołyń zdjęty z agendy

Zanim kraj padł pod uderzeniem jesiennej fali pandemii SARS-CoV-2, zanim rząd utracił nad tą pandemią kontrolę, zanim Polska zaczęła bić dzienne rekordy zakażeń i zgonów w Europie, zanim się okazało, że niszczona przez 30 lat publiczna służba zdrowia ma za mało lekarzy i pielęgniarek, by podołać dziennym przyrostom ciężko chorych, zanim obóz władzy wywołał dramatyczny konflikt społeczny w związku z zaostrzeniem prawa aborcyjnego – polska polityka wschodnia odniosła kolejny sukces.

Była nim wizyta prezydenta Andrzeja Dudy na Ukrainie w dniach 11-13 października 2020 r. Przed rozpoczęciem tej wizyty strona polska odnowiła, a właściwie odbudowała pomnik UPA na górze Monastyrz koło Werchraty w gminie Horyniec-Zdrój (powiat lubaczowski). Wedle informacji portalu kresy.pl, na miesiąc przed wizytą prezydenta Dudy w Kijowie prezydent Wołodymyr Zełenski miał się upomnieć o załatwienie sprawy pomnika w Werchracie zgodnie z życzeniem strony ukraińskiej. Prezydent RP miał go wówczas zapewnić, że do czasu ich jesiennego spotkania sprawa pomnika zostanie załatwiona.

Tak też się stało. Na górze Monastyrz umieszczono krzyż wedle symboliki OUN-UPA oraz dwujęzyczną tablicę z napisem: „Zbiorowa mogiła Ukraińców, którzy zginęli w walce z sowieckim NKWD w lasach monasterskich w nocy z 2 na 3 marca 1945 roku”. Jest to napis kłamliwy, który maskuje fakt, że byli to bojówkarze UPA i że celem ich przybycia na ziemię lubaczowską było dokonanie czystki etnicznej na ludności polskiej. Bo chociaż zginęli w walce z wojskami NKWD, to ich wtargnięcie na ziemię lubaczowską z początkiem marca 1945 r. stanowiło część podjętej wówczas ofensywy UPA na terenach południowo-wschodniej Polski pojałtańskiej przeciw ludności polskiej i instytucjom ówczesnego państwa polskiego. Do czystki etnicznej, znanej wcześniej z Wołynia i Małopolski Wschodniej, rzeczywiście na ziemi lubaczowskiej i jarosławskiej wówczas doszło, a jej punktem kulminacyjnym była zagłada Wiązownicy dokonana 17 kwietnia 1945 r. przez kureń UPA Iwana Szpontaka „Zaliźniaka”.

Wcześniej, w lutym 2020 r., proukraińscy działacze z kręgu byłej Unii Demokratycznej postawili na Monastyrzu tabliczkę z napisem: „ŚP. Obywatele polscy narodowości ukraińskiej polegli w walce z NKWD 2/3 marca 1945. Wieczna im pamięć”. Tabliczka ta stała się elementem nowego pomnika. Napis na tej tabliczce nie tylko maskuje prawdę o tym kim byli Ukraińcy polegli w lasach monasterskich, ale stanowi nieprawdopodobne kuriozum, ponieważ bojówkarze UPA właśnie nie chcieli być obywatelami polskimi i walczyli o to, żeby nimi nie być.

„Miała być ekshumacja i badania, a jest polityka” – skomentował to prof. Andrzej Zapałowski. „Plasteliną nie zalepi się prawdy, nawet dla celów wizyty na Ukrainie! Inicjatorzy tej tablicy – tylko ośmieszacie państwo polskie!” – dodał.

Według Zapałowskiego na górze Monastyrz prawdopodobnie pochowano m.in. Osypa Bzdela i Iwana Kadynia – bojówkarzy z oddziału SB OUN Iwana Pohoryśkiego „Borysa”, który 16 czerwca 1944 r. dokonał mordu w Zatylu na pasażerach pociągu osobowego Bełżec-Rawa Ruska. „Ta sprawa będzie się ciągnąć kolejne lata. Przed 25 laty wiele środowisk domagało się jednoznacznego rozwiązania problemu nielegalnych pomników. Osobiście wielokrotnie apelowałem w tej sprawie w Sejmie RP. Wtedy także plastelina poszła w ruch i mamy problemy do dzisiaj” – stwierdził Zapałowski.

Sprawę nielegalnego pomnika UPA koło Werchraty strona ukraińska postawiła jednoznacznie pod koniec lipca 2020 r. Wtedy, podczas rozmowy ministrów spraw zagranicznych Polski i Ukrainy, ukraiński minister Dmytro Kuleba uzależnił dalsze polskie prace poszukiwawczo-ekshumacyjne na Ukrainie (czyli planowaną ekshumację ofiar zbrodni OUN-UPA) od odbudowania przez Polskę pomnika UPA na górze Monastyrz koło Werchraty. Kuleba stwierdził wówczas, że strona polska zapewniła go, że każdy ma prawo do godnego pochówku na terytorium Polski, niezależnie od pochodzenia czy przynależności do ugrupowań wojskowych lub politycznych. No tak, ale pochówek to jedno, a pomnik z kłamliwym napisem na tablicy – drugie. Został stworzony pewien precedens, bo teraz na wszystkich nielegalnych upamiętnieniach UPA w Polsce można będzie postawić tablicę z napisem, że to była nie UPA, ale jacyś „Ukraińcy” polegli walce z NKWD lub polskim „reżimem komunistycznym”. W ten sposób otwarto furtkę do fałszowania historii dla potrzeb politycznych.

Pierwszym punktem wizyty prezydenta Dudy na Ukrainie było odwiedzenie polskiego cmentarza wojennego w Kijowie-Bykowni, gdzie spoczywają szczątki 3435 obywateli polskich z ukraińskiej listy katyńskiej, zamordowanych przez NKWD wiosną 1940 r. Prezydent RP uczcił też ofiary Wielkiego Głodu, odsłonił popiersie Anny Walentynowicz pod ambasadą polską w Kijowie, złożył kwiaty pod tablicą upamiętniającą Lecha Kaczyńskiego w Odessie i zapalił znicz pod pomnikiem „Bohaterów Niebiańskiej Sotni”, czyli ofiar walk z 20 lutego 2014 r. w Kijowie, których okoliczności śmierci do dzisiaj są pełne niejasności. Dokonując przeglądu ukraińskiej kompanii honorowej prezydent RP pozdrowił ją słowami „Sława Ukrainie!”, na co otrzymał odpowiedź „Herojam sława!”. Pozdrowienie to było używane już w armii marionetkowej Ukraińskiej Republiki Ludowej (1917-1920), ale używano go także w OUN i UPA. Warto zwrócić uwagę, że podczas wizyty w Kijowie w listopadzie 2018 r. kanclerz Angela Merkel uniknęła użycia tego pozdrowienia i zamiast „Sława Ukrainie!” powiedziała „Witaju wojiny!”.

Część polityczna wizyty rozpoczęła się 12 października. Duda spotkał się wtedy z prezydentem Zełenskim, premierem Denisem Szmyhalem i przewodniczącym Rady Najwyższej Dmytem Razumkowem. Przedmiotem rozmów były sprawy dwustronne, w tym gospodarcze, euroatlantyckie aspiracje Ukrainy, sytuacja na Białorusi oraz kwestie historyczne. W skład delegacji polskiej wchodził m.in. prezes IPN Jarosław Szarek.

Prezydenci Polski i Ukrainy podpisali wspólną deklarację, podkreślając w niej znaczenie stosunków polsko-ukraińskich, które mają charakter „partnerstwa strategicznego”. Kluczowym elementem tej deklaracji było wezwanie Rosji do zakończenia „nielegalnej okupacji Krymu” i „agresji w Donbasie”. Prezydent Duda podkreślił w związku z tym, że „Polska stoi przy Ukrainie w kwestii jej granic”. „Stoimy na stanowisku jednoznacznym, że Krym jest dzisiaj okupowany i w ten sposób mówimy wszędzie: nie tylko tutaj w Kijowie, nie tylko w Warszawie, ale także na forum międzynarodowym” –  oświadczył Duda.

Stałym elementem polskiej polityki wobec Kijowa jest też robienie Ukrainie nierealnych nadziei na członkostwo w UE i NATO, które miałoby nastąpić dzięki polskiemu wsparciu. Tak było również i podczas tej wizyty.

Ponadto polski prezydent na wspólnej konferencji prasowej zapewnił, że podpisana deklaracja w jasny sposób określa dalszą współpracę polsko-ukraińską: „Pokazuje ona nasz stosunek do bieżących relacji pomiędzy Polską i Ukrainą w tych właśnie kwestiach najważniejszych, poczynając od spraw gospodarczych, poprzez kwestie polityczne i związane z zagadnieniami bezpieczeństwa, jakże ważnymi dzisiaj w tej współczesności, w której żyjemy, aż poprzez kwestie historyczne, które, wierzę w to głęboko, będą prowadziły nasze narody ku pogłębianiu się więzi dobrosąsiedzkich i przyjaznych”.

Prorządowe media podkreślały również, że owocem wizyty było zawarcie dwóch umów gospodarczych, w tym umowy poufności pomiędzy PGNiG a ukraińskim Funduszem Mienia Państwowego, umożliwiającej zaangażowanie się polskiej spółki w proces prywatyzacji ukraińskiego sektora energetycznego.

W podpisanej przez obu prezydentów deklaracji poruszono także sprawy historii i miejsc pamięci: „Potępiamy zbrodnie przeciwko ludzkości, w tym również te popełnione na gruncie nienawiści i uważamy, że nie mogą być one w żaden sposób usprawiedliwione. Uznajemy za ważną potrzebę uczczenia pamięci niewinnych ofiar konfliktów i politycznych represji XX wieku. Podkreślamy potrzebę zapewnienia możliwości poszukiwań i ekshumacji tych ofiar na Ukrainie i w Polsce, celem zadośćuczynienia ich pamięci oraz żyjącym jeszcze ich krewnym, a także potomkom, w duchu poszanowania prawdy historycznej”.

Bardzo pięknie, tylko o jakie „zbrodnie przeciwko ludzkości” chodzi? Być może nie o zbrodnie OUN-UPA – negowane w dalszym ciągu przez Ukraiński IPN – ale o zbrodnie stalinowskie. O tych bowiem zbrodniach, w tym zbrodni NKWD w Bykowni, mówił wyłącznie prezydent Duda podczas wspólnego z prezydentem Zełenskim wywiadu dla TVP wieczorem 13 października. Ponadto użycie określenia „niewinnych ofiar konfliktów” jest przyjęciem nacjonalistycznej narracji ukraińskiej, która neguje ludobójstwo wołyńsko-małopolskie nazywając je „konfliktem polsko-ukraińskim”.

Do tej kwestii, w przeciwieństwie do prezydenta Dudy, odniósł się podczas wspomnianego wywiadu dla TVP prezydent Zełenski. Stwierdził on mianowicie: „Na naszym szczeblu ustaliliśmy, że przerobimy wszystkie te kwestie. (…) Tak, w historii są różne karty, niektóre z nich podobają się Ukrainie, niektóre Polsce i na odwrót. Wydaje mi się jednak, że tymi sprawami powinni zajmować się profesjonaliści, nie politycy. Ważne, że na dzisiaj jako sprawa polityczna, kwestia pamięci historycznej została całkowicie zdjęta [z agendy – BP]. Pomiędzy naszymi krajami nie powinno być żadnych sporów o historię w przyszłości”[1].

A więc Wołyń został zdjęty z agendy w stosunkach polsko-ukraińskich. Mają się nim – wedle słów Zełenskiego – zajmować historycy. Czy ci z Ukraińskiego IPN? A co z upamiętnieniem na terytorium Ukrainy polskich wsi wymordowanych i spalonych przez OUN-B i UPA? Na terenach, gdzie były te wsie stoją dzisiaj pomniki, ale katów i morderców, których pomajdanowa Ukraina czci jako bohaterów narodowych. Co z przyznaniem przez stronę ukraińską, że gloryfikowane w tym państwie OUN UPA dokonały w latach 1943-1944 zbrodni przeciw ludzkości na Polakach z Wołynia i Małopolski Wschodniej? W świetle powyższych faktów nie można na coś takiego liczyć.

Taki obrót spraw mnie nie dziwi. Jest on konsekwencją skrajnie proukraińskiej polityki elit postsolidarnościowych w całym trzydziestoleciu po 1989 r. Polityce tej Wołyń przeszkadzał i przeszkadzali ci, którzy dopominali się o poruszenie tej sprawy w relacjach z Ukrainą. Dlatego – wobec braku zgody strony ukraińskiej na rewizję własnej nacjonalistycznej polityki historycznej – elity postsolidarnościowe konsekwentnie zamiatały Wołyń pod dywan, a upominającym się zamykały usta, najczęściej oskarżeniami o sprzyjanie Rosji. Ta, trwająca trzy dekady polityka, nasilona zwłaszcza po 2014 r., musiała przynieść takie a nie inne rezultaty. Ale zalepianie tej sprawy plasteliną nic nie da. Kwestia „bolesnej historii” będzie z tego powodu w stosunkach polsko-ukraińskich ciągle powracać. Nie w stosunkach pomiędzy władzami państwowymi. Ale tych głębszych i rzeczywistych – pomiędzy oboma narodami. Sprawa te będzie powracać, jątrzyć i niszczyć wzajemne relacje ludzkie dopóki władze polskie nie przestaną chować głowy w piasek i dopóki władze ukraińskie nie staną na gruncie prawdy historycznej.

[1] Cyt. za: kresy.pl, 13.10.2020.

Bohdan Piętka

23 grudnia 2020 r.

„Myśl Polska” nr 47-48 (2319/2320), 22-29.11.2020, s. 11

Szlakiem UPA po Wołyniu

Na zachodnim Wołyniu powstał szlak turystyczny gloryfikujący spreparowaną historię tamtejszych bojówek OUN-UPA. Ma on swój początek na uroczysku Wołczak i został zaprojektowany przez miejscowych działaczy nacjonalistycznych oraz Ukraiński Instytut Pamięci Narodowej. Poinformowała o tym 8 lutego br. ukraińska telewizja 12. Kanał. Na jej antenie o otwarciu szlaku opowiedział radny z Łucka Pawło Danylczuk. Długość szlaku wynosi 64 km i obejmuje „15 historycznych punktów”. Po szlaku można się poruszać pieszo lub na rowerze. Danylczuk zapowiedział też utworzenie elektronicznej wersji szlaku z opisem „historycznych punktów”[1]. Oczywiście w żadnym z tych „punktów” turysta nie dowie się o ludobójstwie OUN-UPA na miejscowych Polakach. Będzie tam natomiast indoktrynowany o UPA jako „ruchu wyzwoleńczym”, który rzekomo walczył z Niemcami.

Podczas otwarcia szlaku chwały UPA na Wołyniu Danylczuk powiedział, że historia UPA jest interesująca dlatego, ponieważ „wychowuje naród”. Do czego? – wypadałoby zapytać. Na uroczystości była też obecna szefowa działu edukacyjno-oświatowego UIPN Zoja Bojczenko, która stwierdziła, że takie inicjatywy są ważne, ponieważ „dotyczą naszej pamięci, naszych bohaterów, wielkich dni naszych wyzwoleńczych zmagań, a pamięć i wszystkie te składowe są potężna bronią, która jednoczy nas i pozwala nam stawiać dzisiaj opór”. Bojczenko zapowiedziała dalsze wspieranie takich pomysłów przez UIPN.

Po przewrocie w 2014 r. ukraińskie władze samorządowe urządziły na uroczysku Wołczak w rejonie turzyskim (kilkanaście kilometrów od granicy z Polską) kompleks historyczny „Wołyńska Sicz”. Odbywają się tam uroczystości w rocznicę domniemanego powstania UPA (14 października 1942 r.) z udziałem m.in. hierarchów Kościoła grekokatolickiego, imprezy młodzieżowe i kulturalne. Neobanderowska partia „Swoboda” ufundowała tam w 2017 r. cerkiew. Teraz jeszcze doszedł do tego 64-kilometroway szlak turystyczny ku chwale UPA.

W 1943 r. w położonym w lasach świnarzyńskich Wołczaku kwaterowało zgrupowanie UPA pod dowództwem Profira Antoniuka „Sosenko” (1909-1944), nazywane Wołyńską Siczą albo zagonem im. Bohuna. Bojówki te brały udział w ludobójczej czystce etnicznej na okolicznej ludności polskiej. Warto przypomnieć, że 20 grudnia 1943 r. Profir Antoniuk zawarł porozumienie z niemieckim starostą powiatu włodzimiersko-wołyńskiego. Na mocy tego porozumienia niemieckie władze okupacyjne i UPA zobowiązały się do powstrzymania od wzajemnych ataków oraz do wspólnego zwalczania partyzantki radzieckiej i polskiej. Nie było to jedyne tego typu porozumienie UPA z Niemcami. Identyczne porozumienia zawarto na Wołyniu w Kamieniu Koszyrskim oraz w rejonach Werby i Deraźnego. Z kolei w Małopolsce Wschodniej negocjacje z Niemcami prowadził w imieniu UPA grekokatolicki ksiądz Iwan Hrynioch (1907-1994). Zaproponował on „bezwarunkową i pełną lojalność” UPA i OUN wobec III Rzeszy w zamian za zwolnienie ukraińskich więźniów politycznych, zaprzestanie represji przeciwko Ukraińcom i pozostawienie ukraińskim nacjonalistom swobody działania na tyle, na ile ich aktywność nie była sprzeczna z interesami niemieckimi. Rozmowy trwały przez kolejne miesiące i zakończyły się zawarciem w 1944 r. nieformalnego porozumienia, na mocy którego Niemcy zgodzili się na zwolnienie więźniów ukraińskich, zaopatrywanie UPA w broń i amunicję oraz szkolenie ukraińskich dywersantów. Natomiast podziemie ukraińskie zobowiązało się do prowadzenia dywersji i działań wywiadowczych przeciw siłom radzieckim.

Tego wszystkiego jednak nie dowiedzą się turyści poruszający się pieszo lub na rowerze po 64-kilometrowym szlaku chwały UPA na Wołyniu. Będą im tam serwowane bezczelne historyczne kłamstwa o rzekomych walkach UPA z Niemcami. Tak zresztą chętnie powtarzane przez różnych polskich dziennikarzy, którzy od wielu lat uparcie podają przy każdej medialnej wzmiance o UPA, że „UPA walczyła z Niemcami”. Byłbym wdzięczny, gdyby któryś z nich podał mi gdzie i kiedy.

Wedle portalu kresy.pl na tablicach informacyjnych szlaku turystycznego UPA na Wołyniu można zobaczyć zdjęcia wielu tamtejszych ludobójców z OUN-UPA. Jest wśród nich także Iwan Kłymczak „Łysy” – dowódca kurenia UPA, który 30 sierpnia 1943 r. wymordował wraz z miejscową ludnością ukraińską około tysiąca Polaków w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej (powiat lubomelski). Była to jedna z największych zbrodni nacjonalistów ukraińskich popełnionych na Polakach na Wołyniu. O tym jednakże użytkownicy szlaku turystycznego ku chwale UPA na pewno się nie dowiedzą.

Nie ma do dzisiaj na Wołyniu miejsc pamięci 60 tys. Polaków z 1865 miejscowości wymordowanych tam w 1943 r. przez bojówki OUN i UPA. W ogromnej większości przypadków nie ma nawet ich cmentarzy, ale jest szlak turystyczny ku chwale UPA, no i co najmniej kilkanaście pomników ku czci sprawców ludobójstwa. Nie licząc muzeów i izb pamięci.

Tak wygląda polityka historyczna Ukrainy. Jej fundamentem jest negacja zbrodni OUN-UPA – zbrodni przeciw ludzkości – oraz fałszywe preparowanie historii tych formacji. Potwierdził to pod koniec 2019 r. w wywiadzie dla serwisu Polukr.net nowy dyrektor Ukraińskiego IPN Anton Drobowycz, wedle którego mówienie o ludobójstwie nacjonalistów ukraińskich na Polakach jest „nieporozumieniem”[2]. Przypomnę, że prezydent Wołodymyr Zełenski powiedział po spotkaniu z prezydentem Andrzejem Dudą podczas uroczystości 75-tej rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz, że „udało nam się obniżyć emocje wokół tragicznej przeszłości”[3].

Jak wygląda to obniżanie poziomu „emocji wokół tragicznej przeszłości” ze strony ukraińskiej widać chociażby na przykładzie otwarcia szlaku turystycznego ku chwale UPA na Wołyniu, które nastąpiło niecałe dwa tygodnie po spotkaniu Dudy z Zełenskim w Oświęcimiu. To tak jakby Niemcy otworzyli szlak turystyczny ku chwale SS po byłych obozach koncentracyjnych. Dokąd zmierza Ukraina uprawiająca taką politykę historyczną? Do integracji z Unią Europejską czy z III Rzeszą? Co ma na Ukrainie wyrosnąć z tego ziarna kłamstwa, pogardy dla ofiar zbrodni przeciw ludzkości i szowinizmu? Demokracja i dobrobyt? Nikt sobie w Polsce tych pytań nie potrafi zadać?

Nie, ponieważ w Polsce z kolei obniżanie poziomu „emocji wokół tragicznej przeszłości” z Ukrainą odbywa się dwutorowo. Władze, główne siły polityczne i większość mediów nie zauważają oblicza ukraińskiej polityki historycznej. Natomiast głośna medialnie mniejszość otwarcie popiera fałszowanie historii UPA przez Ukrainę. Do tego grona należy m.in. pan Kazimierz Wóycicki, który już w 2014 r. ogłosił, że twórca i dowódca UPA Roman Szuchewycz powinien być dla Polaków „postacią o cechach bohatera”. Niedawno Kazimierz Wóycicki wydał książkę pt. „Krótka historia UPA dla Polaków. Czy historycy nas pogodzą?”. Główne media reklamują ją następująco: „w zwięzłej i popularnej formie przedstawia skomplikowane relacje polsko-ukraińskie i ukraińsko-polskie. Jej wielką zaletą jest podjęte staranie zrozumienia ukraińskich racji (…) oraz szacunek dla ukraińskiego spojrzenia na własne dzieje”[4].

Kierunek „zrozumienia ukraińskich racji” został zatem przez pana Wóycickiego wytyczony. W kierunek ten wpisuje się hasło „Antyukrainizm, ukrainofobia”, które pojawiło się w polskiej Wikipedii 8 lutego br. (przypadkowa zbieżność daty z otwarciem szlaku UPA na Wołyniu?). Pierwotnie można było w nim przeczytać, że „Antyukrainizm wyraża się w języku potocznym słowami »rezun«, »banderowiec« (w języku rosyjskim »chachły«). Jednym z zabiegów jest podtrzymywanie stworzonego przez komunistów mitu Bieszczad jako miejsca ostatecznego zwycięstwa nad UPA”. Po kilku dniach wykreślono fragment „»banderowiec« (w języku rosyjskim »chachły«)”. Przypuszczalnie dlatego, że ktoś musiał zwrócić autorowi lub autorom hasła uwagę, że na obecnej Ukrainie słowo „banderowiec” jest powodem do dumy, a nie stygmatyzacji kogoś ze względu na narodowość. Do dzisiaj w internecie można obejrzeć film, na którym uczniowie Liceum Fizyczno-Technicznego w Iwano-Frankiwsku (dawniej Stanisławów), ubrani w czerwono-czarne stroje symbolizujące barwy UPA, śpiewają podczas akademii szkolnej w czerwcu 2015 r. piosenkę „My banderowcy”. Według portalu kresy.pl „osobą najmocniej zaangażowaną” w edycję hasła „Antyukrainizm, ukrainofobia” jest „znany ze skrajnie proukraińskich poglądów dr Kazimierz Wóycicki, wykładowca Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego”[5].

[1] Na Wołyniu utworzono szlak turystyczny po „miejscach bojowej chwały UPA”, http://www.kresy.pl, 10.02.2020.

[2] Szokujące słowa nowego szefa Ukraińskiego IPN o Wołyniu, http://www.fronda.pl, 30.12.2019.

[3] Zełenski odnotował spadek „poziomu emocji” w kwestiach historycznych z Polską, http://www.ukrinform.pl, 22.02.2020.

[4] Cyt. za: http://www.dzieje.pl, 3.02.2020.

[5] „Antyukrainizm”. Nowe hasło w Wikipedii., http://www.kresy.pl, 15.02.2020.

Bohdan Piętka

3 marca 2020 r.

„Myśl Polska” nr 9-10 (2281/2282), 1-8.03.2020, s. 13

Fatalna decyzja

28 stycznia 2020 r. w Iwano-Frankiwsku (dawniej Stanisławów) odbył się pogrzeb Mychajło Mułyka – weterana ukraińskiej dywizji Waffen-SS „Hałyczyna” („Galizien”), odpowiedzialnej za zbrodnie wojenne na ludności polskiej. Wzięli w nim udział przedstawiciele lokalnych władz miejskich i obwodowych z merem Rusłanem Marcinkiwem, z neobanderowskiej partii Swoboda, oraz szefem rady obwodu iwano-frankiwskiego Ołeksandrem Syczem na czele, a także greckokatolicki arcybiskup Wołodymyr Wijtyszyn, syn głównego dowódcy UPA Jurij Szuchewycz i osoby w historycznych mundurach Waffen-SS[1]. Zmarłego esesmana pochowano w specjalnej Alei Chwały jak bohatera narodowego. Czerwono-czarne flagi banderowskie są na tego typu uroczystościach na Ukrainie są już standardem. Osoby paradujące  w oryginalnych mundurach Waffen-SS też nie są tam już rzadkością. Ale jednak to szokuje.

Szokuje dlatego, że miało to miejsce dzień po międzynarodowych uroczystościach 75-tej rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz, w których uczestniczył prezydent Wołodymyr Zełenski. W każdym kraju europejskim jakakolwiek manifestacja publiczna z udziałem osób w mundurach hitlerowskich wywołałaby natychmiastową reakcję międzynarodowej opinii publicznej i przywódców państw demokratycznych. Zasada ta nie działa jednak w wypadku Ukrainy. Przywódcy USA i państw UE dyskretnie nie zauważają obecności w przestrzeni publicznej tego kraju symboliki nazistowskiej. Zwłaszcza nie zauważają tego przywódcy i politycy polscy oraz główne polskie media, które jako pierwsze powinny to zauważyć i nagłośnić. Potwierdza to moje wcześniejsze spostrzeżenie, że Ukraina otrzymała od Zachodu koncesję na nazizm w związku z rolą, jaką pełni w antyrosyjskiej polityce USA. Albowiem jedyną realną siłą antyrosyjską na Ukrainie są epigoni banderyzmu i nazizmu.

Incydentu w Iwano-Frankiwsku nie zauważył też prezydent Zełenski, który dzień wcześniej brał udział w międzynarodowych uroczystościach w byłym KL Auschwitz, ani Ukraiński IPN, który przy okazji tych uroczystości zamieścił na swojej stronie internetowej informację, że KL Auschwitz jakoby mieli wyzwolić Ukraińcy (ale chyba nie ci z dywizji SS „Hałyczyna”). Do incydentu z Iwano-Frankiwska odniósł się – oprócz szefa Ukraińskiego Komitetu Żydowskiego Eduarda Dolinskiego – tylko jeden ukraiński deputowany Maksym Bużańskij. Stwierdził on, że „(…) to nie zadziała. Albo więźniowie obozów koncentracyjnych, albo zasłużeni esesmani, jedno z tych dwóch, razem nijak. Pora się zdecydować”.

Natychmiast został przywołany do porządku przez mera Marcinkiwa: „Zapewne nasza Ukraina jest inna! Jedna ukraińska, inna – promoskiewska, małoruska!”. Jak my to dobrze znamy. Główne polskie media w taki sam sposób tłumią od sześciu lat krytykę renesansu banderowsko-nazistowskiego na Ukrainie. Kto to krytykuje – jest agentem Moskwy.

Dalej mer Marcinkiw stwierdził: „Zdradzę tajemnicę – mój dziadek też był żołnierzem dywizji »Hałyczyna« i jestem z tego dumny!”.

Po międzynarodowych uroczystościach w byłym KL Auschwitz odbyła się konferencja prasowa prezydentów Andrzeja Dudy i Wołodymyra Zełenskiego. Podczas tej konferencji Zełenski oświadczył, że „udało nam się obniżyć emocje wokół tragicznej przeszłości”. W jaki sposób? Czyżby Ukraina uznała odpowiedzialność OUN i UPA za ludobójstwo na narodzie polskim? Nie. Emocje „wokół tragicznej przeszłości” zostały obniżone w ten sposób, że strona polska „odnowi ukraińską mogiłę na wzgórzu Monastyrz” – oświadczył Zełenski[1].

Chodzi o pomnik UPA koło Werchraty w gminie Horyniec-Zdrój, którego odbudowy domagali się trzy miesiące temu działacze ukraińscy i proukraińscy z Polski. Jeśli jest to prawda, to jest to decyzja fatalna. Czy władze polskie nie rozumieją, że Rosja natychmiast wykorzysta to propagandowo? Skoro w Polsce stawiane są pomniku UPA, to znaczy, że jednak Polska miała coś wspólnego z nazizmem i wspieraniem Niemiec hitlerowskich, co od przełomu 2019/2020 r. sugerują niektóre rosyjskie media i niektóre osoby z rosyjskiego establishmentu. Czy polskie władze nie rozumieją też, że odbudowa pomnika UPA na wzgórzu Monastyrz oznacza faktyczne uznanie przez stronę polską UPA za organizację „ukraińskiego ruchu wyzwoleńczego” – zgodnie z narracją banderowską – a nie organizację faszystowską, przestępczą i ludobójczą – zgodnie z prawdą historyczną? Tak to zostanie przedstawione na Ukrainie. Albo pomniki UPA, albo pamięć o ofiarach z Wołynia i Małopolski Wschodniej. Innego wyboru nie ma.

Emocje „wokół tragicznej przeszłości” są obniżane przez stronę polską także na inne sposoby, o czym prezydent Zełenski już nie wspomniał. Jednym z tych sposobów jest nękanie przez polską policję i prokuraturę działaczy kresowych zaangażowanych w podtrzymywanie pamięci o martyrologii Polaków z rąk OUN i UPA. Kilku z nim postawiono zarzuty prokuratorskie o mowę nienawiści wobec Ukraińców lub znieważanie Ukraińców ze względu na pochodzenie narodowościowe. Kolejnym przejawem obniżania emocji „wokół tragicznej przeszłości” ze strony polskiej jest decyzja IPN o usunięciu z pomnika w Lesku tablicy upamiętniającej milicjantów poległych w walkach z UPA oraz orła[2]. Rok wcześniej IPN kazał wyburzyć pomnik żołnierzy WP i WOP poległych w obronie Birczy przed UPA[3]. Nie będzie pomników milicjantów i żołnierzy polskich, będą pomniki UPA. Natura próżni nie znosi.

[1] Andrzej Duda dziękuje prezydentowi Ukrainy za postawę w Yad Vashem. Zełenski mówi o poprawie relacji z Polską, http://www.wiadomosci.onet.pl, 27.01.2020.

[2] IPN kazał usunąć tablice z leskiego pomnika, http://www.bieszczadzka24.pl, 30.01.2020.

[3] Bircza. Pomnik do wyburzenia – mieszkańcy przeciwni!, http://www.bieszczadzka24.pl, 24.01.2019.

[1] W Stanisławowie uroczyście pochowano weterana Waffen-SS, http://www.kresy.pl, 29.01.2020.

„Myśl Polska” nr 7-8 (2279/2280), 16-23.02.2020, s. 4

Bohdan Piętka

13 lutego 2020 r.

Jedność ponad podziałami

9 listopada w polskich mediach głównego nurtu rozpętała się burza. Od „Gazety Wyborczej” po „Gazetę Polską” i od TVN po TV Republika tutejsze główne media zgodnie poinformowały, że polska Straż Graniczna zatrzymała na przejściu granicznym w Dorohusku, na podstawie listu gończego wydanego przez Interpol na wniosek Rosji – „ukraińskiego aktywistę obywatelskiego i weterana wojny z Rosją”. Media red. T. Sakiewicza poinformowały nawet, że zatrzymany ma „propolskie poglądy”. Skoro to „aktywista obywatelski”, czyli taki jakby liberalny demokrata, to dlaczego w zorganizowanym w jego obronie proteście przed ambasadą polską w Kijowie uczestniczyli ludzie z symboliką banderowską i neonazistowską? Dlatego, że Ihor Mazur był i jest wiceszefem UNA-UNSO – najtwardszego jądra epigonów ideologii banderowskiej, faktycznie organizacji neonazistowskiej. Tego jednak nie podały polskie media, dla których Mazur stał się „aktywistą obywatelskim” i to jeszcze o poglądach „propolskich”. Poza niszowymi portalami nie poinformowano też, że Mazur jest podejrzewany o związek z  morderstwem białoruskiego dziennikarza Pawła Szeremeta. Do Polski jechał na zaproszenie posłanki PiS Beaty Mazurek jako pracownik sekretariatu Werchownej Rady ds. praw człowieka. Wydelegowano go do Warszawy na konferencję „poświęconą sprawom bezpieczeństwa i współdziałaniu Polski i Ukrainy wobec agresji Rosji”[1].

Ihor Mazur został bardzo szybko zwolniony z polskiego aresztu. Wystarczyło stanowcze oświadczenia ambasadora Ukrainy Andrija Deszczyci i w obronie zatrzymanego stanęła cala polska „klasa polityczna” – od Adama Bodnara po Tomasza Sakiewicza. Śmiertelnie skłócona, będąca od co najmniej dekady w stanie wojny domowej, wykazała imponującą i unikalną w polskich warunkach jedność ponad podziałami w obronie epigona Stepana Bandery i Romana Szuchewycza. Od działań Straży Granicznej publicznie odciął się minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz. Zewsząd sypnęły się głosy oburzenia: co za skandal, weteran pierwszej wojny czeczeńskiej i wojny w Donbasie, co to gromił Moskala nawet na Kaukazie, zatrzymany na wniosek Rosji przez polską Straż Graniczną. Toż to zdrada i profanacja! W tej sytuacji Ihor Mazur został natychmiast zwolniony z aresztu i w Święto Niepodległości 11 listopada paradował z biało-czerwonym kotylionem u boku konsula generalnego Ukrainy w Lublinie Wasyla Pawluka – notabene wieloletniego działacza neobanderowskiej partii Swoboda, który wielokrotnie wyrażał się publicznie z uznaniem o UPA. No cóż. Paryż wart jest mszy – powiedział przed wiekami francuski król Henryk IV. Najwidoczniej Zakerzonie też jest warte mszy, tzn. przypięcia sobie przed kamerami biało-czerwonego kotylionu.

Radości nie było końca. Samuel Pereira z TVP Info (wcześniej piszący w „Gazecie Polskiej”) zacytował następującą refleksję Ihora Mazura:  „Jestem patriotą. U steru władzy w Polsce też znajdują się patrioci. Co nas różni? Historia naszych narodów oraz rosyjska propaganda, której twórcy pragną nas skłócić. A kiedy Ukraińcy występują przeciw Polakom albo Polacy przeciw Ukraińcom, to wygrywa na tym Moskwa, która znowu chce stać się wielkim imperium. Niestety, władze Niemiec, Włoch, Francji, Holandii czasem Putinowi w tym pomagają. Tym, czego Rosja obawia się najbardziej, jest ukraińsko-polska przyjaźń!” Wielokrotnie o tym czytałem na gazetopolskim portalu Niezależna (niezalezna.pl). Dalej Mazur powiedział: „Jeśli Polsce i Ukrainie uda się w pierwszej kolejności stać się jednym geopolitycznym, ekonomicznym i wojskowym sojuszem państw, to we Wschodniej Europie będziemy mogli wspólnie dominować. Litwa, Estonia i Gruzja przyłączą się do nas z uwagi na rosyjskie zagrożenie. Oczywiście do tego dochodzi Rumunia, Chorwacja, Węgry, Czarnogóra… ale Międzymorze jest niemożliwe bez polsko-ukraińskiej przyjaźni”[2]. Bingo! Międzymorze. Ukochany temat Tomasza Sakiewicza i Jerzego Targalskiego. Ta wypowiedź ukraińskiego watażki stanowi jeszcze jeden dowód na to, że tzw. Międzymorze – lansowane od lat 90-tych przez obóz Kaczyńskiego i równocześnie obóz liberalny, a w latach 80-tych przez KPN Moczulskiego – nie jest wymysłem Jerzego Giedroycia ani przedwojennych piłsudczyków (nimi, niczym listkiem figowym, tylko się zasłaniają współcześni polscy propagatorzy idei Międzymorza), ale neobanderowców. To temat podsunięty postsolidarnościowej „klasie politycznej” przez nacjonalistów ukraińskich. To ich celom politycznym ma służyć i służy Polska w tej koncepcji. A tym celem politycznym jest Wielka Ukraina.

Tak oto ukraiński watażka stał się w jednym momencie nowym „autorytetem moralnym” polskiej „klasy politycznej”. Międzymorze! Nierozerwalna przyjaźń polsko-ukraińska i wspólna defilada z Kozakami w Moskwie – jak swego czasu marzył Jerzy Targalski. Nie można przy tym nie zauważyć, że gdyby w Polsce ktoś wykazywał takie afiliacje ideologiczne jak Ihor Mazur, to zostałby przez tzw. salon III RP zgodnie okrzyknięty nazistą (albo co najmniej faszystą), a pan Adam Bodnar żądałby natychmiast od prokuratury podjęcia działań represyjnych. Ale ukraiński neonazista i prawdopodobnie zbrodniarz wojenny Ihor Mazur jest dla salonu III RP i rządzącej prawicy „działaczem obywatelskim” i bojownikiem o „prawa człowieka”. Jedni i drudzy są gotowi rzucić się za niego w ogień – bo to jest dla nich kolejna okazja zamanifestowania swojej atawistycznej wrogości do Rosji i niezgody na linię polityczną Wołodymyra Zełenskiego. Niech żyje Ukraina banderowska – taki transparent mogłaby sobie powiesić cała polska „klasa polityczna” od Michnika po Sakiewicza.

Wniosek Interpolu i Komitetu Śledczego Rosji w sprawie Ihora Mazura powinien zostać w świetle prawa rozpatrzony przez niezwisły sąd polski. Wystarczyło jednak, że został rozpatrzony przez „Gazetę Wyborczą” i „Gazetę Polską”. Niezwisła prokuratura wycofała wniosek o rozpatrzenie sprawy Mauzra przed Sądem Okręgowym w Lublinie i tuż po polskim Święcie Niepodległości nowy „autorytet moralny” tutejszej „klasy politycznej” mógł powrócić na Ukrainę, owacyjnie żegnany przez chór zaprzysięgłych wrogów znienawidzonej Rosji. „Jest to niewielkie, ale jednak zwycięstwo w wojnie hybrydowej, którą prowadzi przeciwko nam Federacja Rosyjska” – podsumował całą sprawę wiceminister spraw wewnętrznych Ukrainy Anton Heraszczenko. Zwycięstwo odniesione – o czym już nie wspomniał – dzięki postsolidarnościowej „klasie politycznej”, która zdobyła się na heroiczną, histeryczną i historyczną jedność ponad podziałami[3].

Mylne jest jednak przekonanie, że ta sprawa jest kolejną odsłoną dość specyficznej polskiej polityki wschodniej. Wręcz przeciwnie – jest kolejnym dowodem na to, że Polska nie prowadzi żadnej polityki na Wschodzie. Prowadzi ją tam zupełnie kto inny. Jeszcze Ihor Mazur nie zdążył w glorii chwały wyjechać z Polski na Ukrainę, a tu nagle odezwał się oligarcha Ihor Kołomojski – główny sponsor tzw. „rewolucji godności”, czyli puczu na kijowskim Majdanie w 2014 roku, a także główny sponsor neobanderowskich formacji paramilitarnych walczących w Donbasie i główny sponsor kampanii prezydenckiej Wołodymyra Zełenskiego. Udzielił on mianowicie wywiadu dla „The New York Times”, którego polskie media głównego nurtu dyskretnie nie zauważyły.

Ihor Kołomojski jest nie tylko najbogatszym człowiekiem na Ukrainie, stale zresztą rezydującym w Szwajcarii, nie tylko pełni zaszczytną funkcję prezesa Zjednoczonej Wspólnoty Żydowskiej na Ukrainie, nie tylko posiada obywatelstwo ukraińskie, izraelskie i cypryjskie, ale i ma ogromne ambicje polityczne oraz szerokie horyzonty, o czym świadczy wspomniany wywiad dla „The New York Times”. W wywiadzie tym powiedział, że „już czas, żeby Ukraina dała sobie spokój z Zachodem i zwróciła się w stronę Rosji”. Dalej stwierdził: „Oni [Rosjanie] i tak są silniejsi. Musimy poprawić nasze relacje. Ludzie chcą pokoju, dobrego życia. A wy [Amerykanie] zmuszacie nas, byśmy byli w stanie wojny, nie dając nam nawet za to żadnych pieniędzy”. Kołomojski nie ma też wątpliwości, że Unia Europejska i NATO nigdy nie przyjmą Ukrainy do swojego grona. „Nie ma sensu tracić czasu na puste rozmowy. Podczas gdy Rosja bardzo chciałaby wciągnąć nas do nowego Paktu Warszawskiego” – powiedział otwarcie człowiek stojący za plecami prezydenta W. Zełenskiego. Odbudowanie więzi z Rosją – jego zdaniem – jest konieczne, żeby ukraińska gospodarka mogła przetrwać. „Weźmiemy od Rosjan 100 mld dolarów. Myślę, że z radością by je nam dziś dali. Jaka jest najszybsza droga do rozwiązania problemów i odbudowy relacji? Tylko pieniądze” – powiedział Kołomojski. Na koniec stwierdził: „Jeśli USA będą cwaniakować, to pójdziemy do Rosji. Rosyjskie czołgi będą stacjonować pod Krakowem i Warszawą, a NATO będzie robić w spodnie i kupować pampersy”[4].

Krótko mówiąc – to czy Międzymorze powstanie czy rozpłynie się we mgle zależy nie od geniuszu Jarosława Kaczyńskiego i Jerzego Targalskiego, ale od widzimisię i humoru Ihora Kołomojskiego. I dalsza zabawa w Banderę i UPA na Ukrainie, zwłaszcza zachodniej, też. Taka jest prawda o polskiej polityce wschodniej i Wielkiej Ukrainie epigonów Bandery.

Ale to jeszcze nie koniec tej prawdy. „Podczas przesłuchania w Izbie Reprezentantów w dochodzeniu ws. impeachmentu Donalda Trumpa podpułkownik Alexander Vindman zeznał, że władze Ukrainy trzy razy oferowały mu stanowisko ministra obrony. Ołeksandr Danyluk, ukraiński sekretarz Narodowej Rady Bezpieczeństwa i Obrony, który miał składać te propozycje, twierdzi, że żartował. (…) Ukraińskie propozycje Vindman ocenił jako »dość komiczne«. Jego zdaniem byłoby »zabawne«, gdyby podpułkownik armii USA otrzymał taką posadę” – poinformował portal kresy.pl[5].

Czy wśród czynników politycznych w Warszawie nie jest dla nikogo jasne, że strategicznym partnerem Polski na Wschodzie jest państwo komiczne, że cala koncepcja polskiej polityki wschodniej o to komiczne państwo się opiera i od niego zależy? Chyba, że Polska też jest państwem komicznym. Ale takie państwo polityki nie prowadzi. Jakiejkolwiek.

[1] Polska zatrzymała wiceszefa skrajnie nacjonalistycznej UNA-UNSO na wniosek Rosji, http://www.kresy.pl, 9.11.2019.

[2] „Polacy i Ukraińcy razem stanowią siłę!”. Kim jest Ihor Mazur, ścigany przez Rosję?, http://www.tvp.info, 10.11.2019.

[3] Ihor Mazur powrócił na Ukrainę. „To zwycięstwo w wojnie hybrydowej z Rosją”, http://www.tvp.info, 14.11.2019.

[4] Cyt. za: Kołomojski dla NYT: Jak USA będą cwaniakować, to Ukraina pójdzie do Rosji; rosyjskie czołgi będą pod Krakowem i Warszawą, http://www.kresy.pl, 13.11.2019.

[5] Ukraińcy oferowali podpułkownikowi armii USA posadę ministra obrony? Danyluk: to były żarty, http://www.kresy.pl, 19.11.2019.

Bohdan Piętka

Oświęcim, 27 listopada 2019 r.

„Myśl Polska” nr 49-50 (2269/2270), 1-8.12.2019, s. 12

Czciciele UPA

3 listopada 2019 roku grupa polskich i ukraińskich „aktywistów” odwiedziła Werchratę koło Horyńca-Zdroju (powiat lubaczowski), gdzie znajduje się nielegalne upamiętnienie UPA. „Aktywiści” przynieśli ze sobą materiały budowlane i częściowo odnowili nielegalny pomnik UPA w Werchracie. Postawili też przy nim dębowy „kozacki krzyż” z ukraińskim tryzubem. Przy odnowionym pomniku UPA odbyła się modlitwa prowadzona przez greckokatolickiego duchownego Iwana Tarapackiego oraz dominikanina o. Tomasza Dostatniego. Ta modlitwa może zdumiewać z tego powodu, że pomnik UPA w Werchracie, chociaż stoi na cmentarzu, jest nielegalnym upamiętnieniem symbolicznym i nie ma pod nim żadnej mogiły. Dlatego modlitwa o. Tomasza Dostatniego o „wskrzeszenie do życia w chwale” osób tam rzekomo pochowanych musiała mieć wymiar groteskowy. „Aktywiści” odwiedzili też pobliską górę Monasterz, gdzie znajduje się zbiorowy grób 62 członków OUN-UPA, poległych w walce z NKWD pod Gruszką i Mrzygłodami w marcu 1945 roku.

Tam również odbyła się uroczystość religijna, po czym odczytano apel o przywrócenie usuniętych w ostatnich latach przez lokalne samorządy nielegalnych upamiętnień UPA na Podkarpaciu. Apel ten – zatytułowany „Nie zapominajmy o zburzonych ukraińskich mogiłach w Polsce” – odczytywali kolejno następujący działacze: Jarosław Chołodecki, Danuta Kuroń, Bartosz Piechowicz, Rafał Suszek, Danuta Przywara i Izabella Chruślińska, a podpisali się pod nim tacy politycy (przeważnie byłej Unii Wolności) jak: Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Janusz Onyszkiewicz, Henryk Wujec i inni[1]. Już sam tytuł tego apelu jest manipulacją, ponieważ nikt w Polsce nie burzy żadnych ukraińskich mogił. Chodzi o nielegalne upamiętnienia banderowców, a to nie jest to samo. Stawianie znaku równania pomiędzy Ukraińcami a banderowcami jest typowe dla propagandy banderowskiej i – jak widać – także dla działaczy ze środowiska „Gazety Wyborczej” i byłej Unii Wolności, współpracujących ze Związkiem Ukraińców w Polsce. Ponadto Danuta Kuroń oświadczyła, że „polscy nacjonaliści nie chcą się pogodzić z tym, że te ziemie były ukraińskie”. Skrytykowała też „agresywną, antybanderowską politykę władzy”[2].

Wątpię czy wschodnia część dzisiejszego województwa podkarpackiego była kiedykolwiek ziemią ukraińską, chyba że w propagandzie nacjonalistów ukraińskich, dla których zachodnia granica „samostijnoj Ukrainy” miała się znajdować pod Krakowem. Ale nawet gdyby to były ziemie ukraińskie, to co? To znaczy, że nacjonaliści ukraińscy mieli prawo wyrzynać bezbronnych ludzi tylko dlatego, że byli Polakami?

W marcu 1945 roku UPA rozpoczęła antypolską ofensywę na Rzeszowszczyźnie. Podczas tej ofensywy UPA walczyła oczywiście z formacjami wojskowymi NKWD, polską Milicją Obywatelską i polskim wojskiem („niesłusznym”, tym „ludowym”), a nawet z działającą na Rzeszowszczyźnie polską partyzantką antykomunistyczną, ale mordowała przy tym cywilną ludność polską. Taki był bowiem cel tej ofensywy – usunięcie z Rzeszowszczyzny polskiej administracji („niesłusznej”, tej „komunistycznej”), a w dalszej perspektywie ludności polskiej. Doszło wtedy do największej masakry, jakiej dokonali na Polakach nacjonaliści ukraińscy w granicach powojennej Polski. Miała ona miejsce 17 kwietnia 1945 roku w Wiązownicy w powiecie jarosławskim. Dopuścił się jej kureń UPA pod dowództwem Iwana Szpontaka „Zalizniaka” (1919-1989), mordując co najmniej 91 mieszkańców Wiązownicy i paląc ponad 100 gospodarstw. Do następnych mordów na ludności polskiej doszło m.in. w Bruśnie, Cieszanowie, Goraju, Kowalówce i Rudce. To m.in. sprawcy tych zbrodni są pochowani na górze Monasterz koło Werchraty, to nad ich grobem modlili się i żądali ich upamiętnienia działacze i politycy związani z „Gazetą Wyborczą”[3].

Od Danuty Kuroń dowiedzieliśmy się także m.in., że „Większość Polaków częściowo lub całkowicie pochwala agresywną, antybanderowską retorykę władzy, a nawet akty wandalizmu przeciwko upowskim mogiłom” [czyli postawa antybanderowska jest zła, rozumiem z tego, że prawidłowa jest postawa probandrowska], „Na tablicy napisano, że chłopcy [członkowie UPA] zginęli w walkach przeciw NKWD za wolną Ukrainę. W żaden sposób nie wskazano, że to bohaterowie, ale to mało kogo martwi”. Oni są dla pani Danuty Kuroń bohaterami, a ich bezbronne i niewinne ofiary? Kim są dla pani Kuroń te ofiary? Z kolei Izabella Chruślińska – członkini Forum Polsko-Ukraińskiego i współzałożycielka w 2014 roku Komitetu Solidarności z Ukrainą – powiedziała: „Chcemy symbolicznie być w miejscach, gdzie zniszczono ukraińskie groby, że pamiętamy o obywatelach Polski, którzy byli częścią naszego społeczeństwa, II RP”[4]. Problem w tym, że nacjonaliści ukraińscy nie uznawali się za obywateli Polski, a II RP była dla nich „polską okupacją” (i jest nadal w ich narracji historycznej). Z II RP nacjonaliści ukraińscy prowadzili już w okresie międzywojennym otwartą i bezwzględną wojnę, dokonując licznych aktów terrorystycznych.

Jaka w tym wszystkim jest logika? Taka, że UPA ma zasługiwać na upamiętnienie w Polsce, mimo wymordowania 100-140 tys. Polaków, ponieważ walczyła z komunizmem i „Sowietami”, a antyrosyjska (czyli odwołująca się do tradycji UPA) Ukraina jest obecnie potrzebna Polsce do budowy tzw. Międzymorza – o którym marzą nie tylko turbopatrioci z „obozu niepodległościowego”, ale jak widać także środowiska byłej Unii Wolności. No ale przecież Wehrmacht i Waffen-SS też walczyły z komunizmem i „Sowietami” i miały w tej dziedzinie znacznie większe osiągnięcia niż UPA i „żołnierze wyklęci”. To może Wehrmachtowi i Waffen-SS należy postawić pomniki wdzięczności w miejsce usuniętych pomników wdzięczności Armii Czerwonej. Taka jest logika elit politycznych, które wyszły z „Solidarności”.

Akcja proukraińskich (a raczej probanderowskich) działaczy ze środowiska „Gazety Wyborczej” spotkała się z aplauzem Związku Ukraińców w Polsce oraz środowisk nacjonalistycznych na Ukrainie. Dla kogo ta akcja była politycznym wsparciem? Chyba z wystąpień wspomnianych działaczy jasno to wynika. Była wsparciem dla Ukrainy nawiązującej do banderowskich upiorów przeszłości, Ukrainy będącej historycznym skansenem ideologii faszystowskiej – bo tym był nacjonalizm ukraiński tak w wersji banderowskiej, jak i melnykowskiej – Ukrainy wiecznie skonfliktowanej z Rosją, Ukrainy odrzucającej demokratyczną i pokojową linię polityczną, którą zaproponował prezydent Wołodymyr Zełenski. Takiej Ukrainy chce zarówno środowisko „Gazety Wyborczej”, jak i środowisko PiS, takiej Ukrainy chce post-„Solidarność”. Przypuszczam, że rzeczywistym powodem akcji środowiska „Gazety Wyborczej” w Werchratej była nie tyle ich troska o groby UPA, co niepokój o kierunek polityczny Ukrainy pod prezydenturą Wołodymyra Zełenskiego, który zapoczątkował trudną drogę odchodzenia przez Ukrainę od upiorów banderowskich.

[1] Aktywiści odnowili pomnik UPA w Werchracie i wezwali do odnowienia mogił i pomników UPA w Polsce, http://www.kresy.pl, 4.11.2019.

[2] Danuta Kuroń przy obiekcie ku czci UPA na Podkarpaciu: te ziemie były ukraińskie, http://www.kresy.pl, 6.11.2019.

[3] Werchrata i Monastyr: pomniki dla morderców dzieci, http://www.suozun.org (portal Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów we Wrocławiu).

[4] Cytaty za portalem kresy.pl.

Bohdan Piętka

14 października 2019 r.

„Myśl Polska” nr 47-48 (2267/2268), 17-24.11.2019, s. 3

Daleko od Europy

17 października trzynastu deputowanych parlamentu ukraińskiego założyło międzyfrakcyjny zespół parlamentarny na rzecz – jak to określili – „kulturowego” i „społecznego” „powrotu ukraińskich etnicznych ziem do macierzy”. Inicjatorzy tego zespołu chcą zacząć od położonego w granicach Rosji Kubania, ale na uwadze mają także „inne regiony”. Szefem owego zespołu, któremu nadano nazwę „Kubań”, został Ołeksij Honczarenko – deputowany partii Europejska Solidarność (ugrupowania „majdanowego” prezydenta Petro Poroszenki), który został bohaterem polskich mediów po tym jak 1 marca 2015 roku rosyjska policja zatrzymała go w Moskwie w czasie marszu na cześć zamordowanego Borysa Niemcowa. W Rosji zarzuca się Honczarence przyczynienie się do pożaru Domu Związkowego w Odessie podczas zajść z 2 maja 2014 roku, kiedy zginęło co najmniej 40 przeciwników przewrotu na Majdanie.

„Naszym zadaniem jest opracowanie polityki odnośnie powrotu na pole kulturowe i społeczne ukraińskich etnicznych terytoriów i etnicznych Ukraińców. W pierwszej kolejności zajmiemy się Kubaniem. Ale inne regiony, w których mieszkają zwarcie Ukraińcy również będą pod naszą uwagą” – oświadczył Honczarenko.

W skład zespołu oprócz Honczarenki weszli: Andrij Parubij (Europejska Solidarność) – były przewodniczący Rady Najwyższej, czołowa postać współczesnego nacjonalizmu ukraińskiego i jedna z głównych postaci przewrotu kijowskiego z 2014 roku, Wołodymyr Arjew (ES), Artem Czyjhoz (ES), Sofija Fedyna (ES), Artur Herasynow (ES), Ołeh Syniutka (ES) – także znany nacjonalista ukraiński, były gubernator obwodu lwowskiego, Mykoła Wełczykowycz (ES), Ihor Huź (bezpartyjny), Julia Kłymenko (Hołos) i Oksana Sawczuk z neobanderowskiej partii Swoboda[1].

W kontekście powstania zespołu parlamentarnego „Kubań” należy przypomnieć, że w mniemaniu nacjonalistów ukraińskich, dawnych i obecnych, „ukraińskimi ziemiami etnicznymi” są także tereny południowo-wschodniej Polski, nazywane przez nich „Zakerzoniem”. Wielokrotnie o „ukraińskich ziemiach etnicznych w Polsce” mówił lider neobanderowskiej Swobody Ołeh Tiahnybok. Sformułowania tego użyła też niedawno służba prasowa Rady Miasta Lwowa. Echo tych poglądów zabrzmiało w ubiegłorocznej uchwale parlamentu ukraińskiego o rocznicy „deportacji autochtonicznych Ukraińców z Łemkowszczyzny, Nadsania, Chełmszczyzny, Podlasia, Lubaczowszczyzny i Zachodniej Bojkowszczyzny”, w której Polaków na tych ziemiach – obecnie wchodzących w skład województw lubelskiego, podkarpackiego i podlaskiego – nazwano „kolonizatorami”.

Nie ulega wątpliwości, że celem powstania zespołu parlamentarnego „Kubań” jest podkopywanie polityki prezydenta Wołodymyra Zełenskiego zmierzającej do zakończenia wojny w Donbasie czy zaprzestania blokowania ekshumacji i upamiętnienia polskich ofiar ludobójstwa dokonanego przez OUN i UPA. Celem jest jątrzenie w stosunkach z sąsiadami Ukrainy – bo to jest jedyne co nacjonaliści ukraińscy potrafili i potrafią nadal. Hucpa z zespołem parlamentarnym „Kubań” pokazuje przede wszystkim dwie rzeczy: (1) zaplecze polityczne Petro Poroszenki – odsuniętego od władzy na Ukrainie ulubieńca polskich elit – składa się głównie z epigonów nacjonalizmu ukraińskiego; (2) dopóki pogrobowcy Stepana Bandery i Dmytro Doncowa będą mieli cokolwiek do powiedzenia na Ukrainie, dopóki będą funkcjonować w życiu politycznym tego kraju – Ukraina nigdy nie stanie się państwem normalnym. Nigdy nie będzie mogła dobrze ułożyć stosunków z sąsiadami i stać się państwem odpowiadającym minimalnym standardom europejskim. Nacjonalizm ukraiński to jest kula u nogi, która zawsze będzie ciągnąć ten kraj na dno.

Celem puczu kijowskiego z 2014 roku – tak entuzjastycznie wspieranego przez polityków i media z Polski – było podobno skierowanie Ukrainy na drogę wiodącą do członkostwa w Unii Europejskiej. Otóż z zespołem parlamentarnym „Kubań” Ukraina nie może zmierzać do żadnej Unii Europejskiej i zmierzać nie będzie. Kpiną i typową dla nacjonalistów ukraińskich hucpą jest to, że inicjatorzy tego zespołu parlamentarnego są deputowanymi partii, która nazwała się Europejska Solidarność i która ma niby najsilniej na Ukrainie walczyć o członkostwo tego kraju w UE. Dzięki takiej Europejskiej Solidarności Ukraina będzie się tylko oddalać od UE i Europy jako takiej. Obecnie znajduje się daleko od Europy, a że tak jest świadczy chociażby inicjatywa deputowanych Kongresu USA, którzy wystąpili do Departamentu Stanu USA o uznanie pułku ochotniczego „Azow” za organizację terrorystyczną. Deputowani ci stwierdzili, że Specjalny Pododdział Ochrony Porządku Publicznego na Ukrainie „Azow” jest „ultranacjonalistyczną organizacją zwolenników dominacji białej rasy, która chętnie w swoje szeregi przyjmuje neonazistów”, co jest oczywiste od 2014 roku[2].

Rodzi się pytanie, dlaczego z taką oceną nigdy nie wystąpiły Sejm RP i polski MSZ? Dlaczego do formacji „Azow” czy „Ajdar” pielgrzymowali swego czasu politycy i dziennikarze związani z PiS? Czego tam szukali? Dlaczego powstanie zespołu parlamentarnego „Kubań” – jak i inne ekscesy nacjonalistów ukraińskich – są pomijane milczeniem polityków i mediów w Polsce? Kogo tak naprawdę polscy politycy popierają na Ukrainie? Bez pomocy np. ze strony Polski Ukraina nigdy nie uwolni się od nacjonalizmu Bandery i Doncowa i nigdy nie stanie się normalnym krajem europejskim. Ale na tę pomoc prezydent Zełenski nie ma co liczyć, ponieważ polski establishment polityczny faktycznie popiera tylko nacjonalistów ukraińskich (przefarbowanych w różne dekoracje typu Europejska Solidarność Poroszenki). Są oni bowiem jedyną realną siłą antyrosyjską na Ukrainie, a dla polskiego establishmentu politycznego sens ma istnienie tylko Ukrainy antyrosyjskiej. Powtarzam po raz kolejny – w ten sposób politycy polscy wyrządzają Ukrainie i Ukraińcom wielką krzywdę.

[1] W ukraińskim parlamencie powstał zespół ds. odzyskania ziem etnicznych, http://www.kresy.pl, 17.10.2019.

[2] Amerykanie chmurzą czoło. Tym razem z powodu pułku „Azow”, http://www.pl.sputniknews.com, 25.10.2019.

Bohdan Piętka

Oświęcim, 31 października 2019 r.

„Myśl Polska” nr 45-46 (2265/2266), 3-10.11.2019, s. 8

Wygrała formuła Steinmeiera

Trójstronna Grupa Kontaktowa – gremium złożone z przedstawicieli Ukrainy, Rosji i OBWE, działające na rzecz dyplomatycznego rozwiązania konfliktu w Donbasie – zaakceptowała tzw. formułę Steinmeiera, czyli zaproponowany jeszcze w 2016 roku przez ówczesnego szefa dyplomacji Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera plan zakończenia wojny na wschodzie Ukrainy. Po kilkumiesięcznych pertraktacjach Leonid Kuczma – przedstawiciel Ukrainy w Grupie Kontaktowej – parafował 1 października w Mińsku ukraińską zgodę na formułę Steinmeiera, która zakłada, że ukraiński parlament ma przegłosować ustawę nadającą tymczasowy specjalny status części obwodów donieckiego i Ługańskiego. Jednocześnie na tym terytorium miałyby się odbyć wybory samorządowe według ukraińskiego prawa. Cały proces ma obserwować OBWE, a gdy uzna, że wybory odpowiadały standardom demokratycznym, status ten ma obowiązywać na stałe.

Jeszcze 18 września Kuczma sprzeciwiał się w Mińsku takiemu rozwiązaniu żądając, by najpierw Rosja wycofała swoje wojska z Donbasu, a Ukraina uzyskała kontrolę nad granicą pomiędzy republikami ludowymi w Doniecku i Ługańsku a Rosją. Formalnie w Donbasie nie ma wojsk rosyjskich, więc to żądanie stawiało dalsze negocjacje w martwym punkcie. Prezydent Wołodymyr Zełenski jednak wycofał się z takiego stanowiska i porozumienie stało się możliwe. Jego zgoda na przyjęcie formuły Steinmeiera, zawieszenie broni i wycofanie sił ukraińskich z miejscowości Pietrowskoje i Zołotoje umożliwia przeprowadzenie szczytu „normandzkiej czwórki” (Francja, Niemcy, Ukraina, Rosja). Droga do zakończenia wojny w Donbasie została otwarta. Zełenski tym samym spełnił swoją podstawową obietnicę wyborczą, dzięki której został wybrany przez Ukraińców na prezydenta w kwietniu br. – obietnicę zakończenia wojny z rosyjskojęzyczną ludnością na wschodzie Ukrainy. Wojny będącej skutkiem przewrotu politycznego w Kijowie w 2014 roku.

Sam Zełenski przyznał, że konflikt w Donbasie zaczął się od „kwestii językowej” i że w obecnej sytuacji kraju „nie można koncentrować się na takich, dzielących ludzi kwestiach”[1]. Zaczął się od próby wykreowania nacjonalistycznej, antyrosyjskiej Ukrainy – co było celem puczu majdanowego w 2014 roku. Doprowadziło to w konsekwencji do rozpadu tego państwa, ponieważ rosyjskojęzyczna ludność Ukrainy nie chciała być społecznością drugiej kategorii w państwie budującym tożsamość narodowo-państwową na tradycji politycznej Stepana Bandery. Mieszkający na Ukrainie Rosjanie i rosyjskojęzyczni Ukraińcy – w sumie jedna trzecia obywateli tego kraju – postanowili w tej sytuacji przyłączyć się do Rosji. Dlatego wiosną 2014 roku odpadł od Ukrainy Krym – zamieszkały w większości przez Rosjan. Była to ich wola, a nie „rosyjska aneksja”, jak to podaje się w polskich mediach. Do tego samego zmierzał Donbas. Jednakże Rosja Donbasu nie chciała, a ekipa Poroszenki w Kijowie postanowiła go spacyfikować rękami nacjonalistów ukraińskich. Tak doszło do wojny, która wbrew narracji polskich mediów nie była „rosyjską agresja”, ale ukraińską wojną domową. Jej zakończenie stało się po pięciu latach wolą większości Ukraińców – zmęczonych rządami majdanowej ekipy Poroszenki. Ta ekipa przegrała i została odsunięta od władzy właśnie dlatego, że większość Ukraińców chciała i chce pokoju w swoim państwie.

Zaakceptowanie formuły Steinmeiera przez Ukrainę z zadowoleniem przyjęli kanclerz Angela Merkel, szef MSZ Niemiec Heiko Mass, szef MSZ Francji Jean Yves Le Drian i ministerstwo ds. europejskich Wielkiej Brytanii[2]. Tym samym stało się możliwe zniesienie sankcji przeciw Rosji, których Niemcy i Francja tak naprawdę nigdy nie chciały i zgodziły się na nie tylko pod naciskiem promajdanowej polityki amerykańskiej. Samemu Zełenskiemu bardzo zależy na spotkaniu z Władimirem Putinem. Ma nadzieję, że takie spotkanie przyspieszy ostateczne porozumienie[3].

To co stało się w Mińsku 1 października jest faktem bardzo doniosłym. Ostatecznie przegrała na Ukrainie majdanowa „partia wojny”, którą tworzą Batkiwszczyna, obóz Poroszenki i cała plejada epigonów banderyzmu od partii Swoboda i Prawego Sektora poczynając, a na neonazistowskim ruchu azowskim kończąc. Przegrał Majdan. Po ponad pięciu latach od tego wspieranego szczególnie przez Polskę przewrotu nastąpiła wielka klęska jego sprawców oficjalnych i zakulisowych. Przegrani wyszli na ulice. Szef ruchu azowskiego Andrij Biłecki nazwał porozumienie z Mińska „kapitulacją Ukrainy na warunkach Putina” i wezwał do protestów przed siedzibą prezydenta Zełenskiego. Wezwanie to poparł natychmiast Petro Poroszenko[4]. Z kolei pani Julia Tymoszenko oświadczyła, że uważa formułę Steimeiera za nie do przyjęcia, ponieważ „jej podpisanie w Mińsku to bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego, integralności terytorialnej i suwerenności [Ukrainy]”[5]. Nie, proszę panią. To skutek firmowanej m.in. przez panią awanturniczej polityki. Trzeba umieć ponosić konsekwencje własnych działań.

Przeciwko przyjęciu formuły Steinmeiera zbuntowały się też zdominowane przez neobanderowską Swobodę rady obwodów lwowskiego i tarnopolskiego. W przyjętych jednogłośnie uchwałach epigoni Stepana Bandery z zachodniej Ukrainy stwierdzili, że porozumienie z Mińska jest niedopuszczalne i oznacza kapitulację przed Rosją. Szef lwowskiej Swobody Lubomyr Melnyczuk zagroził, że jeśli porozumienie będzie wdrażane, to władze w Kijowie „dostaną taką walkę, jakiej Ukraina jeszcze nie widziała”[6]. Na ulice Kijowa 2 października i w niedzielę 6 października wyszły tysiące ukraińskich nacjonalistów w proteście przeciw porozumieniu z Mińska. Ogłosili oni powołanie „Ruchu przeciwko kapitulacji”. Wśród jego sygnatariuszy znaleźli się m.in. były przywódca Prawego Sektora Dmytro Jarosz i były minister oświaty Serhij Kwit. Obaj są fanatycznymi banderowcami i nigdy tego nie ukrywali. Są to jednak już tylko żałosne zawodzenia przegranej „partii wojny”. Nacjonaliści ukraińscy po raz kolejny nie są w stanie zmienić biegu historii.

Z tym zawodzeniem obozu Poroszenki, Tymoszenko i nacjonalistów ukraińskich współbrzmi narracja wielu polskich mediów. Władze polskie zachowały wstrzemięźliwość wobec tego, co stało się w Mińsku 1 października. To, czego nie powiedzieli politycy polscy, powiedziały natomiast polskie media. Wymowne były już same tytuły doniesień o porozumieniu mińskim: „Rosja wygrała? Ukraina wstępnie zgodziła się na tzw. plan Steinmierea” (forsal.pl), „Ryzykowna gra Kijowa. Ekipa Zełenskiego wykonała pierwszy krok do legalizacji samozwańczych republik Donbasu” (dziennik.pl), „Formuła Steinmeiera i wybory w Donbasie. Ryzykowna gra, ale nie kapitulacja” (gazetaprawna.pl), „Czy Ukraina może jeszcze polegać na Europie? Zaproponowana przez Niemców formuła zakończenia konfliktu w Donbasie stawiałaby Ukrainę w niekorzystnym położeniu w stosunku do Rosji” (gosc.pl), „Nie kapitulacji!. W Kijowie protesty przeciwko »formule Steinmeiera«” – cieszy się belsat.eu, „Ukraina. Wstępna zgoda na legalizację samozwańczych republik Donbasu” (gazeta.pl). Kawę na ławę wyłożył bez ogródek pan Andrzej Łomanowski z działu zagranicznego dziennika „Rzeczpospolita”. Zacytuję jego felieton w całości.

„Wymęczone wojną społeczeństwo – pisze red. Łomanowski – zagłosowało na nowego przywódcę, który chciał ją zakończyć. Teraz jednak Wołodymyr Zełenski udowadnia prawdziwość powiedzenia, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Można mieć wątpliwości, czy prezydent Ukrainy zdaje sobie sprawę z konsekwencji swych gestów dobrej woli. Najpierw udało mu się doprowadzić do wymiany więźniów z Rosją. Tyle że skapitulował i uznał, że ukraińscy wojskowi marynarze, których Rosjanie zatrzymali w listopadzie 2018 r., nie są jeńcami wojennymi, ale zwykłymi więźniami. W dodatku milcząco uznał rosyjskie pretensje do kontrolowania całej Cieśniny Kerczeńskiej i oddał Rosji ukraińskiego obywatela, który był kluczowym świadkiem w sprawie zestrzelenia malezyjskiego boeinga nad Donbasem w lipcu 2014 r. Teraz zaś – by ruszyć z miejsca rozmowy pokojowe – Wołodymyr Zełenski znów przyjął rosyjskie warunki. Z tego, co wiadomo, Kreml będzie mógł przeprowadzić sobie na okupowanych terenach wybory (lokalne i na brakujące miejsca do ukraińskiego parlamentu). W ten sposób otrzyma to, do czego dążył, czyli silne prorosyjskie lobby w Kijowie, z prawem weta wobec strategicznych wyborów: członkostwa w UE i NATO. I będzie mógł rozszerzyć swoje wpływy nad Dnieprem, znacznie ograniczone z powodu agresji z 2014 r. Jeśli potwierdzą się informacje o szczegółach najnowszych porozumień z Mińska, będzie mogło to dla nas oznaczać zamrożenie współpracy z Ukrainą. W geopolitycznym sensie nasz sąsiad będzie stracony, co wraz z wchłanianiem Białorusi przez Rosję oznacza, że teraz my znajdziemy się na pierwszej linii konfliktu z Kremlem”[7].

Zamrożenie współpracy z Ukrainą… W geopolitycznym sensie nasz sąsiad jest stracony… Ach tak… Taka jest reakcja ponadpartyjnego obozu polskiej rusofobii wobec perspektywy pokoju na Ukrainie. Tutaj została pokazana cała „moralność” polskiej polityki. Powodem zamrożenia współpracy z Ukrainą nigdy nie stały się kult nacjonalizmu ukraińskiego i oficjalna negacja przez Kijów ludobójstwa OUN-UPA na Polakach. To nigdy polskiej „klasie politycznej” nie przeszkadzało i nie przeszkadza nadal. W geopolitycznym sensie Ukraina została stracona dla polskiej „klasy politycznej” dopiero wtedy, gdy zapragnęła pokoju ze swoimi obywatelami pochodzenia rosyjskiego i Rosją. Nie mogą już pójść „z Kozakami na Moskwę” – jak chciał pan Jerzy Targalski. Dlatego Ukraina jest dla nich geopolitycznie „stracona”.

Z felietonu red. Łomanowskiego wychodzi cały absurd polityki uprawianej od ćwierć wieku w Warszawie. Polityki opartej na historycznych sentymentach i uprzedzeniach, oderwanej od rzeczywistości, opartej na fałszywych przesłankach i będącej jedynie pomocniczym narzędziem realizacji interesów amerykańskich w Europie Środkowo-Wschodniej. Dla postsolidarnościowych elit politycznych istnienie Polski ma sens tylko wtedy, gdy szkodzi ona Rosji, a wspieranie Ukrainy ma sens także tylko wtedy, gdy szkodzi ona Rosji. Tak wygląda cała „mądrość” i „moralność” polskiej polityki wschodniej.

Odpowiedzialni za taką politykę są ludzie, którzy nie zdobyli podstawowej wiedzy historycznej i geopolitycznej oraz hołdują prometejskim mitom sprzed stu lat, które nie mają żadnego przełożenia na świat współcześnie istniejący. Nie rozumieją ci ludzie swojej śmieszności i faktu, że ich Międzymorze było i jest jedynie mitem, który musiał rozpłynąć się we mgle. Zamiast Międzymorza będzie zmodyfikowana do warunków współczesnych Mitteleuropa, ponieważ karty na Ukrainie rozdają Niemcy i Rosja, a nie Polska, która nie ma do tego własnej siły i ze względu na swoją dziwaczną politykę zagraniczną nie może być traktowana przez kogokolwiek poważnie. Antyrosyjska Ukraina zawsze była i zawsze będzie proniemiecka i w Berlinie, a nie w Warszawie będzie upatrywać swojego protektora. Żeby to jednak wiedzieć, trzeba przynajmniej ogólnie znać historię jako naukę, a nie bajki historyczne o Przedmurzu i Międzymorzu.

Zarysowujące się na Ukrainie porozumienie pokojowe jest klęską nie tylko ukraińskiej, ale także polskiej „partii wojny” oraz jej historycznych i ideologicznych mitów. I co teraz? Rosyjskie czołgi ruszą na Warszawę – jak to wynika konkluzji zawartej w felietonie red. Łomanowskiego. No to cała nadzieja w Fort Trump, który jednakże – jak sam prezydent Donald Trump powiedział – zostanie utworzony nie dlatego, że USA obawiają się agresji rosyjskiej w Europie, ale dlatego, że prezydent Duda o to go poprosił i zadeklarował sfinansowanie stacjonowania wojsk amerykańskich w Polsce. Panowie, naprawdę nie widzicie swojej śmieszności?

[1] Zełenski: konflikt w Donbasie zaczął się od kwestii językowej, http://www.kresy.pl, 10.10.2019.

[2] Merkel: porozumienie ws. Donbasu otwiera drogę do szczytu normandzkiej czwórki w Paryżu, http://www.kresy.pl, 3.10.2019.

[3] R. Szoszyn, Ukraina-Rosja: Przełom czy kapitulacja?, http://www.rp.pl, 2.10.2019.

[4] Ukraińscy nacjonaliści oburzeni porozumieniem ws. Donbasu wzywają do wyjścia na ulice, http://www.kresy.pl, 1.10.2019.

[5] Tymoszenko i Poroszenko oraz ich partie przeciwko porozumieniu ws. Donbasu według „formuły Steinmeiera”, http://www.kresy.pl, 2.10.2019.

[6] Ukraina: rady obwodów lwowskiego i tarnopolskiego przeciwko akceptacji „formuły Steinmeiera”, http://www.kresy.pl, 2.10.2019.

[7] Łomanowski: Dobre chęci Zełenskiego, http://www.rp.pl, 2.10.2019.

Bohdan Piętka

Oświęcim, 17 października 2017 r.

„Myśl Polska” nr 43-44 (2263/2264), 20-27.10.2019, s. 9

Odejście Wjatrowycza

18 września został odwołany ze stanowiska szef Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej Wołodymyr Wjatrowycz, który pełnił tę funkcję od 25 marca 2014 roku. W złożonym oświadczeniu Wjatrowycz stwierdził, że zdołał zrealizować większość celów, które przed sobą postawił. Wymienił usunięcie komunistycznej symboliki ze sfery publicznej, otwarcie archiwów KGB, „oddanie sprawiedliwości uczestnikom ruchu wyzwoleńczego”, czyli przyznanie praw kombatanckich członkom OUN i UPA (nawet tym, którzy brali czynny udział w zbrodniach przeciwko ludzkości), wznowienie „rehabilitacji ofiar represji”, a także przeprowadzenie szeroko zakrojonej akcji „popularyzacji ukraińskiej historii”. Ta akcja polegała głównie na propagowaniu sfałszowanej historii nacjonalizmu ukraińskiego i negacji jego zbrodni. Odwołany szef UIPN skromnie pominął swoje największe „osiągniecie” – zablokowanie możliwości ekshumacji Polaków zamordowanych przez nacjonalistów ukraińskich na dawnych Kresach Wschodnich II RP.

Wjatrowycz dodał, że otrzymał zapewnienie od ukraińskiego premiera Ołeksija Honczaruka, że UIPN zachowa status organu władzy i instrumenty prowadzenia „polityki pamięci”. „Będzie kontynuowany format i kierunki pracy” – stwierdził. Powodu zdymisjonowania Wjatrowycza trzeba doszukiwać się w tym, że ekipa Zełenskiego postrzegała go jako człowieka Poroszenki. Na razie nie ma bowiem sygnałów, by miała się zmienić ukraińska polityka historyczna. Jest wręcz przeciwnie.

18 lipca przewodniczący Ukraińskiego Komitetu Żydowskiego Eduard Dolinsky poinformował, że w Samborze (obwód lwowski) odsłonięto w Alei Chwały pomnik Zinowija Terszakowca (1913-1948) – szefa Lwowskiego Krajowego Prowodu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów-Banderowców. Terszakowiec był m.in. odpowiedzialny za organizowanie w Połtawie w 1941 roku ukraińskiej policji pomocniczej, która wymordowała około 8 tys. tamtejszych Żydów. Ponosi też odpowiedzialność za późniejsze czystki etniczne na Polakach, ale także zbrodnie na Ukraińcach. Tylko w latach 1947-1948 podległe mu struktury OUN-B i UPA zamordowały w obwodzie lwowskim co najmniej 853 członków partii komunistycznej i bezpartyjnych cywili – głównie Ukraińców. Na rozkaz Terszakowca zamordowany został m.in. Hawryło Kostelnyk (1886-1948) – wybitny duchowny greckokatolicki, doktor filozofii, pisarz i poeta, zdecydowany przeciwnik nacjonalizmu ukraińskiego.

Z kolei 28 lipca na cmentarzu w miejscowości Czerwone pod Złoczowem (obwód lwowski) odbyła się uroczystość pochowania szczątków 29 esesmanów z 14. Dywizji Grenadierów Waffen-SS „Galizien” (1. ukraińskiej). W uroczystości tej wziął udział m.in. nowy wiceprzewodniczący Lwowskiej Obwodowej Administracji Państwowej Roman Fyłypiw. Pomimo zmiany władzy wpisał się on w retorykę poprzedniego kierownictwa Ukrainy, a ściślej w retorykę UIPN Wjatrowycza. „Na tym miejscu polegli ludzie, którzy mieli honor bronić naszego państwa. Dzisiaj mamy wielką odpowiedzialność, aby kontynuować tę walkę o wyzwolenie narodowe. Ona trwa nie tylko o terytorium, ale także o język ukraiński i wiarę. Dziś mamy silną ukraińską armię, która jest gotowa bronić naszego państwa, mamy także narodową pamięć i świadomość, która pomoże nam chronić nasze wartości” – powiedział Fyłypiw (cyt. za: „Pod Lwowem uroczyście pochowano szczątki 29 esesmanów”, http://www.kresy.pl, 29.07.2019).

To tylko dwa z wielu przykładów, które pokazują, że w polityce historycznej Ukrainy nie zaszły zmiany. Celem tej polityki, firmowanej dotychczas przez Wjatrowycza, było wykreowanie antyrosyjskiej Ukrainy poprzez budowanie świadomości państwowo-narodowej Ukraińców na tradycji nacjonalistyczno-banderowskiej. Towarzyszyło temu nie mające precedensu w dziejach najnowszych Europy fałszowanie historii.

Warto przypomnieć, że książka Wjatrowycza „Stosunek OUN do Żydów: formowanie stanowiska na tle katastrofy” została skrytykowana przez Johna-Paula Himkę, Tarasa Kuryło, Pera Andersa Rudlinga i Grzegorza Rossolińskiego-Liebe. W ich opinii praca ta zaprzecza antysemityzmowi OUN i zbrodniom nacjonalistów ukraińskich na Żydach, niewiele wnosi do poznania historii, natomiast w dużym stopniu przyczynia się do jej wypaczenia. Również książka Wjatrowycza „Druga wojna polsko-ukraińska 1942-1947” została ostro skrytykowana przez takich historyków jak Grzegorz Hryciuk, Ihor Iljuszyn, Grzegorz Motyka, Andrij Portnow, Per Anders Rudling, Grzegorz Rossoliński-Liebe, Andrzej Leon Sowa i Andrzej Zięba. Krytycy ci zwrócili uwagę, że już samo posługiwanie się terminem „wojna” dla opisu stosunków polsko-ukraińskich w latach 1939-1947 jest próbą ukrycia ludobójczej czystki etnicznej dokonanej na Polakach przez OUN-B i UPA. Według prof. A. Zięby książka Wjatrowycza jest pełna przemilczeń i fałszerstw wprowadzających czytelnika w błąd, mających na celu rozgrzeszenie sprawców zbrodni i skonsolidowanie Ukraińców wokół nacjonalistycznej mitologii. Andrzej L. Sowa i Per A. Rudling odmówili tej pracy jakiejkolwiek wartości naukowej. Natomiast niemiecka badaczka nacjonalizmu ukraińskiego Franziska Bruder już w 2011 roku wezwała świat naukowy do bojkotowania Wjatrowycza.

Niestety, wezwanie takie nigdy nie padło ze strony polskich władz, stających na stanowisku, że antyrosyjską Ukrainę trzeba wspierać za wszelką cenę. Prof. Włodzimierz Osadczy trafnie zauważył, że bez potępienia przez nowe władze Ukrainy działalności Wołodymyra Wjatrowycza, jego odwołanie nie powinno wzbudzać w Polsce entuzjazmu, a wręcz rozczarowanie, że nastąpiło z półrocznym opóźnieniem. Wjatrowycz odszedł, ale jego zatrute dziedzictwo pozostało i nic nie wskazuje na to, by miało zostać szybko usunięte z ukraińskiej przestrzeni publicznej.

Bohdan Piętka

Oświęcim, 2 października 2019 r.

„Przegląd” nr 40 (1030), 30.09-6.10.2019, s. 31

Międzymorze odpływa

11 lipca – kiedy w Polsce obchodzono Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez nacjonalistów ukraińskich na obywatelach II RP – MSZ Ukrainy opublikowało oświadczenie, w którym przedstawiło swoją interpretację historii. Dowiedzieliśmy się z niego, że MSZ Ukrainy „jednoznacznie i zdecydowanie potępia” zbrodnie przeciw ludności cywilnej, wymieniając „Ukraińców, Polaków, Żydów, Czechów” – w tej właśnie kolejności. Dalej czytamy: „Jednocześnie nie możemy zgodzić się z jednostronną i upolitycznioną oceną tragicznych wydarzeń z lat 1943-1944 ze strony polskich polityków i dyplomatów”. Według MSZ Ukrainy, „prawda o ówczesnych wydarzeniach musi zostać ustalona na podstawie wiarygodnych materiałów archiwalnych”. Pouczono też stronę polską, że „próby manipulowania tragiczną historią, jej jednostronne traktowanie i wykorzystywanie do celów politycznych są niedopuszczalne”. Dodano, że „to tylko rozpala negatywne emocje między Ukraińcami i Polakami i nie sprzyja wyjaśnieniu prawdy”. Głos zabrał też pan Wołodymyr Wjatrowycz, który oświadczył, że warunkiem odblokowania ekshumacji szczątków Polaków pomordowanych na Kresach Wschodnich jest przywrócenie przez stronę polską przynajmniej jednego z nielegalnych upamiętnień UPA na terytorium Polski[1].

To wszystko pokazuje, że administracja Zełenskiego w polityce historycznej wobec Polski weszła w buty poprzedniej administracji Poroszenki, stając na gruncie kłamstwa i negacji zbrodni nacjonalizmu ukraińskiego oraz wpisując się w narrację polityczno-historyczną jego epigonów.

Należy zauważyć, że pouczenia ukraińskiego MSZ pod adresem polskich polityków są dla nich wysoce krzywdzące. Politycy ci bowiem stali i stoją na stanowisku, że Ukrainy nie należy drażnić i trzeba stosować wobec niej w kwestiach historycznych taryfę ulgową, przymykając oczy na odrodzenie i heroizację nacjonalizmu ukraińskiego. Jest rzeczą bardzo wymowną, że publicysta prorządowego tygodnika „Sieci” Jakub Maciejweski uczcił rocznicę Krwawej Niedzieli tekstem pt. „Do listy winnych za ludobójstwo na Wołyniu należy doliczyć Niemcy a także Rosję”[2]. Rosję, której wtedy nie było. Był ZSRR, a partyzantka radziecka ocaliła największą polską samoobronę w Przebrażu i udzieliła pomocy kilku innym polskim samoobronom. Ze strony AK i NSZ tej pomocy ofiary Wołynia się przecież nie doczekały. Jest też wymowne, że rocznicę 11 lipca przykrywano w rządowych mediach rocznicą obławy augustowskiej z 1945 roku, która bynajmniej nie była okrągła i przypadła 10 lipca. Mówiono zatem o zbrodniach NKWD (w podteście Rosji), a nie UPA.

Wszystko to oczywiście w imię budowy Międzymorza i wspierania za wszelką cenę antyrosyjskiej Ukrainy, bo „lepsza Ukraina banderowska niż sowiecka”, bo tylko w ten sposób można wypchnąć znienawidzoną Rosję z Europy. Ta wielka idée fixe PO i PiS właśnie sypie się w gruzy.

17 lipca przybył do Strasburga oligarcha Wiktor Medwedczuk – jeden z liderów prorosyjskiej Platformy Opozycyjnej – Za Życiem, czyli byłej Partii Regionów, której władzę brutalnie obalono w wyniku wspieranego przez USA i UE puczu kijowskiego w 2014 roku. Medwedczuk znany jest z zażyłych stosunków z Władimirem Putinem – prywatnie ojcem chrzestnym jego córki – i w przeszłości miał opinię głównego łącznika między Kremlem a ukraińską elitą polityczną. Spotkał się on w siedzibie Parlamentu Europejskiego z eurodeputowanymi reprezentującymi Wielką Brytanię, Niemcy, Hiszpanię, Belgię, Węgry, Słowację i Łotwę, którym przedstawił swój projekt planu pokojowego dla Donbasu. Wspomniani eurodeputowani dowiedzieli się od Medwedczuka, że jego partia uważa Krym za terytorium Ukrainy, ale jest to tylko stanowisko wyjściowe. Dalej zaproponował on szeroką autonomię dla Donbasu jako części Ukrainy. Wedle jego relacji, część eurodeputowanych miała wyrazić zadowolenie, iż został przełamany monopol „partii wojny” – kojarzonej z byłym prezydentem Poroszenką – na przekazywanie informacji o sytuacji na Ukrainie.

18 lipca Medwedczuk udał się ze Strasburga do Sankt Petersburga, gdzie spotkał się z prezydentem Rosji. Przyjazd Medwedczuka zbiegł się w czasie z końcem wizyty Aleksandra Łukaszenki, stąd jego rozmowa z Putinem odbyła się w obecności prezydenta Białorusi. Putin poparł przedstawiony przez ukraińskiego oligarchę plan dotyczący Donbasu i dodał, że rozwiązanie konfliktu jest możliwe wyłącznie w drodze bezpośredniego porozumienia władz w Kijowie z separatystami[3].

Ostatnie sondaże dają partii Medwedczuka drugie miejsce, za partią Zełenskiego Sługa Ludu, w wyborach parlamentarnych przewidzianych na 21 lipca. Nie można wykluczyć, że misja Medwedczuka do Strasburga i Sankt Petersburga odbyła się nie tylko za przyzwoleniem, ale z pełnym poparciem prezydenta Zełenskiego. Kogo miałby zresztą prezydent Ukrainy wysłać na negocjacje z Putinem, jak nie lidera partii prorosyjskiej, mającego na dodatek bliskie związki osobiste z prezydentem Rosji.

15 lipca, a więc zanim Medwedczuk przybył do Strasburga, proukraiński portal jagiellonia.org zamieścił obszerny materiał informacyjny pod jakże dramatycznym tytułem: „Pokój na warunkach Putina? Ukraiński oligarcha Wiktor Pinczuk zaproponował zapomnieć o aneksji Krymu i porzucić proces integracji z UE i NATO”. Wedle portalu jagiellonia.org, ukraiński oligarcha żydowskiego pochodzenia Wiktor Pinczuk (zięć byłego prezydenta Leonida Kuczmy) – z którym różne powiązania miał i chyba jeszcze ma pan Aleksander Kwaśniewski – zaproponował Ukrainie „bolesny kompromis dla pokoju” z Rosją. Napisał o tym otwarcie we własnej kolumnie na łamach „The Wall Street Journal”. Pinczuk proponuje przede wszystkim, żeby Ukraina zrezygnowała z zamiarów przystąpienia do UE i NATO. Jego zdaniem, „Krym nie powinien stać na drodze do porozumienia, które zakończy wojnę” w Donbasie, czyli Ukraina powinna uznać jego przyłączenie do Rosji. Przyznał, że konflikt na wschodzie Ukrainy został zainicjowany „z zagranicy” i nie jest wojną domową. Uważa również, że uczciwe wybory na separatystycznych terytoriach są niemożliwe, ale mimo to proponuje przeprowadzić wybory lokalne w Donbasie pod kontrolą Rosji i tamtejszych władz. Jego zdaniem, pokaże to „zaangażowanie Ukrainy w pokojowe zjednoczenie”. Według Pinczuka Kijów powinien również „wyjaśnić, że jesteśmy gotowi zaakceptować złagodzenie sankcji” wobec Federacji Rosyjskiej, co „przybliży nas do wolnej, zjednoczonej, pokojowej i bezpiecznej Ukrainy”. „Pod koniec maja ukraińscy dziennikarze kilkakrotnie zauważyli w pobliżu Administracji Prezydenta Ukrainy samochód multimiliardera Wiktora Pinczuka” – alarmuje jagiellonia.org. Warto przypomnieć, że Pinczuk w grudniu 2013 roku poparł pucz kijowski i prawdopodobnie był jednym z jego sponsorów.

Nie był to pierwszy tak alarmistyczny materiał informacyjny proukraińskiego portal jagiellonia.org – opoki prometeizmu, giedroycizmu i atlantyzmu. Wcześniej portal ten zamieścił tak dramatyczne materiały informacyjne jak: „Prorosyjskie siły chcą oszukać Ukraińców. Prezydent Zełenski i przyjaciel Putina Medwedczuk mówią jednym głosem w sprawie pokoju z Rosją” (29.05.2019), „Rosyjskie służby specjalne negocjowały z bliskim otoczeniem Zełenskiego na długo przed rozpoczęciem wyścigu [do] wyborów prezydenckich na Ukrainie” (6.07.2019) i „Prorosyjska Ukraina. Kreml przygotowuje operację geopolityczną, która dla Polski będzie oznaczała katastrofę” (6.07.2019).

Tak kończą się neoprometejskie i postgiedroyciowskie mrzonki „klasy politycznej” w Polsce o Międzymorzu i antyrosyjskiej Ukrainie, która będzie „kordonem sanitarnym” oddzielającym Rosję od Polski i Europy. Jedynymi rezultatami ślepego wspierania i uwielbiania Ukrainy przez kolejne ekipy rządzące w Warszawie są ogromna imigracja ukraińska do Polski, która stwarza coraz więcej problemów, oraz odrodzenie agresywnego nacjonalizmu ukraińskiego, który nigdy nie ukrywał swojego antypolskiego oblicza i z którym Kijów liczy się przede wszystkim w relacjach z Polską.

[1] MSZ Ukrainy: nie godzimy się na upolitycznianie „tragedii wołyńskiej”, http://www.kresy.pl, 12.07.2019.

[2] J. Maciejewski, „Do listy winnych za ludobójstwo na Wołyniu należy doliczyć Niemcy a także Rosję”, http://www.wpolityce.pl, 11.07.2019.

[3] Medwedczuk przedstawił w Parlamencie Europejskim, a potem Putinowi, swój plan pokojowy dla Donbasu, http://www.kresy.pl, 18.07.2019.

Bohdan Piętka

Oświęcim, 25 lipca 2019 r.

„Myśl Polska” nr 31-32 (2251/2252), 28.07-4.08.2019, s. 4