W służbie doktryny Wolfowitza

11 września – w rocznicę zamachów terrorystycznych w Nowym Jorku z 2001 roku – wszedł na ekrany polskich kin film „Karbala”. Zrealizowany przy współudziale Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, opowiada o wydarzeniach, które rozegrały się od 3 do 6 kwietnia 2004 roku w siódmym co do wielkości (675 tys. mieszkańców) mieście Iraku. Dla przypomnienia – państwa okupowanego wówczas przez wojska amerykańskie i ich sojuszników, w tym liczący 2,5 tys. żołnierzy kontyngent polski. Wydarzenia zobrazowane w filmie to obrona ratusza w Karbali przed partyzantami z tzw. Armii Mahdiego – radykalnej formacji szyickiej, stworzonej przez przywódcę religijnego Muktadę as-Sadra. Ratusza (w nomenklaturze okupantów City Hall) broniło kilkudziesięciu polskich i bułgarskich żołnierzy z Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe – związku taktycznego utworzonego w 2003 roku do administrowania centralno-południowym Irakiem, a dowodzonego przez dowództwo Polskiego Kontyngentu Wojskowego. W skład dywizji oprócz polskiego wchodziły też kontyngenty z Armenii, Bośni i Hercegowiny, Bułgarii, Danii, Dominikany, Filipin, Hiszpanii, Holandii, Hondurasu, Kazachstanu, Litwy, Łotwy, Mongolii, Nikaragui, Norwegii, Rumunii, Salwadoru, Słowacji, Tajlandii, Węgier i Ukrainy oraz amerykańsko-brytyjska jednostka tzw. wsparcia ogólnego (czytać: nadzoru).

Film „Karbala” był reklamowany w demokratycznych mediach polskich jako obraz przedstawiający „największą bitwę stoczoną przez Wojsko Polskie od zakończenia drugiej wojny światowej”. Dlatego z ciekawości wybrałem się go obejrzeć mając świadomość, że stawianie na jednej płaszczyźnie polskiego udziału w drugiej wojnie światowej i amerykańskiej wojnie kolonialnej jest wysoce niestosowne.

Walki o ratusz w Karbali zostały pokazane w filmie jako niezwykle zacięte, prawie tak jak walki o Stalingrad. Mam prawo do sceptycyzmu czy tak było naprawdę, bo zawsze trzeba mieć na uwadze, że – jak mawiają na Podhalu – są trzy rodzaje prawdy. Film epatuje dramatyzmem i patosem. Obrońcy są w regularnych odstępach czasu atakowani przez setki fanatycznych napastników, których autorzy filmu pokazali już nawet nie jako „terrorystów”, ale dzikich barbarzyńców. Z powodu przedłużającego się braku wsparcia oblężeni Polacy i Bułgarzy myślą nawet o kapitulacji. Ostatecznie jednak podrywają się do zwycięskiego kontrataku ratując cywilów, których „terroryści” chcieli użyć w charakterze żywych tarcz. Obraz zgodny z tym, co przez lata serwowała oficjalna propaganda polska, przedstawiająca polską „misję” w Iraku jako pomoc dla kobiet i dzieci, ale broń Boże nie udział w okupacji kraju. Niezwykle patetyczna jest też scena pokazująca potarganą kulami biało-czerwoną flagę powiewającą nad ruinami City Hall. Nawiązanie do polskiej flagi powiewającej nad ruinami klasztoru Monte Cassino nasuwa się tu aż nazbyt jednoznacznie. Jest to jednak nawiązanie fałszywe i bluźniercze zarazem.

O co walczyli

Tutaj dochodzimy do punktu, w którym trzeba postawić pytanie z kim i o co walczyli żołnierze polscy w Karbali. Straty poniesione przez obrońców to jeden ranny bułgarski żołnierz. Natomiast straty poniesione przez atakujących – wśród których oprócz członków Armii Mahdiego mieli być także członkowie Al-Kaidy i ukochani przez polską prawicę Czeczeni – to co najmniej 80 zabitych, jak podaje Wikipedia. Tak duża dysproporcja strat świadczy o niedostatecznym uzbrojeniu i wyszkoleniu strony atakującej. To po prostu byli partyzanci rekrutujący się głównie z wyrostków bez przeszkolenia wojskowego. W filmie pokazano to dosłownie, gdy jeden z takich wyrostków nie umie odpalić pocisku z granatnika i ginie od serii z automatu polskiego, skądinąd sympatycznego sierżanta. Czy walka z takim przeciwnikiem jest powodem do chwały i porównań z Monte Cassino?

Ku mojemu zaskoczeniu kwestia o co walczyli polscy obrońcy Karbali została w filmie poruszona w dwóch scenach. W pierwszej z nich jeden z żołnierzy polskich mówi, że „chłopaki są tutaj, bo mają niespłacone kredyty”. Natomiast w prywatnej rozmowie dowódcy polski i bułgarski dystansują się od polityki amerykańskiej. Z rozmowy obu kapitanów dowiadujemy się, że mają na utrzymaniu żony oraz po dwójkę dzieci i to jest przyczyna ich pobytu na intratnej finansowo „misji zagranicznej”. Żona polskiego kapitana nawet dzwoni do niego informując jakie ponosi wydatki na remont domu. Widz domyśla się, że prosi zirytowanego męża o podesłanie dolarów.

Trzeba też wspomnieć o głębokim poważaniu, w jakim mieli Polaków amerykańscy sojusznicy. Polski udział w obronie ratusza w Karbali został zatajony przez amerykańskie dowództwo, które ze względów propagandowych podało, że ratusz obronili żołnierze i policjanci iraccy (faktycznie prawie wszyscy przeszli na stronę Armii Mahdiego lub uciekli). Bohaterscy żołnierze polscy zostali objęci przez Amerykanów tzw. klauzulą milczenia. Dopiero po latach, po powrocie do kraju zaczęli domagać się orderów i ujawnienia prawdy o swoim udziale w walkach w Karbali. Dlatego właśnie powstał film „Karbala” i towarzysząca mu publikacja książkowa ppłk. Grzegorza Kaliciaka, który w 2004 roku jako kapitan dowodził „największą polską bitwą od czasów drugiej wojny światowej”.

Film i książka wpisują się w typowo polskie kompleksy, a konkretnie w jeden z nich – kompleks niedocenienia. Świat się nie dowiedział, nie wpadł w zachwyt i nie podziękował dzielnym Polakom. Kompleks niedocenienia przewija się przez dużą część polskiej historii, zwłaszcza nowożytnej i najnowszej. Niewdzięczni Austriacy nie docenili polskiego wkładu w wiktorię wiedeńską, a sto lat później wzięli udział w rozbiorach Polski. Niewdzięczny Napoleon nie docenił Legionów Polskich, wysyłając je ostatecznie na śmierć w walce z Murzynami na Haiti (wówczas San Domingo), a za dalszy polski trud wojenny ofiarował Polakom księstwo, które nawet nie miało w nazwie przymiotnika „polskie”. Niewdzięczna Europa nie chciała i nie chce pamiętać o tym, że Polacy najpierw jako „przedmurze chrześcijaństwa” zasłaniali ją przed Tatarami, Turkami i Moskalami, a w 1920 roku uratowali kontynent przed tzw. nawałą bolszewicką. Niewdzięczni i cyniczni Brytyjczycy nie chcieli pamiętać, że Polacy złamali kody Enigmy, zestrzelili najwięcej samolotów Luftwaffe w bitwie o Anglię oraz rozszyfrowali tajemnicę broni V-1 i V-2. Pomimo tych i innych zasług Churchill sprzedał Polskę Stalinowi w Jałcie. Teraz znowu niewdzięczni Amerykanie nie docenili polskich obrońców ratusza w Karbali. Zamiast kontraktów dla „polskiego biznesu” na udział w „modernizacji Iraku”, którymi rządowa propaganda epatowała w 2003 i 2004 roku polską opinię publiczną, dziesiątek tysięcy miejsc pracy – jakie z tego tytułu miały powstać w Polsce – była nakazana przez jakiegoś amerykańskiego pułkownika „klauzula milczenia”. A kontrakty na „modernizację Iraku” dostały tylko firmy amerykańskie.

Znany prawicowy publicysta Stanisław Michalkiewicz pytał w jednym ze swoich felietonów o owoce polskiego „zwycięstwa” w Iraku. Gdzie są łupy, jeńcy i branki – dopytywał w swoim stylu Michalkiewicz. Jego zdaniem polskie „zwycięstwo” w Iraku i Afganistanie zostało – jak to określił – „sprywatyzowane” (S. Michalkiewicz, Zwycięstwo sprywatyzowane?, „Nasz Dziennik”, 1.11.2008). Zarobiły na nim różne tajemnicze i przeważnie małe firmy działające na styku z Ministerstwem Obrony Narodowej oraz podobno także organizatorzy ośrodka tortur w Starych Kiejkutach. Natomiast żadnych korzyści politycznych i ekonomicznych nie odniosły Polska jako państwo oraz polska gospodarka w szerokim znaczeniu. Wręcz przeciwnie – trzeba było, oprócz strat ludzkich, ponieść koszty utrzymania przez 12 lat kontyngentów wojskowych w Afganistanie i Iraku. Opinia publiczna w Polsce nigdy nie otrzymała rzetelnych informacji na temat tych kosztów, podobnie jak dzisiaj nie jest informowana o kosztach wspierania „demokracji” na Ukrainie. Według Michalkiewicza polski udział w „misji pokojowej” w Iraku został spowodowany przez ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, któremu ktoś w zamian za to miał obiecać stanowisko sekretarza generalnego ONZ. Obiecanego stanowiska Kwaśniewski jednak nie dostał po zakończeniu kadencji prezydenckiej, ośmieszając się w oczach przywódców państw poważnych. Dlatego nikt nie powinien się dziwić, że w gronie państw poważnych Polska jest traktowana – z tytułu swoich zasług w walce o „demokrację” w Afganistanie, Iraku, a ostatnio na Ukrainie – jako państwo niepoważne, a nawet bardzo niepoważne.

Nikt z polskich publicystów – nawet Michalkiewicz – nigdy nie poruszył otwarcie kwestii tego, o co walczyła Polska w Afganistanie, Iraku, a teraz na Ukrainie. W realizację jakiej idei, przez kogo sformułowanej i interesom kogo służącej zaangażowały się polskie elity polityczne po 1989 roku. Słowem, nie poruszono otwarcie zagadnienia polskiego zaangażowania w realizację doktryny Wolfowitza.

Doktryny Wolfowitza i Ledeena

W 1989 roku amerykański politolog Francis Fukuyama – wówczas jeden z czołowych ideologów neokonserwatyzmu – opublikował esej Koniec historii?, który stał się następnie podstawą książki The End of History and the Last Man (1992). Opierając się na poglądach Hegla, Fukuyama postawił tezę, że proces historyczny zakończył się wraz z upadkiem ZSRR i obozu państw socjalistycznych. Według Fukuyamy liberalna demokracja i neoliberalny kapitalizm miały być najdoskonalszym z możliwych do urzeczywistnienia ustrojów. Wychodząc z tego założenia amerykańscy neokonserwatyści stanęli na stanowisku, że takie standardy ustrojowe jak demokracja, prawa człowieka i neoliberalizm gospodarczy powinien przyjąć cały świat, a Stany Zjednoczone powinny być strażnikiem tego doskonałego globalnego porządku. Po agresji USA na Irak w 2003 roku Fukuyama zrewidował swoje stanowisko i stał się krytykiem neokonserwatyzmu, porównując go do leninizmu.

Porównanie to nie jest bezzasadne, aczkolwiek bardziej precyzyjne wydaje się porównanie neokonserwatyzmu z trockizmem niż z leninizmem. Twórcami amerykańskiego neokonserwatyzmu są bowiem byli trockiści nawróceni w latach 60. i 70. XX wieku na neoliberalizm (Daniel Bell, Nathan Glazer, Irwing Howe, Irwing Kristol). Ekstremizm ich ideologii polega na tym, że walka o globalne urzeczywistnienie porządku demoliberalnego i jednobiegunową dominację USA w świecie jest pojmowana wedle szablonu trockistowskiej „permanentnej rewolucji”.

Najpełniej ideologiczny ekstremizm neokonserwatystów ujawnił się w tzw. doktrynie Wolfowitza. Jest to nieoficjalna nazwa nadana tajnemu dokumentowi Defence Planning Guidance, którego autorami byli Paul Wolfowitz i Lewis Libby – reprezentujący najbardziej skrajne skrzydło neokonserwatyzmu, a zarazem wpływowi przedstawiciele lobby żydowskiego w USA i zwolennicy skrajnie proizraelskiego nastawienia polityki amerykańskiej. Założenia dokumentu Defence Planning Guidance zostały ujawnione 8 marca 1992 roku przez „The New York Times”. Wolfowitz i Libby zalecali prowadzenie przez USA agresywnej, jednostronnej polityki zagranicznej, z wojnami prewencyjnymi włącznie, celem zachowania pozycji USA jako jedynego globalnego supermocarstwa. Za kraje wrogie uznali te państwa, które nie podporządkują się globalnej hegemonii USA. Chociaż nie wymienili ich z nazwy, wiadomo było, że chodzi m.in. o takie państwa jak Rosja i Chiny.

Doktryna Wolfowitza została rozwinięta przez innego ideologa neokonserwtyzmu, także powiązanego z lobby izraelskim w USA, Michaela A. Ledeena. Swoje poglądy na politykę zagraniczną USA Ledeen, podobnie jak Wolfowitz, sformułował na początku lat 90. XX wieku. Zostały one jednak ujawnione dopiero w 2002 roku przez publicystę Jonaha Goldberga na łamach „National Review” w artykule Bagdad powinien być zniszczony, część druga (Baghdad Delenda Est, Part Two). Wedle Goldberga Ledeen ujął swoją doktrynę w jednym znaczącym zdaniu: Mniej więcej co 10 lat Stany Zjednoczone potrzebują wziąć (dosłownie: podnieść) jakieś małe zasrane państewko i rzucić nim o ścianę tylko po to, żeby pokazać światu jak poważnie traktujemy sprawę (globalnej dominacji USA – uzup. BP). W języku angielskim zdanie to brzmi następująco: Every ten years or so, the United States needs to pick up some small crappy country and throw it against the wall, just to show the world we mean business.

Ledeen był gorącym zwolennikiem amerykańskiego ataku na Irak. Już w 2002 roku wzywał on administrację Busha do obalenia władzy Saddama Husajna, o czym m.in. wspomina Goldberg w artykule Baghdad Delenda Est, Part Two. W 2003 roku wzywał USA do obalenia wszystkich „tyranów” na świecie. Należał też do głównych inspiratorów negatywnej polityki amerykańskiej wobec Iranu.

Doktryny Wolfowitza i Ledeena stały się podstawą doktryny Busha, którą prezydent George W. Bush uzasadnił inwazję na Irak w 2003 roku. Głównym założeniem doktryny Busha jest koncepcja „wyprzedzającego uderzenia”, zgodnie z którą USA mają prawo do prewencyjnego ataku militarnego na każde państwo stanowiące lub mogące stanowić zagrożenie dla interesów USA. Doktryna Busha nałożyła na USA również obowiązek wspierania rozprzestrzeniania się w świecie „klasycznego liberalizmu” – jego instytucji i wartości – by „osłabiać dyktatury” i zastępować je „rządami wyłonionymi przez narody”. W praktyce oznacza to, że każdy kto nie podporządkuje się hegemonii USA naraża się na „pokojową interwencję” armii USA, albo „kolorową rewolucję” organizowaną przez tajne służby USA.

Doktryna Busha idzie nawet dalej niż sławna niegdyś doktryna Breżniewa. Zwrócił na to uwagę przeszło dekadę temu prof. Iwo Cyprian Pogonowski. Neokonserwatyści z Wolfowitzem na czele – pisał Pogonowski – mają wizję Iraku jako bazy strategicznej do atakowania autorytarnych rządów; żeby to było możliwe Amerykanie muszą przekonać Irakijczyków do amerykańskiej wizji demokracji. Oznacza to, że Irakijczycy mogą sobie wybrać rząd, ale tylko taki, który będzie zaaprobowany przez Waszyngton (Iwo Cyprian Pogonowski, Świat po amerykańsku. Komentarze do polityki zagranicznej USA, Szczecinek 2004, s. 138). Pogonowski odważnie zwrócił też uwagę na związek pomiędzy agresywną polityką USA a interesami politycznymi Izraela: (…) rząd prezydenta Busha będzie musiał kontrolować Irak jako „protektorat” imperium amerykańskiego. Publicznie znanymi inicjatorami tego konceptu byli, na długo przed katastrofą World Trade Center w Nowym Jorku z 2001 r., amerykańscy syjoniści, tak Żydzi, jak i „na nowo urodzeni protestanci”, oddani ekstremistycznemu skrzydłu partii Likud w Izraelu (…). Zwolennicy ekstremistów izraelskich opublikowali też plany „wojny permanentnej o demokrację” zbliżone do planów trockistów „wojny permanentnej o komunizm”. Masowe media w USA mało mówią na ten temat. Od czasu zbrodni hitlerowskich wszelka krytyka polemiczna dotycząca Żydów, tak syjonistów, jak neokonserwatystów, jest na Zachodzie potępiana przez prasę jako antysemityzm, który Hitler skompromitował swoim barbarzyństwem (tamże, s. 144).

Wywodząca się z doktryn Wolfowitza i Ledeena doktryna Busha uwzględnia nie tylko interesy polityczne Izraela, ale także interesy wielkich międzynarodowych korporacji. Fukuyama, który w 1989 roku pisał, że neoliberalny kapitalizm jest najdoskonalszym z możliwych ustrojów, nie przewidział w jakim kierunku się on rozwinie w następstwie tzw. globalizacji. Nie przewidział, że kreowanie polityki przejdzie z poziomu państw na poziom międzynarodowych korporacji, dysponujących budżetami większymi niż np. budżet Polski. To właśnie strażnikiem głównie ich interesów jest „globalny hegemon”, a także twory typu Unia Europejska.

Hegemonia USA w praktyce

Pierwszym „zasranym państewkiem”, jakim USA po 1989 roku rzuciły o ścianę – jeszcze przed pierwszą wojną z Irakiem w 1991 roku – była Jugosławia. Rozbicie tego kraju planowano w USA i RFN już w latach 70. XX wieku. Do realizacji tych planów przystąpiono w 1990 roku. Nie cofnięto się przed niczym – nawet przed wspieraniem dokonanej przez Chorwację w sierpniu 1995 roku czystki etnicznej na Serbach, ani inwazją powietrzną NATO w 1999 roku na ograniczone do Serbii i Czarnogóry pozostałości Jugosławii. Polityka USA i państw zachodnich doprowadziła nie tylko do zniknięcia Jugosławii z mapy Europy w 2003 roku, ale także do dezintegracji terytorialnej Serbii, na terytorium której wykreowano twór państwowy w postaci Kosowa. Podczas pierwszej inwazji na Irak (1991), wojen w Jugosławii (1991-1995), inwazji NATO na Jugosławię w 1999 roku i kryzysu w Kosowie Zachód wykreował model propagandowy, wytwarzający fałszywy obraz przyczyn i przebiegu konfliktu, stygmatyzujący Serbów (w wypadku Jugosławii) jako jedynych winowajców oraz odczłowieczający obraz rządów i postać Saddama Husajna (w wypadku Iraku). Ten model propagandowy stosowano potem wobec każdego państwa, które USA brały na celownik swojej agresywnej polityki: Iraku, Iranu, Afganistanu, Libii, Białorusi, a obecnie Rosji.

Prof. Marek Waldenberg stwierdził, że szczególnie wojna w Bośni i Hercegowinie (1992-1995) była pierwszą w historii „wojną medialną, wirtualną”. Na jej przykładzie wyróżnił on cztery elementy wspomnianego modelu propagandowego: wykreowanie przez media fałszywego obrazu przyczyn konfliktu (rzekome dążenie Serbów do stworzenia Wielkiej Serbii, przedstawianie Chorwatów i muzułmanów jako niewinnych ofiar Serbów), nagłaśnianie fałszywego, jednostronnego i tendencyjnego obrazu przebiegu konfliktu (demonizowanie Serbów jako agresorów i sprawców straszliwych zbrodni), wywieranie przez media presji na USA, UE i NATO, by czynnie angażowały się, także militarnie, w walkę z Serbami oraz torpedowanie przez media planów pokojowego rozwiązania konfliktu uwzględniających w zbyt dużym stopniu serbski punkt widzenia (Marek Waldenberg, Rozbicie Jugosławii. Jugosłowiańskie lustro międzynarodowej polityki, t. I, Warszawa 2005, s. 186-193).

Lata 90. XX wieku były jednak dopiero przedsmakiem „wojny permanentnej o demokrację” wedle modelu trockistowskiego. Na dobre rozpoczęła się ona dopiero w 2001 roku, tzn. po objęciu prezydentury USA przez George’a W. Busha i zamachach terrorystycznych w Nowym Jorku, które uznano za casus belli tzw. „wojny z terroryzmem”. W rezultacie „wojny permanentnej o demokrację” USA wraz ze swoimi sojusznikami przyczyniły się od 2001 roku do obalenia na świecie około trzydziestu rządów. Na „wojnę permanentną o demokrację” składają się trzy elementy: „wojna z terroryzmem”, „kolorowe rewolucje” oraz przewroty wojskowe. Tylko pierwszy z tych elementów oznacza najczęściej bezpośrednie militarne zaangażowanie się USA i ewentualnie NATO.

„Wojnę z terroryzmem” USA toczyły dotychczas na terenie: Afganistanu (od 2001 roku), Somalii (od 2002 roku), Iraku (2003-2011 i od 2014 roku), Pakistanu (od 2004 roku), Jemenu (od 2010 roku), Syrii (od 2014 roku), Libii (od 2015 roku) i Nigerii (od 2015 roku). Jedynym rezultatem „wojny z terroryzmem” jest trwałe pogrążenie tych krajów w chaosie i krwawej anarchii, czego najdrastyczniejszymi przykładami są Afganistan, Irak, Jemen, Libia, Somalia i Syria. Według oficjalnych danych w samym Iraku w latach 2003-2011 zginęło 128 tys. cywilów, 4,4 tys. żołnierzy USA i 29 tys. członków irackich sił bezpieczeństwa oraz islamskich grup zbrojnych. Portal Vice News – powołując się na ONZ – podał, że naloty amerykańskich dronów w Jemenie zabiły więcej cywilów niż Al-Kaida.

„Kolorowe rewolucje” to zupełnie inny model narzucania globalnej dominacji USA i „najdoskonalszego wzorca ustrojowego”, przypominający poniekąd sowiecki eksport rewolucji socjalistycznej do krajów Trzeciego Świata. Oficjalnie są to spontaniczne bunty zniewolonych społeczeństw przeciwko autorytarnym lub skorumpowanym rządom. Faktycznie zawsze są sterowane, jeśli nie bezpośrednio to pośrednio (za pomocą różnych fundacji i organizacji), przez służby specjalne USA i ich sojuszników. Zupełnie szczerze przyznał to w jednym z wywiadów prasowych prezydent Barack Obama ujawniając, że to jego administracja stała za przewrotem na Ukrainie w 2014 roku.

„Kolorowe rewolucje” można podzielić na udane i nieudane. Do udanych należą: „rewolucja róż” (Gruzja, 2003), „purpurowa rewolucja” (Irak, 2004), „pomarańczowa rewolucja” (Ukraina, 2004), „cedrowa rewolucja” (Liban, 2005), „tulipanowa rewolucja” (Kirgistan, 2005), „niebieska rewolucja” (Kuwejt, 2005), „jaśminowa rewolucja” (Tunezja, 2011) oraz „rewolucja godności” (Ukraina, 2014). Do nieudanych natomiast należą: „dżinsowa” lub „chabrowa rewolucja” (Białoruś, 2006), „szafranowa rewolucja” (Birma/Mjanma, 2007), „zielona rewolucja” (Iran, 2009), „błotna rewolucja” (Rosja, 2011), „śnieżna rewolucja” (Osetia Południowa, 2011) oraz próby „kolorowych rewolucji” w Armenii (2008), Mołdawii (2009), na Białorusi (2011) i w Wenezueli (2014).

„Kolorowe rewolucje” na Ukrainie w 2004 i 2014 roku oraz próby ich wywołania na Białorusi w 2006 i 2011 roku były intensywnie wspierane przez Polskę, której polityka amerykańska powierzyła kluczową rolę w eksporcie demoliberalizmu do Europy Wschodniej. O ofiarności zaangażowania władz Polski w te działania świadczy chociażby poświęcenie Związku Polaków na Białorusi na ołtarzu idei uszczęśliwienia Białorusinów „wolnością”.

Nie zawsze „kolorowe rewolucje” wiodły do trwałego wprowadzenia „demokracji” i wpływów USA. Rządy zainstalowane w wyniku takich przewrotów w Gruzji, Kirgistanie i na Ukrainie w 2004 roku po pewnym czasie upadły. Niemal zawsze jednak udane „kolorowe rewolucje” doprowadziły do długotrwałego chaosu politycznego w danym kraju, a na Ukrainie w 2014 roku do wojny domowej.

Odrębnym rozdziałem „kolorowych rewolucji” jest tzw. „arabska wiosna” z 2011 roku. Rewolty te objęły aż 19 krajów. Były to: Algieria, Arabia Saudyjska, Autonomia Palestyńska, Bahrajn, Dżibuti, Egipt, Irak, Kuwejt, Jemen, Jordania, Liban, Libia, Mauretania, Maroko, Oman, Somalia, Sudan, Syria i Tunezja. Do trwałego obalenia dotychczasowych władz lub zmian w ich składzie doszło w Egipcie, Libii, Maroku, Jemenie, Jordanii, Omanie i Tunezji. W wypadku Libii, Syrii i Jemenu „arabska wiosna” doprowadziła do krwawych wojen domowych i faktycznego rozpadu tych państw. Cały region Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej pogrążył się albo w stanie długotrwałej destabilizacji albo w krwawym chaosie (Irak, Jemen, Libia, Syria), którego rezultatem są m.in. tzw. Państwo Islamskie i obecna fala ogromnej migracji muzułmańskiej do Europy.

Prawdopodobnie nie jest przypadkiem, że do „arabskiej wiosny” oraz wojen domowych w Libii i Syrii doszło po tym jak zaczął przybierać realne kształty projekt Unii Śródziemnomorskiej, utworzonej w lipcu 2008 przez Unię Europejską, ale faktycznie przez Francję. Przywódca Libii Muammar Kadafi oskarżył wówczas Francję i UE o chęć rozbicia Unii Afrykańskiej i neokolonializm. Wkrótce miał „kolorową rewolucję”, wspartą przez uderzenia lotnictwa NATO (głównie amerykańskiego, brytyjskiego i francuskiego), a sam zginął zabity przez „powstańców”. Także sceptyczny wobec projektu Unii Śródziemnomorskiej prezydent Syrii Baszszar al-Asad został uznany przez „świat demokratyczny” za „dyktatora”, z którym walkę zbrojną natychmiast podjęła „demokratyczna opozycja”.

Wśród zamachów stanu inspirowanych najprawdopodobniej przez USA i ich sojuszników z Europy Zachodniej należy wymienić przewroty w Burkina Faso (2014), Egipcie (2013), Fidżi (2006), Gwinei Bissau (2012), Gwinei (2008), Jemenie (2015), Madagaskarze (2009), Mali (2012), Mauretanii (2008), Nigrze (2010), Republice Środkowoafrykańskiej (2013) i Tajlandii (2006, 2014).

USA były stroną wojny domowej w Mali (2012-2014), zwalczając wraz z Belgią, Danią, Francją, Hiszpanią, Kanadą, Niemcami i Wielką Brytanią islamistyczny Narodowy Ruch Wyzwolenia Azawadu (operacja „Serwal”). Razem z Francją i Wielką Brytanią są też stroną wojen domowych w Somalii (od 2009 roku), gdzie wspierają Tymczasowy Rząd Federalny przeciwko islamistom oraz w Syrii (od 2011 roku), gdzie dla odmiany wspierają islamistów z Wolnej Armii Syrii i Frontu al-Nusra przeciwko legalnej władzy prezydenta Baszszara al-Asada.

Czas na Rosję

Koniec zimnej wojny (1989) oraz rozpad obozu socjalistycznego i samego ZSRR (1989-1991) amerykańscy neokonserwatyści odczytali jako wielki triumf polityczny USA, dający im prawo do stworzenia świata jednobiegunowego. Rosja putinowska (od 1999 roku), która nie podporządkowała się hegemonii USA i nie przyjęła zachodnich standardów ideologiczno-politycznych, a z czasem razem z Chinami, Brazylią, Indiami i RPA zaczęła podważać układ jednobiegunowy – stała się największym wrogiem neokonserwatystów. Za szczerego demokratę w ich oczach uchodził Borys Jelcyn mimo, że kazał strzelać z czołgów do parlamentu i jawnie fałszował wybory, o korupcji i rozkradaniu majątku państwowego już nie mówiąc. Jednakże po objęciu władzy przez Władimira Putina rosyjska demokracja nagle się załamała. Stało się to zwłaszcza po tym jak z Rosji wygnano Borysa Bieriezowskiego i fundację George’a Sorosa na rzecz „społeczeństwa otwartego”. Przywrócenie „demokracji” w Rosji stanowi – o czym się oficjalnie nie mówi – największe wyzwanie polityki amerykańskiej w globalnej „wojnie permanentnej o demokrację”. Jest to wyzwanie bardzo poważne, bo Rosja to jednak nie Irak, ale mocarstwo atomowe.

Próby podważenia integralności terytorialnej Rosji podejmowano już w latach 90. XX wieku (Czeczenia, Tatarstan). Kolorowe rewolucje w Gruzji, Kirgistanie i na Ukrainie były częścią strategii okrążania Rosji i przybliżania do jej granic „demokracji” wraz z infrastrukturą wojskową NATO. Strategia ta zakończyła się niepowodzeniem z powodu dekompozycji sił politycznych zainstalowanych w tych krajach w wyniku „kolorowych rewolucji” oraz porażki i kompromitacji Gruzji w sprowokowanej przez nią wojnie z Rosją w 2008 roku. Działania według schematu „kolorowej rewolucji” podjęto jednak ponownie na Ukrainie w 2014 roku. Tym razem zdecydowana interwencja Rosji na Krymie i jej wsparcie dla separatystów w Donbasie postawiły sprawę na ostrzu noża. Doszła do tego jeszcze skomplikowana sytuacja w Syrii, gdzie Rosja i USA wspierają politycznie i wojskowo przeciwne strony konfliktu (legalne władze i „opozycję”) i jednocześnie niezależnie od siebie zwalczają tzw. Państwo Islamskie.

Nikt nie jest w stanie przewidzieć jak rozwinie się dalszy bieg wydarzeń, ale nie można nie zauważyć, że w polityce amerykańskiej są siły gotowe przekraczać kolejne „czerwone linie” w konfrontacji z Moskwą, a szerzej z blokiem BRICS. W antyrosyjską politykę Waszyngtonu od dawna wprzęgnięte są główne siły polityczne Polski. Polityka ta – pomijając problem takiego czy innego stopnia zależności Warszawy – bardzo podbudowuje największy polski kompleks – kompleks rosyjski. Ze wszystkimi jego mitami od kultu antyrosyjskich powstań narodowych, przez prometeizm i koncepcję Międzymorza, po tzw. doktrynę Giedroycia. Z amerykańskiego punktu widzenia jest rzeczą naturalną, że cierpiący na kompleks rosyjski politycy polscy zostali wciągnięci do realizacji doktryny Wolfowitza w Europie Wschodniej. Trudno o lepszych podwykonawców.

Stąd łatwiej zrozumieć dlaczego kompleks rosyjski jest w Polsce tak pieczołowicie pielęgnowany od 1989 roku, szczególnie na polu tzw. polityki historycznej. Razem z tym, co Jędrzej Giertych nazwał „wiarą ukrainną” tworzy on fundament polskiej polityki wschodniej. Oczywiście nie polskiej, tylko amerykańskiej. Animatorzy doktryny Wolfowitza po prostu wyznaczyli Polsce rolę głównego amerykańskiego dywersanta na europejskim obszarze poradzieckim.

Naturalnie występują różne stopnie zaangażowania w tej roli. Nie brak takich, którzy traktują ją niezwykle serio. Tak na przykład podczas manifestacji klubów „Gazety Polskiej” pod ambasadą Rosji 17 września br. Adam Borowski – honorowy konsul Czeczeńskiej Republiki Iczkerii – oświadczył, że „my Polacy nie możemy bać się wojny z Rosją, musimy być na nią gotowi”. Zatem sprawy poszły już tak daleko. Na razie mamy rozpoczętą tegoż 17 września tzw. wojnę pomnikową, ale przecież nie o taką chodzi „Gazecie Polskiej Codziennie”, na łamach której w numerze 1224 z 22 września opublikowano artykuł pt. Tak będzie wyglądała wojna USA z Rosją. Jak będzie wyglądała? Wbrew obiecującemu tytułowi nie dowiadujemy się tego poza ogólnikami o „tradycyjnej, militarnej formie” i „wojnie hybrydowej”.

Jeśli posłuchać polityków polskich różnych opcji, to tym co ich łączy jest ogromna chęć zainstalowania nad Wisłą baz NATO, a najlepiej sprowadzenie jak największej ilości wojsk amerykańskich. Widać, że bez baz NATO demokracja w Polsce się nie utrzyma, tak jak bez sowieckich czołgów nie mógł się utrzymać socjalizm w Czechosłowacji. Nie tylko się nie utrzyma, ale nie będzie promieniować na Wschód.

Na początku września pojawiła się w mediach informacja, że amerykański sprzęt pancerny stacjonujący w Europie, a uczestniczący dotąd w działaniach w strefach pustynnych i półpustynnych, jest przemalowywany z kamuflażu pisakowego na zielono-brązowy (kresy.pl, 3.09.2015). Może są to działania rutynowe, a może przygotowania do otwarcia w Europie frontu „globalnej wojny o demokrację”.

Ta wojna, do której także niektórzy w Polsce już ochoczo zgłaszają akces, nie będzie walką z irackimi wyrostkami o ratusz w Karbali. Tym razem jednak bez strat się nie obędzie.

http://www.mysl-polska.pl/635

W służbie doktryny Wolfowitza

„Polityka Polska” nr 6 (październik 2015), Warszawa 2015, s. 67-76

Bohdan Piętka

Oświęcim, 28 września 2015 r.

Więcej pokory

Rocznica agresji sowieckiej 17 września 1939 roku jest od wielu lat dla orientacji politycznej określającej się mianem „obozu niepodległościowego”, a kojarzonej najogólniej ze środowiskiem „Gazety Polskiej” oraz PiS, okazją do manifestowania swojej nieprzejednanej wrogości wobec Rosji. W tym roku „obóz niepodległościowy” manifestował w licznym towarzystwie czerwono-czarnych przyjaciół z Ukrainy. Antyrosyjski sojusz „obozu niepodległościowego” z banderowcami jest faktem od dawna i nikt w tym środowisku nie próbuje już tego ukrywać.

Tradycyjnie rocznicę 17 września „obóz niepodległościowy” uczcił atakami na nieliczne już w Polsce pomniki Armii Czerwonej. Na takim właśnie pomniku, stojącym w Warszawie w Parku Skaryszewskim – obok napisów „precz z komuną” i „czerwona zaraza” – wymalowano obok siebie swastykę i kotwicę Polski Walczącej. W Pieniężnie natomiast zdjęto z cokołu popiersie gen. Iwana Czerniachowskiego, dowódcy 3. Frontu Białoruskiego, który zginął podczas operacji wschodniopruskiej w lutym 1945 roku. Wcześniej monument przyozdobiły napisy „kat Armii Krajowej”, „morderca”, „hańba” itp. Warto przypomnieć, że znana wypowiedź burmistrza Pieniężna Kazimierza Kiejdy o tym, że gen. Czerniachowski był katem Armii Krajowej, który kazał aresztować i rozstrzelać dowództwo Okręgu Wileńskiego AK oraz wysłać do sowieckich łagrów-obozów śmierci 6 tys. żołnierzy AK została oprotestowana przez uczestnika tamtych wydarzeń – żołnierza 2. Północnego Zgrupowania AK, prof. Tadeusza Krzymowskiego. Przypomniał on, że to nie Czerniachowski kazał aresztować dowództwo AK na Wileńszczyźnie, ale Stalin, nikogo nie rozstrzelano, a kilka tysięcy żołnierzy AK deportowano nie do „obozów śmierci”, ale do obozu jenieckiego w Kałudze pod Moskwą, skąd wszyscy wrócili do Polski w 1946 roku (Fałszywe mity z generałem w tle, „Przegląd” nr 37, 7-13.09.2015, s. 16-19). Świadectwo prof. Krzymowskiego nie ma jednak żadnego znaczenia dla ludzi, którzy nienawiść do Rosji i negację PRL podnieśli do rangi ideologii państwowej. Dla czytelników „Gazety Polskiej” oraz portalu niezależna.pl Krzymowski to po prostu jeszcze jeden „uśpiony agent” Kremla – jak to się określa w tym środowisku.

Uderzające jest to, że obiektem agresji „obozu niepodległościowego” są tylko pomniki Armii Czerwonej. Nie są nimi natomiast pomniki Wehrmachtu, liczne szczególnie na Opolszczyźnie, upamiętniające żołnierzy zarówno kajzerowskich Niemiec z pierwszej wojny światowej jak i hitlerowskich Niemiec z drugiej wojny światowej. Zastrzeżeń „niepodległościowców” nie budzą również pomniki Ukraińskiej Powstańczej Armii, wzniesione nielegalnie w województwie podkarpackim. Jeśli padają one ofiarą „aktów wandalizmu”, to jedynie ze strony – jak to określa „Gazeta Polska” – „trolli Putina”. Uderzające jest wreszcie to, że „niepodległościowcy” hałaśliwie świętują rocznicę 17 września, a głuchym milczeniem pomijają rocznicę 1 września, czyli rzeczywistego rozpoczęcia drugiej wojny światowej. Wpisują się tym samym w filozofię historyczno-polityczną wyłożoną przez Piotra Zychowicza w książkach „Pakt Ribbentop-Beck” i „Opcja niemiecka”. Przede wszystkim jednak wpisują się w niemiecką politykę historyczną. Dalekosiężnym celem polityki historycznej Berlina, czego tam nikt nie ukrywa, jest przecież zdjęcie z Niemiec odium odpowiedzialności za rozpętanie drugiej wojny światowej i popełnione podczas niej zbrodnie oraz podzielenie się tą odpowiedzialnością z innymi państwami. Nie tylko z Rosją, z Polską także, co mogliśmy zobaczyć na filmie „Nasze matki, nasi ojcowie”.

Centralne obchody rocznicy 17 września „obóz niepodległościowy” zorganizował pod ambasadą rosyjską w Warszawie z udziałem warszawskiego klubu „Gazety Polskiej” oraz jego ukraińskich przyjaciół. Anita Czerwińska domagała się „solidarności europejskiej” przeciw „imperialnej polityce Putina”, Tomasz Sakiewicz powtórzył swoją znaną mantrę, że dzisiejsza Rosja jakoby niczym nie różni się od „Rosji stalinowskiej” oraz stwierdził, że imperializm rosyjski można pokonać tylko wtedy, gdy się sięga do testamentu Pierwszej Rzeczypospolitej, a Adam Borowski (honorowy konsul Czeczeńskiej Republiki Iczkerii w Polsce) powiedział, że Polacy nie mogą bać się wojny z Rosją i muszą być na nią gotowi. Najbardziej wymowne było jednak wystąpienie pani Natalii Panczenko z ukraińskiej Fundacji Otwarty Dialog i aktywistki organizacji EuroMajdan Warszawa. Pani Panczenko zasłynęła dotąd z pouczania Polaków, że czerwono-czarna flaga OUN-Bandery, wszechobecna podczas rewolty kijowskiej w 2014 roku, symbolizuje jakoby dążenia wolnościowe i demokratyczne, a przede wszystkim jest to ponoć „flaga zwycięstwa” . W swoim wystąpieniu Panczenko stwierdziła, że Rosja była i jest „pierwszym terrorystą świata”, że nie tylko napadła na Polskę w 1939 roku i na Ukrainę w 2014 roku, ale podobno „nie było roku”, żeby na kogoś nie napadała. Po tak płomiennej mowie panie Panczenko i Czerwińska padły sobie w objęcia. Manifestację zakończył jakiś osiłek z mikrofonem, wykrzykujący w stronę ambasady Rosji: Bóg was ukarze, mordercy, zbrodniarze.

W TV „Republika” natomiast red. Katarzyna Gójska-Hejke oraz „eksperci od Rosji” – Jerzy Targalski i Wiktor Ross – zastanawiali się nad możliwością uzyskania przez Polskę odszkodowań od Rosji za zbrodnie popełnione przez ZSRR. Jerzy Targalski wyjaśnił, że nie byłoby z tym problemu, gdyby rząd polski był suwerenny, ale jego zdaniem jest zależny od Kremla.

Na marginesie tego szaleństwa należałoby się zastanowić czy współczesna Rosja rzeczywiście jako jedyna ponosi odpowiedzialność za agresję ZSRR na Polskę i jej następstwa. Czy np. pani Panczenko – Ukrainka identyfikująca się z ruchem banderowskim – ma moralne prawo oskarżać o to Rosję? Nie można nie zauważyć, że częścią składową ZSRR w 1939 roku była nie tylko Rosyjska Federacyjna SRR, ale także Ukraińska SRR. Ta ostatnia obok Rosyjskiej FSRR i Białoruskiej SRR miała też po 1945 roku odrębnego ambasadora w ONZ jako pełnoprawny członek tej organizacji. Czy zatem Rosja jest jedynym następcą ZSRR, ponoszącym wyłączną odpowiedzialność za jego działania? „Niepodległościowcy” odpowiedzą, że tak, bo Ukraina była pod „sowiecką okupacją”. A Rosja nie była pod „sowiecką okupacją”? Czy aby bolszewizm nie został Rosji narzucony po pięcioletniej krwawej wojnie domowej? Czy aby etniczni Rosjanie nie stanowili największej liczby jego ofiar? Jest wiele prawdy w tezie Aleksandra Sołżenicyna o tzw. Antyrosji, wedle której ZSRR był zaprzeczeniem Rosji.

Nie ulega wątpliwości, że proste stawianie znaku równania pomiędzy Rosją a ZSRR jest daleko idącym uproszczeniem. ZSRR nie był państwem zorganizowanym na zasadzie narodowościowej, ale internacjonalistycznej i ideologicznej – marksistowsko-leninowskiej. Tę właśnie ideologię chciał eksportować poza swoje granice. Państwo bolszewickie tworzyli i kierowali nim ludzie różnych narodowości, w tym – o czym pani Panczenko powinna pamiętać – także Ukraińcy. Niezależnie od tego, że pierwszym językiem urzędowym w ZSRR był rosyjski, kierownicy tego państwa mówili o „narodzie radzieckim” i „ludziach radzieckich”. Były to pojęcia sztuczne, których stosowanie miało prowadzić – zgodnie z internacjonalistyczną i marksistowsko-leninowską doktryną – do zastąpienia identyfikacji narodowościowej przez identyfikację ideologiczną. Próba interpretowania polityki kierownictwa ZSRR, w tym jego działań zbrodniczych, w kategoriach identyfikacji narodowościowej jest niebezpieczna, bo konsekwentne potraktowanie takiego punktu widzenia mogłoby poważnie zaszkodzić nie tylko stosunkom Polski z Ukrainą, ale także z Gruzją i Izraelem, o czym red. Sakiewicz powinien pamiętać.

Pan red. Sakiewicz i jego ukraińscy przyjaciele stoją jednak na stanowisku, że za 17 września 1939 roku wyłączną winę ponoszą Rosja i Rosjanie. Powinno się raczej mówić o rosyjskich komunistach, tak jak mówimy o niemieckich nazistach, by nie obarczać odpowiedzialnością za nazizm wszystkich Niemców. Czy jednak w sowieckiej agresji na Polskę uczestniczyli tylko rosyjscy komuniści? Jednostki Armii Czerwonej, które uderzyły na Polskę 17 września 1939 roku były zorganizowane w dwóch frontach – Froncie Białoruskim i Froncie Ukraińskim. Idąc śladem rozumowania ministra spraw zagranicznych Grzegorza Schetyny, że KL Auschwitz wyzwolili Ukraińcy, ponieważ jednostka wyzwalająca obóz należała do 1. Frontu Ukraińskiego, należałoby stwierdzić, że agresji na Polskę w 1939 roku dokonali Białorusini i Ukraińcy, a nie Rosjanie. Że absurd? Tak, jeżeli patrzymy na historię w oderwaniu od rzeczywistości, co czyni się nagminnie nie tylko w szeregach „obozu niepodległościowego”.

Dowódcą Frontu Ukraińskiego w 1939 roku był komandarm (późniejszy marszałek) Siemion Timoszenko, etniczny Ukrainiec pochodzący ze wsi Furmanka koło Odessy. To m.in. z jego polecenia masowo rozrzucano ulotki wzywające „lud Zachodniej Białorusi i Ukrainy”, by mordował „polskich panów i oficerów”. Na wezwanie to odpowiedziała część Białorusinów, Ukraińców i Żydów – komunistów, sympatyków komunizmu lub pospolitych kryminalistów – tworząc bojówki nazwane później Czerwoną Gwardią, które mordowały i rabowały nie tylko polskich panów, ale Polaków w ogóle. Jak nieprzyjemne może być zagłębianie się w narodowościowe szufladkowanie „ludzi radzieckich” pokazuje chociażby przykład kombryga (później generała porucznika) Siemiona Moisijewicza Kriwoszeina, który 22 września 1939 roku razem z gen. Heinzem Guderianem i gen. Mauritzem von Wiktorinem przyjmował sowiecko-niemiecką paradę zwycięstwa w Brześciu nad Bugiem. Kriwoszein niestety nie był Rosjaninem, ale Żydem. W ten temat dalej lepiej się nie zagłębiać z wiadomego powodu, o czym dobrze wie większość historyków polskich, którzy do dzisiaj nie podjęli poważnych badań nad udziałem Żydów w zbrodniach komunistycznych oraz ich kolaboracją z władzami sowieckimi na okupowanych Kresach Wschodnich w latach 1939-1941.

Wracając jednak do komunistów ukraińskich związanych z agresją sowiecką na Polskę w 1939 roku, nie sposób nie wspomnieć o wybitnym radzieckim mężu stanu Nikicie Chruszczowie. Jako członek Rady Wojennej Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego (przekształconego 17 września 1939 roku we Front Ukraiński) brał on osobisty udział w planowaniu „wyzwalania Zachodniej Ukrainy”. Następnie jako I sekretarz KC WKP(b) Ukraińskiej SRR był współodpowiedzialny za politykę okupacyjną na włączonych do sowieckiej Ukrainy ziemiach polskich, w tym przede wszystkim za deportacje Polaków na Syberię i do Kazachstanu w latach 1939-1941 oraz ich wysiedlenia w latach 1944-1946. W niszczeniu wrogiego elementu polskiego Chruszczow był równie konsekwentny jak banderowcy, chociaż działał z innych pobudek ideologicznych. Ale czy nie w tym samym celu? Ukraińców nie zabrakło też wśród wykonawców zbrodni katyńskiej. Jednym z głównych organizatorów tej zbrodni był przecież Ukrainiec Piotr Soprunienko, w 1940 roku naczelnik Zarządu do spraw Jeńców Wojennych NKWD.

Mówiąc o 17 września 1939 roku nie można nie wspomnieć o tym, o czym pani Panczenko i pan red. Sakiewicz pamiętać nie chcą – czyli o zbrodniach nacjonalistów ukraińskich. Antypolskie powstanie w Małopolsce Wschodniej i na Wołyniu nacjonaliści ukraińscy wszczęli już 12 września 1939 roku. Agresja sowiecka i chaos powstały w następstwie załamania się polskiej państwowości umożliwiły im dokonanie we wrześniu i październiku 1939 roku tego, co Ewa Siemaszko trafnie nazwała pregenocydalną fazą ludobójstwa z lat 1943-1944. 17 września 1939 roku dał początek nie tylko zbrodniom sowieckim (według pani Panczenko i red. Sakiewicza rosyjskim) na Polakach, ale także ukraińskim, które kilka lat później przekształciły się w zorganizowane ludobójstwo. Sam wybuch drugiej wojny światowej 1 września 1939 roku otworzył nacjonalistom ukraińskim drogę również do kolaboracji z Niemcami hitlerowskimi, której owocem był m.in. ich udział w zagładzie Żydów (pogromy lwowskie w 1941 roku, zbrodnie na Żydach ukraińskich formacji policyjnych w służbie niemieckiej).

Zniszczenie polskości na Kresach Wschodnich było m.in. dziełem Ukraińców, którzy działali trójtorowo: jako funkcjonariusze i komuniści sowieccy oraz kolaboranci ZSRR, jako kolaboranci Niemiec hitlerowskich (Ukrainische Hilfspolizei, Schutzmannschaften, dywizja SS-Galizien) oraz jako bojówki OUN i Ukraińska Powstańcza Armia. Dlatego od pani Panczenko, zaliczającej się do grona epigonów OUN/UPA, należałoby wymagać więcej pokory w interpretowaniu historii przy okazji rocznicy 17 września.

Więcej pokory

http://www.mysl-polska.pl/624

Bohdan Piętka

Oświęcim, 20 września 2015 r.

Kto podpalił Ukrainę?

W dniach 9-10 września premier Ukrainy Arsenij Jaceniuk złożył wizytę w Polsce. Minęła ona bez szczególnego rozgłosu, co wydaje się nieco dziwne biorąc pod uwagę dotychczasową prokijowską egzaltację polskich mediów. Głównym powodem wizyty Jaceniuka i jego spotkania z premier Kopacz i prezydentem Dudą był obiecany Ukrainie jeszcze przez byłego prezydenta Komorowskiego kredyt w wysokości 100 milionów euro. Jest to nie tyle kredyt, co darowizna, bo nie powinno być dla nikogo tajemnicą, że pomajdanowa Ukraina już dawno straciła płynność finansową. Czy oprócz tego Jaceniuk otrzymał w Warszawie jakieś inne prezenty, nie sposób dowiedzieć się z polskich demokratycznych mediów. Należy przypuszczać, że przedmiotem rozmów mogły być też dostawy przez Polskę broni na Ukrainę, szkolenie ukraińskich sił zbrojnych, czy utworzenie brygady LITPOLUKRBRIG itp.

Ten wymowny brak zainteresowania warszawską wizytą Jaceniuka może wynikać z tego, że demokratyczne media polskie jeszcze nie wiedzą co myślą i w związku z tym w napięciu oczekują na instrukcje z ambasady amerykańskiej. Nie da się bowiem wykluczyć, że polskie media demokratyczne zostaną prędzej czy później poinformowane przez czynniki miarodajne, iż Jaceniuk jest „rosyjskim agentem” i taką właśnie informację będą musiały przekazać społeczeństwu polskiemu, faszerowanemu dotychczas w kwestii ukraińskiej czarno-białą propagandą.

Na Ukrainie mianowicie wybuchł konflikt pomiędzy premierem Jaceniukiem i prezydentem Poroszenką. Z przebijających się zza wschodniej granicy strzępów informacji wiadomo jedynie, że w konflikcie tym Poroszenkę poparł były prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili – obecnie gubernator obwodu odeskiego – który nie ukrywa swoich ambicji objęcia stanowiska premiera Ukrainy. Przeciwko Saakaszwilemu wystąpił natomiast jeden z głównych organizatorów „rewolucji godności” z 2014 roku, usunięty wcześniej ze stanowiska gubernatora obwodu dniepropietrowskiego oligarcha Ihor Kołomojski. Powodem takiego obrotu spraw było wysunięcie przez Saakaszwilego oskarżenia, że Jaceniuk jest zależny od Kołomojskiego i innych oligarchów. W odpowiedzi Kołomojski nazwał Saakaszwilego „wściekłym psem”, którego należy „uśpić”. Zasugerował też konieczność ukarania „pana psa”, czyli prezydenta Poroszenki.

Konflikt pomiędzy Jaceniukiem a Poroszenką spowodował wyjście z koalicji rządzącej neobanderowskiej Partii Radykalnej. Tym samym banderowcy zdystansowali się od „demokratycznych władz” Ukrainy, co wróży tym władzom jak najgorzej. Wcześniej doszło do zamieszek w Kijowie, w których zginęły trzy osoby, a ponad sto zostało rannych. Formalnym ich powodem było uchwalenie przez Werchowną Radę zmian w konstytucji umożliwiających decentralizację Ukrainy, a faktycznym – niezadowolenie banderowców z rządów Jaceniuka i Poroszenki.

Historia jakby się powtarza, ponieważ w rok po „pomarańczowej rewolucji” z 2004 roku też doszło do rozpadu ślepo wspieranego przez Polskę obozu „pomarańczowych reformatorów” i wojny na noże pomiędzy prezydentem Juszczenką i premier Tymoszenko. Jednak przy okazji obecnego mordobicia pomiędzy Jaceniukiem i Poroszenką zaczynają wychodzić na jaw ciekawe fakty, o których milczą demokratyczne media w Polsce. Podaję je więc za mediami rosyjskimi, narażając się na zarzut „patriotów” (sprowadzających swój patriotyzm do walki ze wszystkim co rosyjskie), że szerzę „rosyjską propagandę”. Niestety nic na to nie poradzę, że z powodu szczelnej blokady informacyjnej, stosowanej odnośnie Ukrainy przez demokratyczne media w Polsce i na Zachodzie, „rosyjska propaganda” pozostaje niezależnym źródłem informacji.

Jaceniuk został zaatakowany również przez deputowanego Bloku Poroszenki Siergieja Kaplina, który już w kwietniu bieżącego roku kierował protestami ulicznymi przeciwko korupcji w rządzie Jaceniuka i domagał się powołania parlamentarnej komisji śledczej do wyjaśnienia tej kwestii. Kaplin ponownie wystąpił ostatnio z inicjatywą zbadania praktyk korupcyjnych w rządzie. Stwierdził, że posiada konkretne dowody potwierdzające udział Jaceniuka w działaniach sprzecznych z prawem. Wśród tych dowodów wymienił m.in. poufne sprawozdanie byłego szefa Państwowej Inspekcji Finansowej Nikołaja Gordiernki, z którego ma wynikać, że z budżetu Ukrainy zdefraudowano 7,6 mld hrywien. Jednakże przy okazji Kaplin złożył oświadczenie – jak stwierdził, w imieniu prezydenta Ukrainy – w którym wymienił Jaceniuka i byłego przewodniczącego Werchownej Rady Ołeksandra Turczynowa jako odpowiedzialnych za rozpoczęcie akcji militarnej przeciwko Donbasowi w maju 2014 roku.

Jest bardzo wygodnie zrzucić winę za rozpoczęcie walk w Donbasie na prezydenta Rosji – oświadczył Kaplin – ale nadszedł czas, aby powiedziano ludziom prawdę. Odpowiedzialnymi za operację antyterrorystyczną są ci, którzy byli u władzy po obaleniu Janukowycza, a teraz oni również są odpowiedzialni za wojnę w Donbasie. Są nimi Jaceniuk i Turczynow (cyt. za: pl.sputniknews.com, 15.09.2015).

Dla ludzi, którzy śledzą wydarzenia na Ukrainie, konfrontując różne źródła informacji, to żadna nowość. Nie jest dla nich tajemnicą, że Jaceniuk był inicjatorem siłowego rozprawienia się z Donbasem i jest liderem „partii wojny”. Ale dla tych, którzy chłoną propagandę polskich mediów demokratycznych, wedle której w Donbasie mamy do czynienia z rosyjską agresją na Ukrainę, oświadczenie deputowanego Bloku Poroszenki stanowi niemiłe zaskoczenie. Potwierdza ono bowiem, że to nie Putin podpalił Ukrainę. Podpalili ją globalni misjonarze demokracji i neoliberalnego kapitalizmu z Waszyngtonu, a panowie Kliczko, Jaceniuk i Tiahnybok oraz polscy politycy wszystkich opcji posłużyli im tylko w roli zapałek.

Tak bezpardonowy atak deputowanego Kaplina na Jaceniuka świadczy o tym, że konflikt pomiędzy premierem a prezydentem Ukrainy zaostrza się. Przyczyną tego konfliktu są ambicje Jaceniuka, by poszerzyć zakres posiadanej władzy, a przede wszystkim jego niezgoda na włączenie swojej partii Front Ludowy do Bloku Poroszenki. Jeszcze dalej od Kaplina poszła Julia Tymoszenko – weteranka „pomarańczowej rewolucji”, była premier i protektorka kariery politycznej Arsenija Jaceniuka przed 2014 rokiem. W imieniu swojej partii „Batkiwszczyna” – wchodzącej w skład koalicji rządowej – złożyła wniosek o dymisję rządu Jaceniuka, zarzucając mu korupcję, brak godności, uczciwości i profesjonalizmu.

Tego wszystkiego niestety nie dowiemy się z polskich i zachodnich mediów demokratycznych, w których na temat Ukrainy panuje hermetyczna blokada informacyjna, niczym w czasach Związku Radzieckiego. Nie dowiemy się także o kulisach „reform” importowanej z USA minister finansów Natalie Ann Jaresko, przy których „terapia szokowa” Balcerowicza wygląda na dziecinadę. „Terapia szokowa” pani Jaresko jest prowadzona według scenariusza podboju opisanego przez Naomi Klein w książce „Doktryna szoku”: najpierw wywołujemy w danym kraju przewrót polityczny i kryzys, a potem poprzez szokowe „reformy” doprowadzamy jego społeczeństwo do stanu bezbronności i łupimy co się da. W pierwszej połowie 2015 roku PKB Ukrainy spadł o 16,3 proc. (według oficjalnych danych), bezrobocie, które przed „rewolucją godności” wynosiło 8,8 proc., ma sięgać 40 proc. (według ekonomisty Aleksandra Ochrimenki), ceny nośników energii dla odbiorców indywidualnych wzrosły od 40 proc. (prąd) do 280 proc. (gaz), a inflacja wynosi ok. 25 proc.

Z demokratycznych mediów nie dowiemy się również, że kariera biznesowo-polityczna pana Jaceniuka nie rozpoczęła się w 1998 roku, jak podaje Wikipedia. Wedle „rosyjskiej propagandy” miała się ona rozpocząć podczas pierwszej wojny czeczeńskiej (1994-1996). Jaceniuk ukończył na uniwersytecie w Czerniowcach nie tylko prawo, ale także wydział wojskowy, uzyskując stopień kapitana i specjalność artylerzysty-wywiadowcy (артиллерист-разведчик). Podczas pierwszej wojny czeczeńskiej miał walczyć z Rosjanami w szeregach ukraińskiego oddziału UNA-UNSO „Wiking”, który wchodził w skład pułku Szamila Basajewa. Dowódcą banderowskiej formacji „Wiking” był „Biały Saszka”, czyli Ołeksandr Muzyczko. Ten sam, który 20 lutego 2014 roku prawdopodobnie kierował snajperami strzelającymi na polecenie organizatorów rewolty w Kijowie do uczestników tejże rewolty (o co oskarżono milicjantów z formacji „Berkut”) i który w miesiąc po zwycięstwie „rewolucji godności” został po prostu zabity przez funkcjonariuszy oddziału specjalnego MSW Ukrainy „Sokół”.

Wedle Aleksandra Bastrykina, szefa Komitetu Śledczego Rosji, w formacji „Wiking” oprócz Jaceniuka mieli walczyć także dwaj inni bohaterowie „rewolucji godności” z 2014 roku: lider Prawego Sektora Dmytro Jarosz i przywódca neobanderowskiej partii „Swoboda” Ołeh Tiahnybok. Bastrykin oświadczył, że ma dowody potwierdzające udział obecnego premiera Ukrainy w torturowaniu i egzekucjach jeńców rosyjskich podczas pierwszej wojny czeczeńskiej. Za udział w tej wojnie Jaceniuk miał otrzymać wysokie odznaczenie od Dżochara Dudajewa.

Oczywiście to wszystko jest „rosyjska propaganda”, bo jak wiadomo krynica prawdy, dobra i demokracji wybija tylko z Białego Domu w Waszyngtonie. Żeby ta krynica wybijała jeszcze wyżej, prezydent Poroszenko wydał dekret zakazujący wjazdu na Ukrainę 388 osobom fizycznym i 105 osobom prawnym – pochodzącym z 23 krajów, reprezentującym głównie media rosyjskie, ale także BBC czy niemiecką telewizję ARD. W gronie tym znalazł się np. sekretarz Słowackiego Związku Walki z Faszyzmem Viliam Longauer, a także trzech Polaków: Dawid Berezicki, Janusz Korejba i Dawid Hudziec. Ta czarna lista Poroszenki jako żywo przypomina praktyki, jakie stosowali Idi Amin w Ugandzie czy cesarz Afryki Środkowej Jean-Bédel Bokassa. Do takiego właśnie poziomu zawiodła Ukrainę „rewolucja godności”, która została wywołana – jeśli o tym ktoś jeszcze pamięta – pod hasłem integracji z Unią Europejską.

Kto podpalił Ukrainę?

http://www.mysl-polska.pl/622

„Myśl Polska” nr 39-40 (2053/54), 27.09-4.10.2015, s. 6

Bohdan Piętka

Oświęcim, 18 września 2015 r.

U progu wielkiej zmiany

Nigdy jeszcze nie wylano takiego morza pustosłowia i demagogii jak przy okazji obecnego kryzysu imigracyjnego w Europie. Brutalne ataki biurokracji brukselskiej, lewicy i liberałów na Viktora Orbana, demagogiczne krzyki o odradzającym się rzekomo – a szczególnie w Europie Środkowej – rasizmie, szowinizmie i oczywiście faszyzmie. Oderwane od rzeczywistości recepty rozwiązania kryzysu autorstwa przewodniczącego Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera, czy wreszcie płynące z Niemiec i Austrii pohukiwania i groźby redukcji funduszy unijnych dla krajów Europy Środkowej, które opierają się przyjmowaniu imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. To tylko najważniejsze fragmenty histerii rozpętanej przez spanikowane elity unijne i ich zaplecze medialno-propagandowe. Spanikowane kryzysem, który same spowodowały i którego nie potrafią rozwiązać.

Gasnący świat Zachodu

W natłoku medialnego szumu i demagogii umknęły dwa bardzo ważne fakty. 4 września rzecznik Białego Domu Josh Earnest oświadczył, że USA nie przyjmą uchodźców z Syrii. Życzymy naszym europejskim partnerom powodzenia w rozwiązaniu tego kryzysu – stwierdził. Tydzień później prezydent Obama poinformował, że w 2016 roku USA przyjmą najwyżej 10 tys. uchodźców z Syrii. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że USA są głównym sprawcą kryzysu imigracyjnego. To właśnie polityka amerykańska – wspierana przez europejskich sojuszników Waszyngtonu – doprowadziła w ciągu ostatniej dekady do politycznego zdemolowania Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, w tym do wywołania w 2011 roku wojny domowej w Syrii i pojawienia się tzw. Państwa Islamskiego. My stworzyliśmy problem, a wy go rozwiążcie – mówi teraz Waszyngton krajom europejskim.

Drugim istotnym zagadnieniem jest stosunek Izraela do kryzysu imigracyjnego. Nie pozwolimy, aby Izrael został zalany falą nielegalnych imigrantów i terrorystów – to są słowa premiera Izraela Benjamina Netanjahu. Izrael (…) jest małym państwem, bardzo małym demograficznie i geograficznie i dlatego musimy kontrolować nasze granice – dodał Netanjahu, zapowiadając budowę specjalnego ogrodzenia wzdłuż granicy z Jordanią i Syrią. Dokładnie takiego samego, jakie Węgry instalują na granicy z Serbią. Nie można nie zauważyć, że Netanjahu powiedział niemal to samo co premier Węgier. O ile jednak Viktor Orban został za to napiętnowany przez koła kierownicze Unii Europejskiej jako prawicowy ekstremista, ksenofob, rasista i neonazista, to premierowi Izraela nikt takich zarzutów nie postawił. Taka postawa biurokracji brukselskiej przypomina do złudzenia słynną wypowiedź marszałka Rzeszy Hermanna Göringa, że o tym kto jest Żydem decyduję ja. Obecnie o tym kto jest rasistą i neonazistą decydują Jean-Claude Juncker, Martin Schulz i Donald Tusk.

Pominięcie dyskretnym milczeniem stanowiska Białego Domu i premiera Netanjahu wobec kryzysu imigracyjnego było szczególnie dobrze widoczne w polskich demokratycznych mediach, zawsze wyjątkowo wrażliwych na jakąkolwiek, nawet najdelikatniejszą krytykę USA i Izraela. Ale identycznie postrzegają rzeczywistość salony polityczne UE. Nikt tam się nie zająknie, że najuczciwszą postawą wobec kryzysu imigracyjnego byłoby kierowanie rzesz imigrantów do ambasad i konsulatów USA. Nikt nie powie, że jedynym realnym sposobem na powstrzymanie kryzysu imigracyjnego jest zaniechanie polityki destabilizowania regionu Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, w tym sterowanych z zewnątrz działań zmierzających do obalenia legalnego prezydenta Syrii. Zamiast tego mamy tradycyjny wylew frazesów o ksenofobii i rasizmie oraz konieczności przyjmowania setek tysięcy imigrantów z krajów islamskich. Świadczy to tylko o tym, że Europa Zachodnia, której polityczną emanacją jest Unia Europejska, nie jest w stanie już niczego nowego stworzyć na polu geopolityki i myśli politycznej. To gasnący świat.

Jedyne, co ten gasnący świat potrafi zrobić w obliczu spowodowanego przez siebie kryzysu humanitarnego jest stosowanie brutalnych nacisków połączonych z szantażem moralnym wobec tych państw, które nie chcą się podporządkować narzucanym odgórnie kontyngentom imigrantów. W kampanii takich nacisków wobec Polski uruchomiono na koniec pana Jana T. Grossa, który na łamach „Die Welt” popisał się następującymi refleksjami: ohydne oblicze Polaków pochodzi jeszcze z czasów nazistowskich. (…) korzenie postawy wschodniej Europy, która teraz pokazuje swoje ohydne oblicze, biorą się bezpośrednio z drugiej wojny światowej i z czasów tuż po jej zakończeniu. Polacy (…) faktycznie podczas wojny zabili więcej Żydów niż Niemców. Zdaniem Grossa, Polacy nie rozumieją konieczności przyjmowania imigrantów, ponieważ nie dokonali „rozprawy ze swoją zbrodniczą przeszłością”. Są prymitywnym narodem zatrutym zbrodnią rzekomo popełnioną przez ich przodków na Żydach.

Czegóż jeszcze Polacy szukają w tym gasnącym świecie? Kolorowych supermarketów i pracy w charakterze gastarbeiterów?

Ukraińskie bagienko

W szumie informacyjnym wokół kryzysu imigracyjnego rzadziej przebijają się ostatnio wiadomości z Ukrainy. A przecież stamtąd może ruszyć w każdej chwili na Zachód, a w pierwszej kolejności do Polski, nowa rzeka uchodźców i imigrantów, znacznie większa niż ta, która płynie z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Pomajdanowa Ukraina jest państwem dosyć szczególnym, nawet jak na państwo upadłe. Najwyższe stanowiska państwowe oprócz oligarchów typu Poroszenki i jawnych agentów CIA typu Jaceniuka sprawują tam obcokrajowcy. Ministrem finansów odpowiedzialnym za tzw. prywatyzację, czyli deindustrializację Ukrainy, jest Natalie Ann Jaresko – obywatelka USA oraz była funkcjonariuszka Departamentu Stanu USA, która jako pracownica ambasady amerykańskiej w Kijowie bezpośrednio kierowała „rewolucją godności” w 2014 roku. Ministrem rozwoju gospodarczego i handlu jest pochodzący z Litwy bankier Ajwaras Abramowiczius, ministrem spraw wewnętrznych Ormianin Arsen Awakow, a ministrem zdrowia Gruzin Ołeksandr Kwitaszwili.

Inny wybitny Gruzin – ceniony w środowisku PiS-owskim Micheil Saakaszwili – zadowolił się tylko stanowiskiem gubernatora obwodu odeskiego, co jak na byłego prezydenta Gruzji stanowi raczej degradację. To jednak właśnie gubernator Saakaszwili stwierdził niedawno, że Ukraina będzie potrzebowała 15 lat, by wrócić do wskaźników gospodarczych z czasów obalonego prezydenta Wiktora Janukowycza. Spadek PKB w pierwszym półroczu 2015 roku wyniósł 16,3 proc., a ukraiński ekonomista Aleksander Ochrimenko nazwał budżet Ukrainy na rok 2015 wirtualnym. Poziom rozwoju gospodarczego Ukrainy zbliżył się do afrykańskiego Gabonu – szczerze wyznał Saakaszwili. Do takich rezultatów właśnie prowadzą sterowne przez USA i ich aliantów kolorowe rewolucje. Niestety ta ważna wypowiedź została zupełnie przemilczana przez polskie demokratyczne media mimo, że gubernator Odessy – podobnie jak kiedyś Jarosław Kaczyński – odwołał się porównawczo do Gabonu.

Spośród obywateli polskich działających na Ukrainie, a wcześniej aktywnie zaangażowanych w przewrót polityczny z 2014 roku, należy wymienić pana Radosława Sikorskiego, który został członkiem międzynarodowej rady konsultacyjnej przy prezydencie Poroszence.

Taki a nie inny obraz pomajdanowej Ukrainy przewidział ponad 80 lat temu Roman Dmowski, który w 1930 roku napisał: Nie ma siły ludzkiej, zdolnej przeszkodzić temu, ażeby oderwana od Rosji i przekształcona na niezawisłe państwo Ukraina stała się zbiegowiskiem aferzystów całego świata, którym dziś bardzo ciasno jest we własnych krajach (…). Te wszystkie żywioły przy udziale sprytniejszych, bardziej biegłych w interesach Ukraińców, wytworzyłyby przewodnią warstwę, elitę kraju. Byłaby to wszakże szczególna elita, bo chyba żaden kraj nie mógłby poszczycić się tak bogatą kolekcją międzynarodowych kanalii. Ukraina stałaby się wrzodem na ciele Europy; ludzie zaś marzący o wytworzeniu kulturalnego, zdrowego i silnego narodu ukraińskiego, dojrzewającego we własnym państwie, przekonaliby się, że zamiast własnego państwa mają międzynarodowe przedsiębiorstwo, a zamiast zdrowego rozwoju szybki postęp rozkładu i zgnilizny (Roman Dmowski, Kwestia ukraińska).

W Polsce nadal podtrzymuje się na kierunku ukraińskim oficjalny entuzjazm propagandowy. Nie przykryje on jednak fiaska ukraińskiej polityki Warszawy, którego wymownym wyrazem było zablokowanie przez Poroszenkę aspiracji prezydenta Dudy do udziału w negocjacjach na temat przyszłości Ukrainy. Oficjalna propaganda polska nie przykryje też postępującego renesansu banderowszczyzny na Ukrainie oraz coraz bardziej jawnego antypolonizmu środowisk postbanderowskich, który znalazł ostatnio ujście w pobiciu trzech pracowników Konsulatu Generalnego RP w Kijowie. Marek Bućko – były zastępca ambasadora RP w Mińsku – ostrzegł, że jeśli idziesz po Kijowie i rozmawiasz po polsku – zostaniesz pobity. Wbrew oficjalnym deklaracjom przyjaźni wygłaszanym przez polityków (…), praktyka jest inna: za mówienie po polsku można oberwać. Zatem dzięki m.in. polityce Warszawy płyną z Ukrainy coraz bardziej poważne zagrożenia. Praktycznie każdy negatywny scenariusz jest możliwy do realizacji w tym kraju. Wielka fala uchodźców czy imigrantów jest najbardziej optymistycznym z tych scenariuszy.

Geopolityczne centrum w Azji

Wielkie uroczystości, jakie zorganizowano w Pekinie 3 września z okazji 70. rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej na Dalekim Wschodzie potraktowano w Polsce jako ciekawostkę. Było to jednak jedno z najważniejszych wydarzeń politycznych roku, a kto wie czy nie najważniejsze. Do Pekinu na spotkanie z przywódcą Chin Xi Jinpingiem przybyło kilkudziesięciu prezydentów i premierów, w tym m.in. przywódcy Rosji, Serbii, Białorusi, Kazachstanu, Wenezueli i RPA oraz sekretarz generalny ONZ Ban Ki-moon. Przywódcy USA, Europy Zachodniej i Japonii zbojkotowali uroczystości w Pekinie. Z bojkotu tego potrafił się jednak wyłamać prezydent Czech Milosz Zeman. Polska była reprezentowana przez marszałek Sejmu Małgorzatę Kidawę-Błońską, co stanowiło próbę znalezienia kompromisu pomiędzy zachodnim bojkotem a utrzymaniem poprawnych stosunków z Chinami. W wielkiej defiladzie na placu Niebiańskiego Spokoju z udziałem 12 tys. żołnierzy, oprócz pododdziałów wojsk chińskich, wzięły udział także pododdziały wojsk z Rosji, Białorusi, Serbii, Mongolii, Afganistanu, Kambodży, Kuby, Egiptu, Fidżi, Kazachstanu, Kirgistanu, Laosu, Meksyku, Pakistanu, Tadżykistanu, Vanuatu i Wenezueli. Była to nie tyle parada państw-weteranów drugiej wojny światowej (Meksyk i Wenezuela uczestniczyły w tej wojnie tylko formalnie, a Kuba wcale), co członków rodzącego się bloku polityczno-wojskowego.

Główną postacią uroczystości obok Xi Jinpinga był prezydent Rosji Władimir Putin. Przy okazji obchodów rocznicy zwycięstwa w drugiej wojnie światowej nad Japonią strona chińska podniosła znaczenie ofensywy Armii Czerwonej w sierpniu 1945 roku w ostatecznym wyzwoleniu Chin spod okupacji japońskiej. Brzmi to niemal jak herezja na tle uprawianej w Polsce abstrakcyjnej polityki historycznej, wedle której w 1945 roku nie było wyzwolenia, ale zniewolenie i to podobno jeszcze gorsze niż w czasie okupacji niemieckiej. Nie wiem czy nad Wisłą ktokolwiek z polityków i publicystów, zwłaszcza tzw. prawicowych, ma świadomość tego, że Polska jest osamotniona i izolowana w przedstawianiu Armii Czerwonej jako siły inwazyjnej zniewalającej w 1945 roku Europę. Taki punkt widzenia jest podzielany w co najwyżej tak znakomitych ośrodkach geopolitycznych jak Kijów, Wilno, Ryga i Tallin. Nie podzielają go już jednak w Pradze, Bratysławie i Budapeszcie. Przede wszystkim jednak nie jest podzielany tam – gdzie jak mawiał Piłsudski – politykę się robi. I nie chodzi tu tylko o Pekin.

Stanowisko władz chińskich odnośnie uznania wkładu ZSRR w zwycięstwo nad Japonią stanowi potwierdzenie dalszego zacieśnienia stosunków chińsko-rosyjskich i podniesienia ich na poziom strategicznego sojuszu geopolitycznego. Ten sojusz geopolityczny staje się osią budowania szerokiego bloku państw – od Ameryki Łacińskiej po Azję Wschodnią – sprzeciwiających się globalnej dominacji politycznej i ekonomicznej USA. Zmierzających do niezależności politycznej i wypracowania alternatywnego dla neoliberalnego modelu gospodarczego. Nikt od zakończenia zimnej wojny nie rzucił takiego wyzwania globalnej dominacji USA. Innym ważnym wydarzeniem, jakie miało miejsce w Pekinie było podziękowanie złożone przez prezydenta Serbii Tomislava Nikolicia na ręce prezydenta Putina za zablokowanie przez Rosję rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ, uznającej masakrę w Srebrenicy za ludobójstwo. Rezolucji zgłoszonej przez Wielką Brytanię z inspiracji USA. Jest to kolejny ważny sygnał krystalizowania się antyamerykańskiej osi geopolitycznej.

Już w lipcu 2014 roku zainteresowanie współpracą w ramach bloku BRICS wyraziły Argentyna i dziewięć innych krajów Ameryki Łacińskiej. Po raz kolejny gotowość do szybkiej integracji z BRICS prezydent Argentyny Cristina Fernández de Kirchner zadeklarowała na początku września obecnego roku. Nie ulega wątpliwości, że sojusz pomiędzy Brazylią, Rosją, Indiami, Chinami i Afryką Południową jest poważną polityczną i ekonomiczną alternatywą dla systemu globalnej hegemonii USA. Alternatywą coraz bardziej atrakcyjną dla krajów rozwijających się, pozostających dotąd w orbicie polityczno-ekonomicznej zależności od światowego hegemona. Centrum polityczne świata zaczyna przesuwać się z Ameryki Północnej i Europy Zachodniej do Azji Wschodniej, a postzimnowojenny świat jednobiegunowy przekształca się w wielobiegunowy. Proces ten tak czy inaczej będzie postępował, mimo ujawnionych ostatnio problemów gospodarczych Chin.

Końca historii nie będzie

W 1989 roku jeden z czołowych ideologów amerykańskiego neokonserwatyzmu, Francis Fukuyama, ogłosił tzw. koniec historii. Wszyscy mieli przyjąć neoliberalny kapitalizm jako najdoskonalszy ustrój i podporządkować się globalnej hegemonii USA jako strażnika tego porządku. W ten koniec historii uwierzyły prawie wszystkie siły polityczne działające w Polsce po 1989 roku, łącznie z wywodzącą się z PZPR lewicą. W latach 90. XX wieku mogło się wydawać, że świat jednobiegunowy pozostanie rzeczywistością trwałą, ale już na początku XXI wieku porządek ten zaczął się sypać. Dzisiaj wiadomo na pewno, że końca historii nie będzie. Interwencje zbrojne USA w Afganistanie i Iraku, tzw. arabska wiosna, wojna domowa w Syrii i kryzys na Ukrainie są niczym innym jak nerwowymi próbami Waszyngtonu przeciwdziałania kształtowaniu się w świecie systemu policentrycznego. Próba zachowania systemu jednobiegunowego za wszelką cenę doprowadziła do bezpośredniej konfrontacji Zachodu i Rosji na Ukrainie i w Syrii. O ile konfrontacja ta nie zakończy się wojną światową i zagładą nuklearną świata, to USA prędzej czy później będą musiały pogodzić się z porządkiem wielobiegunowym, a nawet utratą pozycji dolara jako waluty rezerwowej. Niewątpliwie świat stoi u progu wielkiej zmiany geopolitycznej. Niestety Polsce – gdzie jedna strona sceny politycznej nadal wierzy w koniec historii, a druga żyje w kręgu mitologii przyświecającej przywódcom powstania styczniowego – w nadchodzącej globalnej rozgrywce przypadnie rola pionka.

U progu wielkiej zmiany

http://www.mysl-polska.pl/619

„Myśl Polska” nr 39-40 (2053/54), 27.09-4.10.2015, s. 10-11

Bohdan Piętka

Oświęcim, 14 września 2015 r.

Operacja „Oluja”

W lipcu 2015 roku poprawna politycznie Europa obchodziła 20. rocznicę tzw. masakry w Srebrenicy, o której każdy poprawny politycznie obywatel UE wie, że była największą zbrodnią wojenną na kontynencie europejskim po drugiej wojnie światowej. Polskę na obchodach reprezentował marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, a polski mainstream polityczno-medialny wykorzystał dwudziestolecie masakry w Srebrenicy do przykrycia 72. rocznicy ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego. Na temat samej zbrodni w Srebrenicy media głównego nurtu nie powiedziały i nie napisały nic nowego ponad to, co głosiły przez 20 lat. Dlatego nie zdziwiło mnie całkowite przemilczenie w Polsce 20. rocznicy operacji „Oluja” („Burza”), której rocznica przypadła na początku sierpnia. Czekałem cały miesiąc w nadziei, że może jednak ktoś gdzieś na marginesie coś wspomni. Niestety nie doczekałem się, co potwierdza tylko wysoki stopień tzw. świadomej dyscypliny wśród polskiego dziennikarstwa. Mimo że cenzury oficjalnie nie ma, polskie dziennikarstwo skądś wie, że o zbrodni w Srebrenicy należy mówić dużo i głośno, ponieważ to sprzyja stygmatyzowaniu Serbów zgodnie z antyserbską linią polityki USA i UE jeszcze z lat 90. XX wieku, a o operacji „Oluja” trzeba milczeć, ponieważ obciąża ona wizerunek „proeuropejskiej” Chorwacji i USA.

Daleki jestem od usprawiedliwiania lub pomniejszania jakiejkolwiek zbrodni, w tym serbskich zbrodni wojennych. Trzeba jednak zauważyć, że zbrodnie wojenne podczas wojen towarzyszących rozpadowi Jugosławii, w tym przede wszystkim wojny w Bośni (1992-1995), popełniali oprócz Serbów także Chorwaci i bośniaccy muzułmanie. Po drugie, przyjmowana oficjalnie wersja wydarzeń w Srebrenicy i wokół niej w lipcu 1995 roku oraz liczba ofiar zbrodni jest wysoce kontrowersyjna. Wątpliwości dotyczą przede wszystkim dwóch kwestii: ile osób rzeczywiście zginęło oraz czyje zwłoki znajdują się w masowych grobach. Czy tylko osób zamordowanych w lipcu 1995 roku, czy także tych, które zginęły w walkach toczonych w tym czasie i wcześniej w okolicy Srebrenicy. Oddziały muzułmańskie, które wbrew zasadzie demilitaryzacji tzw. stref bezpieczeństwa stacjonowały w Srebrenicy, niejednokrotnie podejmowały wypady na okoliczne miejscowości serbskie. Dochodziło też do starć zbrojnych z wojskami serbskimi. Jesienią 1992 roku oddziały 28. Dywizji Armii Bośni i Hercegowiny, dowodzonej przez Nasera Oricia, dokonały w gminach Srebrenica i Bratunac masakry od 1200 do 1500 Serbów i spaliły około 50 wsi serbskich.

Fakt ten musiał wzbudzić wśród Serbów pragnienie odwetu. Ta właśnie chęć zemsty najprawdopodobniej legła u podłoża masakry w Srebrenicy. Nie ma żadnych przekonywujących dowodów, że była to zbrodnia z góry zaplanowana przez serbskie dowództwo z gen. Ratko Mladiciem na czele. Wiele wskazuje na to, że był to żywiołowy odwet. Do dzisiaj pozostało sporo niewyjaśnionych kwestii. Najwięcej wątpliwości budzi brak jakiejkolwiek próby przeciwdziałania masakrze ze strony oddziału UNPROFOR, liczącego 400 żołnierzy holenderskich. Jeszcze więcej znaków zapytania rodzi fakt opuszczenia Srebrenicy przez Nasera Oricia na trzy miesiące przed zajęciem enklawy przez Serbów oraz pospieszna ewakuacja większości żołnierzy 28. Dywizji Armii BiH do Tuzli. Wątpliwa jest wreszcie zadekretowana liczba 8373 ofiar. Przez wiele lat Międzynarodowy Trybunał Karny do spraw Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii nie potrafił podać dokładnej liczby ofiar, operując raz setkami, innym razem tysiącami. Eksperci Trybunału Haskiego zidentyfikowali do maja 2000 roku w Srebrenicy i wokół niej co najmniej 1883 ciała domniemanych ofiar masakry. Czy tych ofiar było cztery, pięć, czy sześć tysięcy i czy na pewno były to osoby zabite w lipcu 1995 roku nie dowiemy się prawdopodobnie nigdy.

Teza o masowej zbrodni w Srebrenicy wywarła duży wpływ na postawę wielu polityków zachodnioeuropejskich, wzmacniając ich antyserbskie nastawienie. „Neue Züricher Zeitung” zauważył w lipcu 2000 roku, że „przypadek Srebrenicy stał się dlatego punktem zwrotnym w wojnie bośniackiej, ponieważ był on wydarzeniem medialnym”. Nie można też nie wspomnieć, że w 1998 roku były szef bośniackiej policji w Srebrenicy, Hakija Meholjić, ujawnił wypowiedź prezydenta Bośni i Hercegowiny, jaką ten skierował we wrześniu 1993 roku do delegacji Srebrenicy. Otóż Alija Izetbegović miał się wówczas wypowiedzieć następująco: Clinton zaproponował mi w kwietniu, żeby siły czetników weszły do Srebrenicy, zmasakrowały 5 tys. muzułmanów i wtedy będzie interwencja wojskowa. Wynika z tego zatem, że w otoczeniu prezydenta USA Billa Clintona planowano już w 1993 roku sprowokowanie masakry w Srebrenicy jako pretekstu do interwencji wojskowej NATO przeciw Serbom. Znany polityk bośniacki – pochodzący ze Srebrenicy Ibran Mustafić – stwierdził w 1996 roku, że scenariusz zdrady Srebrenicy przygotowano świadomie. Niestety zamieszani byli prezydent Bośni i dowództwo armii (…). Rozkazy przyszły z Sarajewa. Te rozkazy, wydane przez Sztab Generalny Armii BiH, nakazywały siłom muzułmańskim przeprowadzenie prowokacyjnych ataków ze zdemilitaryzowanej enklawy srebrenickiej na cywilne cele serbskie. Co najmniej jeden taki atak rzeczywiście nastąpił. Jego celem stała się serbska wieś Višnjica, którą 26 czerwca 1995 roku splądrowały i spaliły bojówki muzułmańskie, zabijając co najmniej cztery osoby. Fakt ten najprawdopodobniej stał się ostatecznym powodem do podjęcia przez siły serbskie działań przeciwko Srebrenicy, czyli operacji „Krivaja 95”.

Masakra w Srebrenicy rzeczywiście doprowadziła do interwencji wojskowej NATO w Bośni i Hercegowinie i rozstrzygnięcia konfliktu zbrojnego na korzyść Sarajewa. Była to operacja „Deliberate Force” – pierwsza w historii kampania lotnicza NATO, przeprowadzona pomiędzy 30 sierpnia a 20 września 1995 roku przeciwko siłom serbskim w Bośni. Zmusiła ona ostatecznie Serbów do przyjęcia ustaleń podyktowanych im przez USA w listopadzie 1995 roku w Dayton.

Zanim jednak do tego doszło miała miejsce czystka etniczna dokonana przez Chorwację na ludności serbskiej w Krajinie, czyli operacja „Oluja” (4-7 sierpnia 1995 roku). O ile masarka w Srebrenicy – jak zauważyła cytowana szwajcarska gazeta – była „wydarzeniem medialnym”, to operacja „Oluja” do takowych nie należała i nie należy. Najlepszym tego dowodem jest brak hasła operacja „Oluja” lub „Burza” w polskiej Wikipedii, podczas gdy o masakrze w Srebrenicy jest tam obszerny artykuł. Chorwacki atak na Krajinę został przygotowany w ścisłym porozumieniu z Waszyngtonem i osobiście prezydentem Clintonem oraz przy logistycznym wsparciu USA i NATO. W operacji uczestniczyło ogółem 150 tys. żołnierzy chorwackich i 25 tys. bośniackich, wspieranych przez 280 czołgów. Siły krajińskich Serbów liczyły około 30 tys. żołnierzy. Po zakończeniu operacji, dowodzący nią chorwacki gen. Ante Gotovina stwierdził: Operacja przeprowadzona prawidłowo. Po walce zapanował chaos. Był to krwawy chaos. Do 15 listopada 1995 roku podkomendni gen. Gotoviny zamordowali co najmniej 150 Serbów (według Komitetu Helsińskiego było 677, a według strony serbskiej 1700-2500 cywilnych ofiar serbskich), przeważnie ludzi starszych, którzy nie chcieli lub nie zdążyli uciec. Około 150-200 tys. Serbów zostało trwale wypędzonych ze swoich siedzib (według strony serbskiej 250 tys.). Dzisiaj krajińscy Serbowie stanowią 4,54 proc. mieszkańców Chorwacji, czyli o ponad połowę mniej niż przed operacją „Oluja”.

Nie ulega wątpliwości, że podczas operacji „Oluja” i po jej zakończeniu żołnierze i policjanci chorwaccy mordowali, torturowali, ograbiali oraz wydalali siłą krajińskich Serbów z Chorwacji. Trwałe wypędzenie z miejsca zamieszkania jest również czystką etniczną, identyczną w skutkach jak fizyczna likwidacja określonej kategorii osób. Jeśli zatem masakra w Srebrenicy jest największą zbrodnią wojenną w Europie po 1945 roku, to operacja „Oluja” jest największą zorganizowaną czystką etniczną współczesnej Europy. W przeciwieństwie do zbrodni w Srebrenicy, co do której nie mamy dowodów na jej zaplanowanie przez stronę serbską, czystka etniczna krajińskich Serbów została zaplanowana przez państwo chorwackie za pełnym przyzwoleniem USA i Zachodu. Na naradzie, która odbyła się cztery dni przed rozpoczęciem operacji „Oluja” prezydent Chorwacji Franjo Tudźman oświadczył, że przeprowadzimy takie ataki, że Serbowie praktycznie znikną (nanesemo takve udarce da Srbi prakticno nestanu). Wypowiedź ta została utrwalona na wideo, a autentyczność tego nagrania potwierdził potem sąd w Zagrzebiu.

Trybunał w Hadze dociekał później o co chodziło Tudźmanowi. Czy o zniszczenie serbskich formacji zbrojnych, czy o wszczęcie ogromnej, obejmującej 200 tys. osób, czystki etnicznej, co rzeczywiście nastąpiło. Kwestii tej Trybunał Haski nie rozstrzygnął, ponieważ w przeciwieństwie do Slobodana Miloševicia Tudźman nigdy nie stanął przed jego obliczem. Sprawiedliwość Trybunału Haskiego w sprawie wojen w byłej Jugosławii jest bowiem wyjątkowo ślepa i sprowadza się do ścigania i karania głównie osób odpowiedzialnych za zbrodnie po stronie serbskiej. Antoine Garapon – sekretarz generalny Institut des hautes études sur la Justice w Paryżu – zauważył w 2003 roku, że w Norymberdze akt oskarżenia był oparty na ogromnej liczbie dokumentów, i to takich, których autentyczność nie ulegała wątpliwości. Natomiast Międzynarodowy Trybunał Karny do spraw Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii dysponuje bardzo nikłą dokumentacją, opierając się głównie na świadkach. Zeznania tych świadków z jednej strony pozwoliły na surowe osądzenie Milana Babicia, Radovana Karadžicia i Ratko Mladicia, a z drugiej strony były za słabe na wymierzenie sprawiedliwości powiązanemu ze sprawą Srebrenicy bośniackiemu gen. Naserowi Oriciowi.

Chorwacki zbrodniarz wojenny Ante Gotovina, bezpośrednio odpowiedzialny za operację „Oluja”, został początkowo skazany na 24 lata pozbawienia wolności. Jednakże 16 listopada 2012 roku izba apelacyjna Trybunału Haskiego uwolniła go od wszelkich zarzutów. Razem z nim uniewinniono także innego chorwackiego generała, Mladena Markača, skazanego w pierwszej instancji na 18 lat więzienia. Postawienia przed jakimkolwiek sądem nie doczekali się odpowiedzialni także za operację „Oluja” gen. Janko Bobetko i minister obrony Chorwacji Gojko Šušak. W dzisiejszej Chorwacji Ante Gotovina jest uważany za największego bohatera narodowego, niemal chodzącego półboga. Niezależnie od odpowiedzialności za zbrodnie wojenne popełnione podczas i po zakończeniu operacji „Oluja”, współczesny chorwacki bohater jawnie identyfikuje się z tradycją ustaszowską i ma przeszłość kryminalną (służył w Legii Cudzoziemskiej i jako najemnik w szwadronach śmierci w Ameryce Łacińskiej). To wszystko jednak nie przeszkadza demokratycznej i zjednoczonej Europie, której Chorwacja jest częścią.

Nie można wykluczyć, że celem sprowokowania przez władze Bośni i wspierającą je administrację USA masakry w Srebrenicy było nie tylko dostarczenie pretekstu do interwencji zbrojnej NATO w Bośni, ale także medialne przykrycie operacji „Oluja”. Nie był to zresztą koniec dzieła niszczenia Jugosławii i samej Serbii, zapoczątkowanego w 1991 roku przez USA i Niemcy. Dzieło to uwieńczyło dopiero trzymiesięczne bombardowanie Serbii przez NATO w 1999 roku, rozbicie federacji Serbii i Czarnogóry w 2006 roku i ostateczne oderwanie Kosowa od Serbii w 2008 roku. Europejska opinia publiczna nigdy nie była rzetelnie informowana o rzeczywistym charakterze konfliktów zbrojnych na terenie byłej Jugosławii. Dyspozycyjne politycznie media na głównego winowajcę tych konfliktów wykreowały Serbię, skrywając w cieniu pozostałych – jawnych i zakulisowych – aktorów jugosłowiańskiego dramatu. Dlatego na temat 20. rocznicy operacji „Oluja” zapadło głuche milczenie w polskich i europejskich mediach tzw. głównego nurtu.

Świadoma dyscyplina nakazuje bowiem liberalnym i demokratycznym mediom utrzymywać opinię publiczną w nieświadomości co do zbrodniczych poczynań Chorwacji, Bośni i Hercegowiny, kosowskich Albańczyków, USA i NATO podczas rozbijania Jugosławii. Monopol na popełnianie zbrodni wojennych w Europie mają przecież tylko Serbowie i Rosjanie.

Literatura:

Mile Bjelajac, Ozren Žunec, The War in Croatia 1991-1995, (w:) Thomas Allan Emmert, Charles W. Ingrao, Confronting the Yugoslav Controversies, West Lafayette 2009.

Alexander Dorin, Zoran Jovanović, Srebrenica – kako se zaista zbilo, Freiburg 2010.

Marek Waldenberg, Rozbicie Jugosławii. Jugosłowiańskie lustro międzynarodowej polityki, t. I (1991-2002), t. II (2002-2004), Warszawa 2005.

Operacja „Oluja”

http://www.mysl-polska.pl/613

„Myśl Polska” nr 37-38 (2051/52), 13-20.09.2015, s. 8

Bohdan Piętka

Oświęcim, 4 września 2015 r.

Nacjonaliści ukraińscy w wojnie z Polską we wrześniu 1939 roku

Określenie „cios nożem w plecy” jest zazwyczaj używane tylko odnośnie agresji ZSRR na Polskę 17 września 1939 roku. Niestety do świadomości społecznej nie może przebić się wiedza na temat innego ciosu w plecy, jaki przyszedł od południa 1 września 1939 roku. Zadała go faszystowska Słowacja księdza Jozefa Tiso, której utworzenie 14 marca 1939 roku powitały z entuzjazmem sanacyjne władze polskie. Cios ten był o wiele dotkliwszy od zadanego przez Stalina 17 września, ponieważ uderzenie od południa wojsk niemieckich i słowackich całkowicie zdezorganizowało polską obronę i z góry przesądziło o polskiej klęsce we wrześniu 1939 roku. O tym niewiele się mówi, przemilczając i bagatelizując znaczenie ciosu w plecy zadanego zza południowej granicy. W agresji na Polskę z terytorium Słowacji, oprócz niemieckiej 14. Armii i 50-tysięcznej słowackiej Armii Polowej „Bernolák”, wzięli udział nacjonaliści ukraińscy. Oni również zadali Polsce cios w plecy zanim przyszedł on ze Wschodu.

Współpraca niemiecko-ukraińska przeciw Polsce

Do wojny z Polską nacjonaliści ukraińscy przygotowywali się przez całe dwudziestolecie międzywojenne. W pierwszej połowie lat 20. XX wieku Ukraińska Organizacja Wojskowa (UWO) próbowała stworzyć na polskich ziemiach południowo-wschodnich oddziały terrorystyczne celem prowadzenia regularnej wojny partyzanckiej z Polską. Zostały one jednak rozbite przez polskie siły bezpieczeństwa. Wówczas UWO nawiązała ścisłą współpracę z Niemcami. Od 1922 roku w zamian za wsparcie materialne i niewiążące obietnice polityczne UWO przekazywała Niemcom dane wywiadowcze odnośnie Wojska Polskiego oraz sytuacji politycznej i gospodarczej II Rzeczypospolitej. W tymże 1922 roku członkowie UWO po raz pierwszy przeszli tajne przeszkolenie wojskowe w niemieckiej Reichswerze. W celu kontrolowania UWO Niemcy oddelegowali do niej w charakterze kierownika politycznego Riko Jary’ego (1888-1969) – z pochodzenia Ukraińca, oficera wywiadu austriackiego, a potem niemieckiego. Pod pretekstem prowadzenia badań naukowych zbierał on dla Abwehry informacje wywiadowcze, głównie o potencjale zbrojeniowym Polski.

W 1923 roku zorganizowano w Monachium specjalny ośrodek szkoleniowy dla ukraińskich nacjonalistów. Rok później utworzono kolejny, szkolący dywersantów, terrorystów i szpiegów. Kandydatów na szkolenia typował utworzony w 1921 roku Związek Ukraińskich Oficerów w Niemczech. Od 1928 roku Abwehra szkoliła przyszłych ukraińskich dowódców na tajnym kursie oficerskim w Wolnym Mieście Gdańsku. Kurs ten ukończył m.in. Roman Szuchewycz – przyszły dowódca UPA. Ponadto Abwehrgruppe przy sztabie 1. Dywizji w Królewcu zorganizowała kurs dla Ukraińców mających prowadzić wywiad i dywersję w ZSRR. Tajne szkolenia dla ukraińskich dywersantów i terrorystów Abwehra prowadziła także na terenie Czechosłowacji.

Od 1926 roku siedzibą UWO stał się Berlin, co w znaczący sposób umocniło związki tej organizacji ze służbami specjalnymi Niemiec. O skali ukraińskiej działalności szpiegowskiej świadczy fakt, że pod koniec lat 20. w polskich więzieniach odbywało kary ponad stu agentów związanych z UWO.

Antypolskie działania nacjonalistów ukraińskich przybrały na sile po utworzeniu w 1929 roku Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. W lipcu 1930 roku UWO wraz z OUN przystąpiły do tzw. „drugiego wystąpienia” – akcji terrorystyczno-dywersyjnej wymierzonej w Polaków. Spotkało się to ze zdecydowaną reakcją władz polskich, które przeprowadziły tzw. pacyfikację Małopolski Wschodniej. Dalsze zamachy terrorystyczne (m.in. na Tadeusza Hołówkę i Bronisława Pierackiego) ściągnęły na OUN falę aresztowań, która sparaliżowała jej działalność.

Paradoksalnie dojście Hitlera do władzy w Niemczech przerwało współpracę niemiecko-ukraińską przeciw Polsce. Stało się to w rezultacie podpisanej 26 stycznia 1934 roku w Berlinie polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy (zwanej też niesłusznie paktem o nieagresji). Deklaracja ta doprowadziła do czasowej normalizacji i poprawy stosunków pomiędzy Niemcami hitlerowskimi a II Rzeczpospolitą.

Pod skrzydłami III Rzeszy

O nacjonalistach ukraińskich przypomniano sobie w Berlinie dopiero pod koniec lat trzydziestych, kiedy Hitler zdecydował się na realizację swoich zaborczych planów względem Czechosłowacji i Polski. Dlatego Niemcy hitlerowskie wyznaczyły nacjonalistom ukraińskim ważną rolę w planowanej agresji na Polskę.

Do ponownego nawiązania współpracy niemiecko-ukraińskiej doszło zaraz po układzie monachijskim (29-30 września 1938 roku), który doprowadził do rozbioru Czechosłowacji. W wyniku rozbioru Czechosłowacji powstała m.in. tzw. Karpato-Ukraina lub Ukraina Karpacka – formalnie autonomiczny (w ramach pomonachijskiej Czecho-Słowacji), a faktycznie quasi-państwowy twór ze stolicą w miasteczku Chust, obejmujący tereny Ukrainy Zakarpackiej. Proklamowano ją już 8 sierpnia 1938 roku, a istniała do 18 marca 1939 roku, kiedy to po formalnym ogłoszeniu niepodległości za przyzwoleniem niemieckim anektowały ją Węgry. Przywódcą tego tworu politycznego był grecko-katolicki ksiądz Augustyn Wołoszyn (1874-1945). Utworzenie Karpato-Ukrainy kierownictwo OUN potraktowało jako zalążek przyszłego państwa ukraińskiego, swoisty ukraiński Piemont.

Niemcy hitlerowskie poparły utworzenie sił zbrojnych Karpato-Ukrainy, czyli tzw. Organizacji Obrony Narodowej „Sicz Karpacka”. Abwehra skierowała na Karpato-Ukrainę około 200 instruktorów rekrutujących się spośród Niemców sudeckich. Większość kadr dostarczyła jednak Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, która widziała w Siczy Karpackiej zalążek przyszłej armii ukraińskiej. Od jesieni 1938 roku przeszły przez zieloną granicę na Karpato-Ukrainę setki członków OUN z Małopolski Wschodniej. Wśród nich znajdował się m.in. Roman Szuchewycz (1907-1950), który stał się faktycznym dowódcą i organizatorem Siczy Karpackiej. W gronie kadry dowódczej znalazło się wielu późniejszych działaczy OUN-B i dowódców UPA (Jurij Łopatynśkyj, Ołeh Olżycz, Jewhen Stachiw, Jewhen Wreciona i in.). Ogółem Sicz Karpacka osiągnęła liczebność 6 tysięcy żołnierzy. Kres istnienia Karpato-Ukrainy i Siczy Karpackiej przyniosły wydarzenia z marca 1939 roku.

Najpierw 13 marca 1939 roku kilkuset siczowców poległo w Chuście w walkach z wojskami Czecho-Słowacji, które interweniowały próbując powstrzymać proklamowanie niepodległości Karpato-Ukrainy. Następnie w dniach 14-18 marca 1939 roku Sicz Karpacka została doszczętnie rozgromiona przez wojska węgierskie, które w obliczu podjętej przez Hitlera likwidacji Czecho-Słowacji (14-15 marca 1939 roku) zajęły i anektowały terytorium Karpato-Ukrainy. Resztki siczowców stawiały opór Węgrom do końca kwietnia 1939 roku. Większość z nich uciekła do Niemiec, Polski, Rumunii oraz na teren proklamowanego 14 marca 1939 roku przez księdza Jozefa Tiso (1887-1947) faszystowskiego państwa słowackiego.

Przygotowania do dywersji OUN

To właśnie spośród siczowców zbiegłych na terytorium Słowacji utworzono tzw. Legion Ukraiński, który miał wziąć udział po stronie Niemiec w nadchodzącej wojnie z Polską. Decyzja o utworzeniu tej formacji zapadła w czerwcu 1939 roku po serii spotkań pomiędzy szefem Prowodu OUN Andrijem Melnykiem (1890-1964) a szefem Abwehry admirałem Wilhelmem Canarisem (1887-1945). Legion Ukraiński miał liczyć 250 żołnierzy i otrzymał nazwę Bergbauern-Hilfe (BBH). Dowódcą jednostki został płk Erwin Lahousen (1897-1955) – kierownik Wydziału II (sabotaż i dywersja) Abwehry, jeden z najbardziej zaufanych współpracowników admirała W. Canarisa. Przed Naczelnym Dowództwem Wehrmachtu Legion reprezentował wspomniany płk Riko Jaryj. Ze strony ukraińskiej dowódcą został Roman Suszko (1894-1944), ps. Kindrat, Sicz. Opiekę polityczną nad jednostką sprawował działacz OUN dr Jarosław Baranowśkyj (1906-1943).

Roman Suszko (1894-1944), ps. Kindrat, Sicz. Ukraiński wojskowy i działacz nacjonalistyczny. Współorganizator Strzelców Siczowych, Ukraińskiej Organizacji Wojskowej, której był komendantem w latach 1927-1929, oraz Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Wielokrotnie więziony przez władze polskie za działalność antypaństwową. Dowódca Legionu Ukraińskiego podczas wojny z Polską w 1939 roku. Po rozłamie w OUN pozostał wierny A. Melnykowi. Zamordowany przez banderowców we Lwowie. Fot. Wikipedia

Roman Suszko (1894-1944), ps. Kindrat, Sicz. Ukraiński wojskowy i działacz nacjonalistyczny. Współorganizator Strzelców Siczowych, Ukraińskiej Organizacji Wojskowej, której był komendantem w latach 1927-1929, oraz Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Wielokrotnie więziony przez władze polskie za działalność antypaństwową. Dowódca Legionu Ukraińskiego podczas wojny z Polską w 1939 roku. Po rozłamie w OUN pozostał wierny A. Melnykowi. Zamordowany przez banderowców we Lwowie. Fot. Wikipedia

Szkolenie Legionu Ukraińskiego odbywało się początkowo w miejscowości Saubersdorf w Austrii (około 12 km na południowy zachód od Wiener Neustadt), a następnie także w niemieckich ośrodkach wojskowych w Nysie, we Wrocławiu oraz w Bawarii na poligonie nad jeziorem Chiemsee. Zakończenie szkolenia nastąpiło 21 sierpnia 1939 roku. Członkowie Legionu otrzymali wówczas umundurowanie Wehrmachtu. Jednostka liczyła około 300 ludzi zorganizowanych w dwóch batalionach (kureniach). Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów chciała dalszej rozbudowy Legionu, co popierała Abwehra, ale sprzeciwiało się temu Naczelne Dowództwo Wehrmachtu.

Niezależnie od tworzenia Legionu Ukraińskiego kierownictwo OUN rozpoczęło przygotowania do powstania, które po rozpoczęciu wojny miało wybuchnąć na tyłach Wojska Polskiego. Poczynając od jesieni 1938 roku OUN ponownie zaktywizowała swoją działalność terrorystyczną. Od września 1938 do marca 1939 roku OUN przeprowadziła na terytorium Polski 397 wystąpień demonstracyjnych, 47 aktów sabotażu i 34 akty terrorystyczne. Natomiast od 16 marca do 12 kwietnia 1939 roku OUN dokonała 59 demonstracji, 5 aktów sabotażu i 21 aktów terroru. Wzmożenie akcji OUN spowodowało przeciwdziałanie polskiej policji, która aresztowała wielu działaczy i sympatyków OUN z krajowym prowidnykiem Lwem Rebetem (1912-1957) na czele. W województwie wołyńskim aresztowano 754 osoby, a w województwie lwowskim 1621 osób podejrzanych o członkostwo w OUN. Kolejna fala aresztowań miała miejsce już po wybuchu wojny. Większość z aresztowanych nacjonalistów ukraińskich osadzono w obozie odosobnienia w Berezie Kartuskiej.

Aresztowania te nie powstrzymały jednak przygotowań do wybuchu powstania. Latem 1939 roku OUN liczyła co najmniej 8-9 tysięcy członków, którzy byli zorganizowani w osiemnastu okręgach. W dziewięciu spośród tych okręgów utworzono tajne obozy szkoleniowe, w których prowadzono zajęcia z posługiwania się bronią i taktyki partyzanckiej. Utworzono również grupy specjalne, które miały się włączyć do walki zaraz po wybuchu wojny. Pod koniec sierpnia nacjonalistyczna młodzież ukraińska zaczęła chronić się w lasach przed mobilizacją do Wojska Polskiego. Siatka dywersyjna zorganizowana przez OUN dla potrzeb planowanego powstania liczyła około 4 tysięcy ludzi.

Ze strony niemieckiej zwolennikiem wywołania powstania ukraińskiego w Małopolsce Wschodniej był szef Abwehry admirał W. Canaris. Brał on nawet pod uwagę możliwość wykorzystania rewolty ukraińskiej jako pretekstu do rozpoczęcia przez Niemcy hitlerowskie wojny z Polską. Wedle planów W. Canarisa broń dla powstańców miała być przerzucona drogą lądową przez Słowację lub drogą powietrzną z Prus Wschodnich. Dywersanci OUN mieli opanować linię kolejową Stryj-Nowy Sącz oraz Podole. Wsparcia z terytorium Słowacji miał im udzielić Legion Ukraiński. Zakładano, że Legion zostałby wzmocniony przez miejscowe bojówki OUN oraz dezerterów ukraińskich z Wojska Polskiego. Abwehra oszacowała, że do wywołania powstania potrzebne byłoby 1300 oficerów i 12 tysięcy żołnierzy. Projekt ten był omawiany przez Romana Suszkę i płk. Erwina Lahousena w dniach 13 czerwca-3 lipca 1939 roku.

Stosunek kierownictwa III Rzeszy z Hitlerem na czele do ewentualnego wykorzystania nacjonalistów ukraińskich przeciw Polsce nie był już tak jednoznaczny jak w wypadku Abwehry. Hitler obawiał się, że sprowokowanie powstania ukraińskiego w Małopolsce Wschodniej może doprowadzić do interwencji ZSRR i przerodzenia się wojny niemiecko-polskiej w wojnę europejską. Ponadto Hitler uważał, że dotarcie armii niemieckiej do ziem wschodnich II Rzeczypospolitej będzie wymagało ustosunkowania się Niemiec do kwestii ukraińskiej, którą przywódca III Rzeszy nie chciał sobie wiązać rąk. Rudolof Wiesner (1890-1974) – działacz mniejszości niemieckiej na Śląsku Cieszyńskim i organizator V kolumny hitlerowskiej w Polsce – proponował Hitlerowi wykorzystanie Ukraińców galicyjskich w identyczny sposób jak Niemców sudeckich w Czechosłowacji. Z kolei Abwehra wobec obiekcji Hitlera proponowała ograniczone wykorzystanie bojówek dywersyjnych OUN (koncepcja tzw. K-Organisation Ost-Galizien).

Po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow 23 sierpnia 1939 roku Hitler podjął decyzję o niewykorzystywaniu nacjonalistów ukraińskich w nadchodzącej wojnie, żeby nie drażnić Stalina, który był wrogiem nacjonalistycznego ruchu ukraińskiego.

Konferencja w Jełowej

Do wykorzystania nacjonalistów ukraińskich podczas wojny z Polską jednak doszło. Stało się to na skutek ociągania się przez Stalina z wykonaniem zobowiązań wynikających z paktu Ribbentrop-Mołotow. Wobec zwlekania przez ZSRR z zaatakowaniem Polski ze wschodu powróciła w kierownictwie niemieckim koncepcja rewolty ukraińskiej na tyłach Wojska Polskiego. 12 września 1939 roku odbyła się konferencja kierownictwa III Rzeszy w Jełowej (Ilnau) na Śląsku Opolskim. W naradzie, która miała miejsce w specjalnym pociągu Adolfa Hitlera, uczestniczyli: Hitler, minister spraw zagranicznych Rzeszy Joachim von Ribbentrop, gen. Wilhelm Keitel, admirał W. Canaris i płk E. Lahousen. Przyjęto trzy plany postępowania wobec bieżącej sytuacji politycznej: podział ziem polskich pomiędzy Niemcy i ZSRR wzdłuż linii Narew-Wisła-San, utworzenie quasi-państewka polskiego pod protektoratem Niemiec oraz przekazanie Litwie Wileńszczyzny i utworzenie za zgodą ZSRR państwa ukraińskiego na terenie Małopolski Wschodniej i Wołynia. Zakładano, że w wypadku realizacji tego rozwiązania nacjonaliści ukraińscy zrezygnują z aspiracji do Ukrainy radzieckiej oraz, że rękami OUN uda się zniszczyć Polaków i Żydów. W Jełowej Hitler zapowiedział również zniszczenie polskiej szlachty i duchowieństwa jako warstw przywódczych oraz bombardowanie Warszawy.

Legion Ukraiński i dywersja OUN

Na trzy dni przed konferencją w Jełowej – 9 września 1939 roku – wysłano na front Legion Ukraiński. Tego dnia włączono go w skład niemieckiej 14. Armii, która atakowała Polskę z terytorium Słowacji i skierowano do miasta Medzilaborce we wschodniej Słowacji. Mimo zmieniających się koncepcji niemieckich odnośnie wykorzystania nacjonalistów ukraińskich w wojnie z Polską, od 18 sierpnia w Legionie zarządzono pogotowie bojowe. Z Medzilaborców Legion wyruszył wraz ze słowacką 2. Dywizją Piechoty „Škultéty” na Baligród. Maszerując na tyłach wojsk niemieckich przez Sanok, Lesko, Ustrzyki Dolne i Sambor część Legionu dotarła do Komarna koło Gródka Jagiellońskiego. Tam, wobec agresji ZSRR na Polskę 17 września 1939 roku, otrzymała rozkaz zatrzymania się. Druga część Legionu dotarła w tym czasie w rejon Stryja. Wykonanie przez ZSRR zobowiązań wobec III Rzeszy wynikających z paktu Ribbentrop-Mołotow spowodowało, że Legion Ukraiński przestał być Niemcom potrzebny. Po zajęciu Lwowa przez Armię Czerwoną (23 września 1939 roku) Legion został wycofany do Krosna, a następnie do Zakopanego, gdzie powstała ukraińska szkoła policyjna, zorganizowana przez OUN pod dowództwem niemieckiego oficera mjr. Wilhelma Krügera. W trakcie działań wojennych Legion dokonał kilku ataków na polskie garnizony i niewielkie oddziały Wojska Polskiego. Wedle oficjalnego raportu jednostka zdobyła: 7 armat, 80 lekkich karabinów maszynowych, 3000 karabinów, 14800 granatów oraz 54 pojazdy mechaniczne.

Po zakończeniu kampanii wrześniowej członkowie Legionu Ukraińskiego zasilili szeregi Werkschutzu, Bahnschutzu i Hilfspolizei. W 1941 roku wielu spośród nich znalazło się w szeregach ukraińskich batalionów „Nachtigall” i „Roland”, które pod niemiecką komendą wzięły udział w agresji na ZSRR.

W następstwie ustaleń podjętych podczas konferencji w Jełowej kierownictwo III Rzeszy powróciło też do koncepcji ukraińskiego powstania antypolskiego. W zamyśle Hitlera rebelia OUN miała doprowadzić do kontrakcji polskiej i wymordowania polskiego ziemiaństwa rękami ukraińskimi w polsko-ukraińskiej wojnie domowej. 15 września 1939 roku admirał W. Canaris przekazał A. Melnykowi warunkową zgodę na rozpoczęcie powstania antypolskiego. Już dwa dni później – 17 września – z chwilą agresji ZSRR na Polskę zgoda ta stała się nieaktualna.

Jednakże zgoda W. Canarisa na powstanie antypolskie nie miała większego znaczenia dla nacjonalistów ukraińskich, ponieważ do działań dywersyjnych i wystąpień antypolskich ze strony OUN dochodziło od początku wojny i nasilały się one wraz z załamywaniem się oporu Wojska Polskiego i zbliżaniem się armii niemieckiej. Działania dywersyjne OUN podjęła już 29 sierpnia 1939 roku. Do 23 września 1939 roku wzięło w nich udział 7729 bojówkarzy OUN. Akcje te objęły 183 miejscowości polskie. Bojówki OUN zdobyły jeden czołg, kilka samolotów i dział, 23 ciężkie i 80 lekkich karabinów maszynowych, 3757 karabinów, 3445 pistoletów i 25 samochodów. Wzięto do niewoli 3610 żołnierzy polskich, zabito 769, raniono 37. Ukraińcy, głównie na skutek akcji oddziałów Wojska Polskiego i policji, stracili 160 zabitych i 53 rannych. Spalono co najmniej cztery polskie miejscowości i zniszczono jeden most. Polska kontrakcja spowodowała spalenie pięciu wsi ukraińskich.

Pregenocydalna faza ludobójstwa

Nieskoordynowane akcje dywersyjne i terrorystyczne OUN nasiliły się po 10-12 września. 10 września w Mikołajowie i kilku innych miejscowościach powiatu żydaczowskiego rozbrojono polską policję. W nocy z 12 na 13 września grupy specjalne OUN, wspomagane przez ludność ukraińską, przejściowo opanowały Stryj, co miało charakter lokalnego powstania. Po kilku dniach wojska polskie odbiły miasto. W walkach wzięło udział około 500-700 Ukraińców.

W następnych dniach do wystąpień OUN doszło m.in. w powiecie żydaczowskim, Borysławiu, Podhorcach, Mraźnicy, Truskawcu, Szczercu, Uryczu i Żukotynie. Kolejne nasilenie wystąpień miało miejsce po 17 września 1939 roku na Wołyniu i południowym Polesiu oraz w województwach tarnopolskim i stanisławowskim. W powiatach brzeżańskim i podhajeckim doszło nawet do lokalnego powstania. W działaniach tych oprócz członków OUN brali udział także petlurowcy oraz cywilna ludność ukraińska. Celem OUN było przede wszystkim zdobycie władzy w poszczególnych miejscowościach przed nadejściem wojsk niemieckich i radzieckich. Jednakże celem OUN była także już wtedy eksterminacja ludności polskiej – nie tylko ziemian, osadników i urzędników, ale także rozbrojonych żołnierzy i zwykłych chłopów. Ogółem zbrodnie ukraińskich nacjonalistów na cywilnej ludności polskiej we wrześniu i październiku 1939 roku pochłonęły 2242 ofiary w Małopolsce Wschodniej i 1093 ofiary na Wołyniu. Była to – jak trafnie zauważyła Ewa Siemaszko – pregenocydalna faza ludobójstwa, którego apogeum przypadło na lata 1943-1944 (E. Siemaszko, Straty ludności polskiej w wyniku zbrodni ludobójstwa dokonanych w latach czterdziestych XX wieku przez nacjonalistów ukraińskich. Aktualny stan badań, w: Wołyń 1943-rozliczenie, Warszawa 2010, s. 94).

Niektórzy historycy ukraińscy, jak Andrij Rukkas, oraz polscy, jak Grzegorz Motyka, uważają, że znaczna część zbrodni popełnionych wtedy na cywilnej ludności polskiej była dziełem kryminalistów i bojówek komunistycznych, a nie OUN. Że są to twierdzenia bezpodstawne i motywowane politycznie chyba tłumaczyć nie muszę.

Do najbardziej znanych zbrodni popełnionych przez nacjonalistów ukraińskich we wrześniu 1939 roku na cywilnej ludności polskiej należy zbrodnia w Sławentynie w powiecie Podhajce.

W nocy z 17 na 18 września 1939 roku Sławentyn zaatakowała bojówka OUN, w której byli również ukraińscy mieszkańcy wsi, dowodzona przez okręgowego prowidnyka OUN Hryhorija Golasza-„Beja”. Napastnicy mordowali Polaków przy pomocy siekier, noży i wideł, a do uciekających strzelali. Część ofiar torturowano przed śmiercią. Ofiarą zbrodni padło od 50 do 85 Polaków i jeden Ukrainiec, który nie chciał wydać ukrytego Polaka. Spalono też część zabudowań wsi. Zbrodnia ta swoim charakterem stanowiła wyraźną zapowiedź późniejszych mordów na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej.

Należy też wspomnieć o zbrodni w Uryczu w województwie lwowskim. 22 września 1939 roku niemiecki Wehrmacht dokonał tam jednej z największych zbrodni na żołnierzach Wojska Polskiego podczas kampanii wrześniowej. Ofiarami zbrodni stało się od 73 do 100 wziętych do niewoli żołnierzy 4. pułku Strzelców Podhalańskich, których spalono żywcem w stodole. Według Instytutu Pamięci Narodowej w zbrodni tej uczestniczyli także nacjonaliści ukraińscy.

Wydaje się prawdopodobnym, że już wtedy – we wrześniu 1939 roku – mogło dojść ze strony nacjonalistów ukraińskich do ludobójstwa na Polakach porównywalnego z tym popełnionym na Wołyniu w 1943 roku. Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów miała to ludobójstwo wpisane do programu przyjętego w 1929 roku i od tego czasu konsekwentnie się do niego przygotowywała. Jeżeli do ludobójstwa na szeroką skalę wtedy nie doszło, to tylko dzięki temu, że po zajęciu Kresów Wschodnich przez ZSRR czerwona władza okupacyjna szybko wprowadziła tam swoje porządki, w których nie było miejsca dla nacjonalizmu ukraińskiego.

Udział nacjonalistów ukraińskich w agresji na Polskę u boku Niemiec i w działaniach dywersyjno-terrorystycznych przeciw Polsce w 1939 roku jest ważnym faktem historycznym, którego nie można pomijać. Antypolskie działania nacjonalistów ukraińskich podjęte u progu drugiej wojny światowej stanowiły preludium do dalszych krwawych wydarzeń, czyli ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego. Ukraińska Powstańcza Armia miała swoje korzenie tak w Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, jak i w Siczy Karpackiej oraz Legionie Ukraińskim. Dlatego jest wysoce niesłuszne przemilczanie roli, jaką odegrali ukraińscy (a także słowaccy) sojusznicy III Rzeszy w zniszczeniu Polski w 1939 roku, a eksponowanie tylko wydarzenia z 17 września 1939 roku, co czyni się konsekwentnie od 1989 roku.

http://www.konserwatyzm.pl/artykul/13187/nacjonalisci-ukrainscy-w-wojnie-z-polska-we-wrzesniu-1939-ro

„Myśl Polska” nr 37-38 (2051/52), 13-20.09.2015, s. 14-15

Bohdan Piętka

Oświęcim, 3 września 2015 r.