Skąd się wzięło „polskie SS”?

Tuż po zakończeniu obchodów 71. rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz „Le Figaro” opublikował artykuł o procesie byłego esesmana, w którym użył określenia „polski obóz zagłady”. Wedle „Le Figaro” 93-letni Ernst Tremmel „jest oskarżony o to, że nadzorował trzy transporty Żydów deportowanych z Berlina, Drancy we Francji oraz Westerbork w Holandii. Kilku innych strażników SS w Auschwitz oraz w kolejnym polskim obozie zagłady – Majdanku także jest przedmiotem śledztwa, co pokazuje gotowość Niemiec do rozliczenia dawnych nazistów z ich zbrodni”[1]. Niemcy rozliczają dawnych nazistów za zbrodnie popełnione w polskich obozach – tego typu pisanie o niemieckich obozach koncentracyjnych jest już standardem w Europie Zachodniej i Ameryce Północnej od co najmniej ćwierć wieku. Obecnie jednak operacja przerzucania odpowiedzialności za zbrodnie hitlerowskie z Niemiec na Polskę przeszła na wyższy etap.

Już nie „polskie obozy”, ale „polscy esesmani”

Ostatnio zasygnalizował to m.in. Joël Mergui – prezydent Centralnego Konsystorza Izraelskiego we Francji – który 6 stycznia 2016 roku na antenie francuskiej telewizji I-Télé stwierdził, że „w imię judaizmu wspólnota żydowska nigdy nie powstała ani żeby zniszczyć Hiszpanię, która ich (Żydów – uzup. BP) wypędziła, ani Polskę, która ich zagazowała”[2]. Cztery miesiące wcześniej irlandzki historyk z uniwersytetu w Cork (University College Cork) i zarazem doradca Muzeum Żydowskiego w Dublinie, dr Kevin McCarthy, napisał na łamach „Belfast Telegraph”, iż „Polacy nie mogą zaprzeczyć, że odegrali swoją rolę w tragedii Auschwitz”. Jego artykuł był odpowiedzią na protesty mieszkającej w Irlandii Polki Kaji Kazimierskiej wobec przypisywania Polsce odpowiedzialności za zagładę Żydów. „Technicznie rzecz biorąc – napisał McCarthy – Kaja Kazimierska mówi prawdę, kiedy stwierdza, że obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau znajdował się na terenie okupowanej przez Niemców Polski i nie był kontrolowany przez niezależny polski rząd. Ale powód ku temu jest prosty: naziści wiedzieli, że Polska ze swoim głęboko zakorzenionym antysemityzmem była najprawdopodobniej jedynym krajem pod kontrolą Niemiec, który zaakceptowałby zaistnienie takiego centrum eksterminacji”. Jego zdaniem „antysemityzm był historycznie tak mocno wrośnięty” w naród polski, że „4 lipca 1946 roku, zaledwie 16 miesięcy po wyzwoleniu obozu Auschwitz, rozwścieczona polska społeczność w Kielcach rozpoczęła serię brutalnych pogromów; w mieście zamordowanych zostało 50 osób ocalałych z Holocaustu”. W konkluzji McCarthy podkreślił, że „to wrodzone antysemickie poglądy na świat były powodem, dla którego naziści zlokalizowali obozy koncentracyjne w Polsce”[3].

Nie są to nowe kłamstwa i oszczerstwa zarazem. Pewną nowością jest natomiast u McCarthy’ego teoria o „wrodzonym antysemityzmie” Polaków. Dotychczas bowiem tak stanowczo propagował ją Jan T. Gross. Dlaczego antysemityzm jest „wrodzony” tylko u Polaków autorzy ci nie wyjaśniają.

Tzw. pedagogika wstydu, zapoczątkowana przez Jana T. Grossa na początku XXI wieku, także przeszła na poziom wyższy, w którym Polacy już nie są incydentalnymi współsprawcami zagłady Żydów, ale – obok Niemców – sprawcami głównymi. Zwieńczeniem pedagogiki wstydu, uprawianej kilkanaście lat przez Alinę Całą, Barbarę Engelking-Boni, Jana Grabowskiego, Jana T. Grossa, Pawła Śpiewaka i Andrzeja Żbikowskiego, stało się odkrycie – autoryzowane przez Żydowski Instytut Historyczny w Warszawie – że Polacy podczas drugiej wojny światowej zamordowali jakoby od 120 do 200 tys. Żydów[4].

W ten nurt przerzucania odpowiedzialności za zagładę Żydów na Polskę i Polaków wpisał się też prezydent Bronisław Komorowski, który w liście z okazji 70. rocznicy mordu w Jedwabnem, odczytanym podczas uroczystości 10 lipca 2011 roku przez Tadeusza Mazowieckiego, stwierdził, że „naród ofiar… bywał także sprawcą”[5]. Tak mocno nie postawił sprawy w odniesieniu do Niemiec i Niemców żaden przywódca Republiki Federalnej Niemiec, ani nikt inny po 1945 roku. Mimo że nazizm cieszył się poparciem przytłaczającej większości Niemców od początku do końca istnienia III Rzeszy, nigdy nie oskarżano Niemców jako narodu o sprawstwo zbrodni popełnionych przez III Rzeszę. Od początku w tej kwestii oddzielano „hitlerowców” i „nazistów” od narodu niemieckiego. Z czasem oddzielono ich tak konsekwentnie, że obecnie na Zachodzie mało kto do rzeczownika „naziści” dodaje przymiotnik „niemieccy”. Tymczasem prezydent Komorowski stwierdził wprost, że za Jedwabne ponoszą winę Polacy jako naród i to poszło w świat.

Jeżeli zdaniem głowy państwa nie pojedyncze osoby, ale cały naród polski był sprawcą zagłady Żydów, to nie może dziwić, że znajduje to swoje odzwierciedlenie w publikacjach i wypowiedziach pojawiających się na Zachodzie. Oprócz wypowiedzi Kevina McCarthy’ego i Joëla Mergui pojawiła się ostatnio publikacja, gdzie jest mowa o „polskim SS”. Skoro były „polskie obozy”, a naziści byli bezprzymiotnikowi (w domyśle też „polscy”), to i musiało być „polskie SS”. Jeśli od kilkudziesięciu lat wszelkimi sposobami – na płaszczyźnie literackiej, publicystycznej, naukowej, medialnej i politycznej – nakręca się kampanię kreowania polskiej odpowiedzialności za Holokaust, to kampania ta musi podlegać regułom postępującej radykalizacji.

O „polskim SS” jest mowa na stronie 178 publikacji „Flight and Freedom. Stories of Escape to Canada”, wydanej we wrześniu 2015 roku przez kanadyjskie wydawnictwo „Between the Lines”. Autorami tej książki są Ratna Omidvar – adwokat i bojowniczka o prawa człowieka rodem z Indii, oraz Dana Wagner – pracownik naukowy Uniwersytetu Ryerson w Toronto, gdzie zajmuje się stosunkami międzynarodowymi. Ich publikacja jest zbiorem wywiadów z uchodźcami i ofiarami wojen, czystek etnicznych, ludobójstw i dyktatur. Autorki zgromadziły całą mozaikę, wrzucając do jednego worka ofiary różnych wojen w Afganistanie, Etiopii, Laosie, Salwadorze, Somalii, Sri Lance i Wietnamie, dyktatur w Chile, Myanmarze (Birmie), Iranie i Ugandzie, ludobójstw w Bośni i Hercegowinie, Kambodży, Rwandzie i Imperium Osmańskim. Nie zabrakło oczywiście rozdziału mówiącego o ofierze Holokaustu. Jest to rozdział 25 zatytułowany „Max Farber, Poland”[6]. Przedstawia on historię polskiego Żyda Maxa Farbera, którą opowiada jego syn Bernie M. Farber (ur. 1951) – dyrektor wykonawczy Instytutu Mojżeszowego (Mosaic Institute) w Toronto, wieloletni wysoki funkcjonariusz Kanadyjskiego Kongresu Żydowskiego oraz Centrum na Rzecz Spraw Izraelskich i Żydowskich (Centre for Israel and Jewish Affairs), znany m.in. z kampanii sprzeciwu wobec beatyfikacji papieża Piusa XII z powodu jego domniemanej obojętności wobec Holokaustu.

Strona tytułowa publikacji „Flight and Freedom. Stories of Escape to Canada”. Fot. www.btlbooks.com

Strona tytułowa publikacji „Flight and Freedom. Stories of Escape to Canada”. Fot. http://www.btlbooks.com

Z opowieści Berniego M. Farbera dowiadujemy się, że jego ojciec Max pochodził z okolic Sokołowa Podlaskiego, gdzie Żydzi żyli względnie spokojnie (relative calm) w okresie „sowieckiej Polski” (Soviet Poland – sic!), czyli w latach 1939-1941. Spokój ten zakłóciła dopiero agresja Niemiec na ZSRR 22 czerwca 1941 roku. Pierwsza żona Maxa Farbera, jego dwoje dzieci oraz siedmioro braci i sióstr zostało zamordowanych w ośrodku zagłady bezpośredniej w Treblince. Niestety czytelnik nie dowiaduje się, że zostali zamordowani przez Niemców i dlaczego Max Farber nie został zamordowany razem z nimi. Kto go ocalił? Jakim cudem znalazł się po wojnie w Kanadzie? Jest natomiast mowa o „polskim SS”[7].

Nie wierzę w to, że pan Bernie Farber oraz specjalistka od stosunków międzynarodowych Ryerson Univeristy nie wiedzą kto był sprawcą Holokaustu i że nie było żadnego „polskiego SS”. Nawet na Zachodzie są dostępne publikacje, z których można się dowiedzieć, że wśród 38 dywizji Waffen-SS znajdowały się dywizje złożone z Albańczyków, Austriaków, Azerów, Belgów, Białorusinów, Bośniaków, Chorwatów, Duńczyków, Estończyków, Finów, Francuzów, Holendrów, Łotyszy, Niemców, Norwegów, Rosjan, Tatarów krymskich, Ukraińców, Węgrów i Włochów. Nie było natomiast dywizji Waffen-SS ani żadnej innej formacji SS złożonej z Polaków[8]. Próby utworzenia przez Niemców polskiej formacji Waffen-SS, podejmowane w latach 1942-1944, zakończyły się niepowodzeniem z powodu braku większej ilości ochotników[9], co wydaje się dziwne chociażby w kontekście enuncjacji panów McCarthy’ego i Grossa na temat „wrodzonego antysemityzmu” Polaków. Informacje na ten temat można uzyskać nawet z Wikipedii. Zatem w wypadku Berniego Farbera, Ratny Omidvar i Dany Wagner najprawdopodobniej nie mamy do czynienia z ignorancją, ale ze świadomą dezinformacją, która została podyktowana udziałem tych osób w operacji kreowania Polski jako winowajcy zastępczego zagłady Żydów.

Podobnie jak działacze Reduty Dobrego Imienia-Polskiej Ligi przeciw Zniesławieniom uważam za niepoważne tłumaczenie autorek, że pisząc o „polskim SS” popełniły „błąd gramatyczny”[10]. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w zachodnim piśmiennictwie nagromadziło się zbyt dużo tych „błędów gramatycznych” związanych z nazewnictwem obozów, formacji i zbrodni III Rzeszy Niemieckiej. Ich nagminne pojawianie się daje podstawę do wyciągnięcia wniosku, że jest to akcja celowa i odgórnie koordynowana.

Operacja kreowania winowajcy zastępczego

Nie jest tajemnicą, że „polskie obozy koncentracyjne” zostały wymyślone przez Alfreda Benzingera – w okresie drugiej wojny światowej sierżanta tajnej policji polowej Wehrmachtu (Geheime Feldpolizei), a po jej zakończeniu szefa Agencji 114 (Dienststelle 114). Była to tajna komórka zachodnioniemieckich służb wywiadowczych, służąca jako przykrywka dla działalności byłych nazistów w tych służbach. Początkowo wchodziła w skład tzw. Organizacji Gehlena – niemieckiej służby wywiadowczej utworzonej w 1945 roku z inicjatywy Amerykanów przez byłego generała Wehrmachtu Reinharda Gehlena, który podczas drugiej wojny światowej kierował specjalną służbą wywiadowczą o nazwie Obce Armie Wschód (formalnie był to XII Wydział Sztabu Generalnego Dowództwa Wojsk Lądowych). Po przyjęciu RFN do NATO w 1955 roku Organizację Gehlena przekształcono rok później w Federalną Służbę Wywiadowczą (Bundesnachrichtendienst-BND). Agencja 114 została włączona do BND dopiero w 1960 roku. Zajmowała się wywiadem wymierzonym w ZSRR oraz zwalczaniem krajowych ruchów lewicowych i pacyfistycznych.

Znacznie wcześniej, bo w 1956 roku, Agencja 114 zaprojektowała tajną operację wybielania niemieckiej odpowiedzialności za zbrodnie III Rzeszy. Benzinger zaproponował, żeby wprowadzić do obiegu medialnego określenie „polskie obozy koncentracyjne (zagłady)”, a zarzuty o kłamstwo i manipulację odpierać tłumaczeniem, że termin ten odnosi się do lokalizacji geograficznej. „Odrobina fałszu w historii po latach może łatwo przyczynić się do wybielenia historycznej odpowiedzialności Niemiec za Zagładę” – miał wówczas powiedzieć Benzinger[11].

Tak rozpoczęła się, trwająca już ponad pół wieku, kampania przerzucania odpowiedzialności za zagładę Żydów z Niemiec na Polskę. W kampanii tej bynajmniej nie uczestniczyły tylko zachodnioniemieckie służby wywiadowcze. Nie będę szerzej analizował dlaczego w operacji kreowania winowajcy zastępczego w postaci Polski tak szeroki udział brali i biorą dziennikarze, publicyści, reżyserzy, historycy i osoby publiczne narodowości żydowskiej lub pochodzenia żydowskiego. Bliżej to zagadnienie zostało omówione w publicystyce m.in. Pawła Lisickiego, Stanisława Michalkiewicza, Jerzego Roberta Nowaka, czy Bogusława Wolniewicza. Aczkolwiek trzeba też przyznać, że byli Żydzi protestujący przeciwko takiemu fałszowaniu historii i zniesławianiu Polski. Należał do nich m.in. były więzień Auschwitz i historyk, wieloletni dyrektor Instytutu Pamięci Yad Vashem, prof. Israel Gutman (1923-2013), który stwierdził, że używanie określenia „polskie obozy koncentracyjne” jest jedną z form negowania Holokaustu. Natomiast w 2005 roku Amerykański Kongres Żydowski uznał takie określenie niemieckich obozów za „mylące i szkodliwe”.

Po raz pierwszy o „polskich obozach śmierci” była mowa w sztuce Arthura Millera „Incydent w Vichy”, którą wystawiono w Nowym Jorku w 1964 roku. Od tamtego czasu termin ten był używany tysiące razy przez media, głównie zachodnie. Prawdziwa plaga pisania o „polskich obozach” nastąpiła po 1989 roku. Według polskiego MSZ tylko w 2009 roku określenie to pojawiło się 103 razy, w tym 20 razy w mediach niemieckich, po 16 razy w mediach amerykańskich i hiszpańskich, 8 razy w Austrii, 6 razy w Kanadzie, 5 razy we Francji oraz po jednym razie na Słowacji, w Serbii i Irlandii. Określenia „polskie obozy” używały dotychczas media amerykańskie (m.in. „Boston Globe”, „New York Times”, „New York Daily News”, ABC News, CBS News), brytyjskie (m.in. „The Guardian”, TV Channel 4 News), włoskie („Corriere della Sera”, „Il Sore 24 Ore”, „La Repubblica”, „La Stampa”, „L’Unitá”, agencja ANSA), francuskie (m.in. „Le Figaro”, „Le Monde”), belgijskie („Metro”), norweskie („Avisa Sor-Trondelag”), słowackie (TV TA3, STV), rosyjskie (m.in. RIA Novosti, RT), izraelskie (m.in. „Haaretz”), niemieckie („Bild”, „Der Spiegel”, „Der Tagesspiegel”, „Die Welt”, „Die Zeit”, „Focus”, „Junge Welt”, „Rheinische Post”, „Stern”, „Süddeutsche Zeitung”, „Thurgauer Zeitung”, „Westdeustche Zeitung”, agencja DPA, niemiecki Reuters), a także argentyńskie, australijskie, brazylijskie, bułgarskie, czeskie, fińskie, hiszpańskie, irlandzkie, kanadyjskie, luksemburskie, macedońskie, norweskie, portugalskie, słoweńskie, szwajcarskie, wenezuelskie i węgierskie[12]. Terminu „polskie obozy” użyło też kilkakrotnie Centrum Szymona Wiesenthala, które wydawałoby się powinno doskonale wiedzieć czyje były obozy istniejące podczas drugiej wojny światowej na okupowanych przez Niemcy ziemiach polskich. Określenia „polish death camp” użył 29 maja 2012 roku podczas oficjalnego wystąpienia z okazji pośmiertnego uhonorowania Jana Karskiego prezydent USA Barack Obama. Stosowali go też w swoich wypowiedziach inni politycy amerykańscy (m.in. senator Sam Brownback).

Wspomniane media zwykle uzasadniają używanie nazwy „polskie obozy” lokalizacją geograficzną największych obozów koncentracyjnych i ośrodków zagłady, stworzonych przez III Rzeszę. Takie stanowisko zajęła też m.in. norweska Rada Etyki Mediów uznając, że określenie „polski obóz koncentracyjny” nie narusza zasad dziennikarstwa[13]. Istnieją jednak przynajmniej dwa środowiska, które nie ukrywają, że o „polskich obozach” mówią dosłownie. Są to ślązakowcy i neobanderowcy, którzy głoszą, że Polska po 1945 roku jakoby dokonała masowych zbrodni na Ślązakach i Ukraińcach właśnie w „polskich obozach koncentracyjnych” (chodzi im m.in. o obozy internowania w Jaworznie i Świętochłowicach).

Stosowanie przez niektórych zachodnich autorów terminu „polskie obozy” niejednokrotnie zawiera wyraźny podtekst, że były one „polskie” bynajmniej nie ze względu na swoje położenie. Przykładem tego jest chociażby Alan M. Dershowitz – adwokat rabina Avrahama Weissa (organizatora prowokacji w oświęcimskim Karmelu w 1989 roku) – który w swojej książce „Hucpa” napisał, iż Żydów „zagazowano w olbrzymich polskich obozach zagłady w Auschwitz-Birkenau, Treblince, Bełżcu, Chełmnie i Sobiborze[14].

Niemiecki historyk Dieter Schenk w wypowiedzi dla Polskiego Radia w październiku 2013 roku uznał, że w jego kraju określenie „polskie obozy zagłady” używane jest celowo i jest to świadoma manipulacja. Wezwał też rząd polski do bezwzględnej walki z tego typu przekłamaniami[15]. Wkrótce organy polskiego państwa pokazały jak prowadzą taką walkę. Okazją ku temu był wniosek niemieckiej Polonii o ściganie przez polski wymiar sprawiedliwości niemieckiego dziennika „Rheinsche Post”, na którego łamach w sierpniu 2013 roku napisano o „polskich obozach” i „polskich gettach”. Wyciągnięcie konsekwencji prawnych wobec tej gazety uniemożliwiła prokurator Mariola Reda-Pieczeniewska z Prokuratury Rejonowej dla Warszawy-Mokotowa, która uznała, że autorzy publikacji nie mieli zamiaru znieważenia narodu polskiego, ponieważ podobno chcieli jedynie wskazać, iż obozy i getta były na ziemiach polskich[16].

Od „polskich obozów” do „Nazi Poland”

Z czasem obok używania nazwy „polskie obozy” jako rzekomego określenia ich lokalizacji geograficznej rozpoczęło się sugerowanie wprost polskiego udziału w zagładzie Żydów podczas drugiej wojny światowej. W popularnym amerykańskim serialu telewizyjnym „Holocaust” z 1978 roku krwawej pacyfikacji getta warszawskiego w 1943 roku dokonuje razem z SS oddział żołnierzy ubrany w polskie mundury i z orzełkami na rogatywkach (pierwowzór „polskiego SS”?). W wydanej rok później powieści amerykańskiego pisarza Williama Styrona „Wybór Zofii” (zekranizowanej przez Alana Pakulę w 1982 roku) plan zagłady Żydów opracowuje dla III Rzeszy Polak-profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego. W tym nurcie sytuuje się też paszkwilanckie pisarstwo wielu autorów, głównie żydowskiego pochodzenia (m.in. Jerzy Kosiński), o których szerzej wspomniałem w swoim artykule „Kto neguje Holokaust?”, publikowanym na łamach „Myśli Polskiej”. Do tego nurtu zalicza się także tzw. pedagogika wstydu, czyli uznawana w niektórych kręgach za naukową publicystyka historyczna Jana Tomasza Grossa, Jana Grabowskiego i innych autorów.

Nie można zatem wykluczyć, że określenie „polskie SS” w publikacji „Flight and Freedom. Stories of Escape to Canada” jest fragmentem wyższego etapu operacji kreowania winowajcy zastępczego niemieckich zbrodni z okresu drugiej wojny światowej.

Bezpośredniego oskarżenia Polski o zagładę Żydów podczas drugiej wojny światowej dokonał po raz pierwszy w 1994 roku Norman F. Cantor – profesor historii na New York University – który w swojej książce „The Sacred Chain. The History of the Jews” napisał, że współudział Polaków w zagładzie Żydów „był znaczący i nie podlegający dyskusji (…). Polscy katolicy tysiącami pracowali w obozach koncentracyjnych i komandach śmierci (…). Polscy katolicy tysiącami uczestniczyli w obsłudze obozów koncentracyjnych i plutonów egzekucyjnych”[17]. W tym samym roku Andrew Kendall – redaktor naczelny największej kanadyjskiej gazety codziennej „The Toronto Star” – oskarżył Armię Krajową o masowe zbrodnie na Żydach, a rząd polski na uchodźstwie o rzekome opóźnianie informacji o zagładzie Żydów[18]. Drogę Cantorowi i Kendallowi utorował niewątpliwie Reuben Ainsztein – brytyjski publicysta żydowskiego pochodzenia – który w wydanej w 1974 roku w USA książce „Jewish resistance in Nazi-occupied Eastern Europe” napisał, że „wielu z polskich nazistów, to byli polscy oficerowie i jako takim dano im dowództwo nad oddziałami Armii Krajowej, gdzie robili wszystko, aby zintensyfikować antyżydowską nienawiść”[19].

W 2004 roku dziennikarz Hans-Wilhelm Steinfeld oskarżył Polaków w norweskiej telewizji NHK o dokonanie pogromów lwowskich w 1941 roku, których sprawcami faktycznie byli nacjonaliści ukraińscy. Użył przy tym określenia „polscy naziści we Lwowie”[20]. Efraim Zuroff – dyrektor wspomnianego Centrum Szymona Wiesenthala – w wywiadzie dla „Le Figaro” z 28 stycznia 2005 roku powiedział, że w Polsce istniał „reżim pronazistowski”[21].

Po „polskich obozach” przyszła kolej na „polskie getta” i „Nazi Poland” („nazistowska Polska”). Nic więc dziwnego, że musiało się też pojawić „polskie SS” i bynajmniej nie jest to „błąd gramatyczny”. Sformułowanie „polskie getta” – w odniesieniu do gett żydowskich w okupowanej przez Niemców Polsce – pojawiło się m.in. w kwietniu 2009 roku na internetowym portalu „Gazety Wyborczej” (gazeta.pl)[22]. Terminu „Nazi Poland” – jako rzekomego określenia Polski okupowanej przez Niemcy – używały kilkakrotnie m.in. „Los Angeles Times”, „San Francisco Chronicle”, czy hiszpańskie „Publico”[23]. Stał się on także tytułem książki Fay Walker i Leo Rosen – „Hidden. A Sister and Brother in Nazi Poland”, wydanej w 2002 roku przez Uniwersytet Stanowy Wisconsin. Redaktorem tej książki była Caren S. Neile, przedstawiana na stronie internetowej uniwersyteckiego wydawnictwa jako „zawodowa pisarka i wydawca”[24].

F. Kathleen Foley w recenzji sztuki teatralnej o Jerzym Kosińskim („More Lies About Jerzy”) napisała, że „Jerzy Kosiński wzbudził kontrowersje swoją powieścią „Malowany Ptak”, którą chętnie promował jako autobiograficzną relację ze swego dzieciństwa w nazistowskiej Polsce”[25]. W 2005 roku francuski dziennik „Le Progress” w serii artykułów poświęconych wizycie młodzieży z Lyonu w Muzeum Auschwitz-Birkenau podał m.in., że pierwsze obozy koncentracyjne były otwierane w 1940 roku przez Polaków i że „naziści znaleźli w Polsce warunki do rozwoju obozów”[26].

Nigdy nie zetknąłem się z tym, żeby o jakimkolwiek innym oprócz Polski kraju okupowanym przez III Rzeszę Niemiecką pisano, że był „nazistowski”. Nigdy też nie słyszałem, żeby ktoś nazwał Natzweiler obozem „francuskim”, Malines obozem „belgijskim”, Hertogenbosch obozem „holenderskim”, Terezin obozem „czeskim”, Mauthausen obozem „austriackim”, Kaiserwald obozem „łotewskim”, a Mały Trościeniec obozem „białoruskim” i uzasadniał to lokalizacją geograficzną. Dlaczego więc te „przejęzyczenia” i „błędy gramatyczne” nagminnie pojawiają się tylko w stosunku do Polski?

Nigdy również nie zetknąłem się z tym, żeby reżim Vichy we Francji, rząd Quislinga w Norwegii, albo reżim ludaków na Słowacji były opisywane jako nazistowskie, choć przecież były nazizmowi bliskie, a Francja-Vichy i Słowacja aktywnie współpracowały z III Rzeszą w zagładzie Żydów. Zazwyczaj mówi się w tym wypadku o „satelitach III Rzeszy”. Nigdy nie zetknąłem się, by ktoś mówił o nazistowskiej Danii, chociaż pod okupacją niemiecką działał duński rząd, a nawet parlament. Nigdy nie spotkałem się z określeniem „nazistowskie Węgry”, chociaż po odsunięciu od władzy Miklósa Horthy’ego w 1944 roku Niemcy zainstalowali w tym kraju jawnie nazistowski reżim strzałokrzyżowców. Nigdy nie zetknąłem się, by mówiono o nazistowskiej Rumunii, chociaż reżim Antonescu samodzielnie przeprowadził zagładę 265 tys. Żydów (43 proc. wszystkich Żydów rumuńskich)[27]. Ba, nawet w stosunku do chorwackich ustaszy i ich tzw. Niepodległego Państwa Chorwackiego rzadko pojawia się przymiotnik „nazistowski”, chociaż swoim fanatyzmem i okrucieństwem przewyższali nazistów niemieckich. Rzadko też spotykałem się z nazywaniem obozu zagłady w Jasenovac mianem obozu chorwackiego (najczęściej jest to obóz „faszystowski”), chociaż był to obóz chorwacki – jedyny podczas drugiej wojny światowej nazistowski obóz koncentracyjny założony w Europie przez państwo inne niż III Rzesza Niemiecka.

W przypadku tych państw nikt nigdy się nie „przejęzyczył”. Nie było nazistowskiej Francji, Rumunii i Słowacji oraz nazistowskich Węgier. Nie było nawet nazistowskich Niemiec. Była natomiast „nazistowska Polska” z „polskimi obozami” i „polskim SS”.

W 2007 roku hiszpańska dziennikarka i pisarka Pilar Rahola w słynnym artykule na łamach „El Pais” pt. „Polska wciąż budzi grozę” stwierdziła m.in., że „Kluczową rolę w Holokauście odegrali Polacy (…). Polacy wymyślili antysemityzm. Był w Polsce, zanim doszli do władzy faszyści (…). Zrobiłam analizę historii Żydów i Kościoła katolickiego. Rola, jaką odegrał ten Kościół, w tym też polski, w Holokauście jest zasadnicza”[28]. Można powiedzieć, że obłęd sięgnął zenitu.

Cena rozwoju zależnego

Operacja zapoczątkowana w 1956 roku przez służby specjalne RFN przybrała w ostatnich latach na sile i nieubłaganie zmierza do wykreowania Polski już nie na zastępczego i drugoplanowego, ale głównego winowajcę Holokaustu. Ta operacja jest prowadzona w różnych krajach i przez różne środowiska. Ma też różne cele. Jeden cel jednakże wydaje się wiodący, a jest nim moralna i polityczna degradacja Polski celem jej podporządkowania ośrodkom kreującym nowy porządek globalny.

Siły polityczne rządzące w Polsce po 1989 roku przez długi czas nie rozumiały powagi sytuacji, a na kampanię zniesławiania reagowały połowicznie, chaotycznie i niejednokrotnie bojaźliwie. Główni aktorzy polskiej sceny politycznej nie wyobrażają sobie funkcjonowania kraju w innej konstelacji geopolitycznej niż opcja euro-atlantycka, a ich daleko posunięta podległość wobec Zachodu niejednokrotnie stanowiła przeszkodę w skutecznej walce z kampanią oczerniania. Niestety realia są takie, że „polskie obozy”, „polskie SS” i „Nazi Poland” – tak jak deindustrializacja, depopulacja, emigracja zarobkowa, udział w „misjach pokojowych” w Iraku i Afganistanie oraz wspieranie pomajdanowej Ukrainy – są ceną, jaką trzeba płacić za funkcjonowanie w ramach opcji euro-atlantyckiej. Jest to cena – mówiąc językiem socjologii – rozwoju zależnego, a innymi słowy cena przynależności Polski do postmodernistycznej cywilizacji Zachodu, w której – zgodnie z założeniami konstruktywizmu – klasycznie pojmowana prawda i moralność nie istnieją.

[1] We francuskim dzienniku ‘Le Figaro” pojawił się zwrot „polski obóz zagłady”, http://www.kresy.pl, 11.02.2016.

[2] B. Piętka, „Kto neguje Holokaust?”, „Myśl Polska” nr 5-6 (2071/72), 31.01-7.02.2016, s. 17.

[3] Irlandzki historyk: Polacy nie mogą zaprzeczyć swojej roli w Auschwitz, http://www.onet.pl, 19.09.2015.

[4] To już chorobliwe! Jan Tomasz Gross w „Deutschlandfunk”: „Polacy zabili podczas okupacji dziesiątki tysięcy Żydów. Teraz znów idziemy w kierunku autorytaryzmu”, http://www.wpolityce.pl, 19.02.2016; Jan T. Gross: chcę rozświetlić ciemność, http://www.onet.pl, 20.02.2016; Prof. Żbikowski: z rąk Polaków mogło zginąć 150 tys. Żydów, http://www.wiadomosci24.pl, 26.04.2014; wywiad Pawła Śpiewaka dla „Rzeczpospolitej” (26-27.11.2011); wywiad Aliny Całej dla „Rzeczpospolitej” (25.05.2009) pt. „Polacy nie zdali egzaminu”.

[5] Prezydent Komorowski o Jedwabnem: „Naród ofiar musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą”. Czy to był „naród”?, http://www.wpolityce.pl, 10.07.2011.

[6] Flight and Freedom. Strories of Escape to Canada by Ratna Omidvar and Dana Wagner, http://www.btlbooks.com (dostęp 5.02.2016).

[7] „Polskie SS” w książce kanadyjskiego wydawnictwa. Ambasada reaguje, http://www.fakty.interia.pl, 5.02.2016; Refugee Stories: Flight and Freedom by Bernie Farber, http://www.nowtoronto.com (dostęp 5.02.2016), Max Farber, told by Bernie Farber, http://www.flightandfreedom.ca (dostęp 5.02.2016).

[8] Por. Ch. Bishop, „Waffen-SS Divisions 1939-45” (wyd. pol., „Dywizje Waffen-SS 1939-1945”, Warszawa 2015).

[9] J. Gdański, „Polacy po stronie Niemców”, „Inne Oblicza Historii” nr 02/2005; H. Kawka, „Polnische Wehrmacht”, „Inne Oblicza Historii” nr 02-03/2007; C. Madajczyk, „Polityka III Rzeszy w okupowanej Polsce”, t. I, Warszawa 1970, s. 462; S. Żerko, „Próba sformowania na Podhalu „Legionu Góralskiego” Waffen-SS”, „Przegląd Zachodni” nr 2 (284), Poznań 1997, s. 217-222.

[10] Autorki kanadyjskiej książki twierdzą, że „Polish SS” to… błąd gramatyczny. Reduta Dobrego Imienia interweniuje, http://www.natemat.pl (dostęp 22.02.2016).

[11] T. Formicki, Nazistowskie demony nad niemieckimi służbami specjalnymi, http://www.konserwtyzm.pl, 26.01.2012; M. Ziętek, Polityka historyczna, http://www.realitas.pl, 5.05.2012.

[12] Błędne nazewnictwo w mediach zagranicznych dotyczące obozów koncentracyjnych hitlerowskich Niemiec na terenach okupowanej Polski. Raport Departamentu Systemu Informacji MSZ (styczeń-marzec 2005 r.), http://www.msz.gov.pl (dostęp 23.02.2016).

[13] W Norwegii określenie „polskie obozy” nie narusza zasad, http://www.tvn24.pl, 26.11.2015.

[14] J. R. Nowak, Osaczanie Polski, „Niedziela” nr 7/2011, http://www.sunday.niedziela.pl (dostęp18.01.2016).

[15] Niemiecki historyk: Niemcy świadomie używają sformułowania „polskie obozy zagłady”. Nie ma mowy o lapsusie językowym, http://www.wpolityce.pl, 12.10.2013.

[16] Prokuratura: były polskie obozy koncentracyjne, http://www.gpcodziennie.pl, 13.12.2013; „Polskie obozy koncentracyjne” standardem również dla polskiej prokuratury?, http://www.wpolityce.pl, 13.12.2013; Prokuratura: zwrot „polskie obozy” nie znieważa Polaków, http://www.polskieradio.pl.

[17] N. F. Cantor, „The Sacred Chain. The Histoty of the Jews”. New York 1994, s. 345-346.

[18] „The Toronto Star” z 27.05.1994.

[19] R. Ainsztein, „Jewish resistance in Nazi-occupied Eastern Europe. With a historical survey of the Jew as fighter and soldier in the Diaspora”, New York 1974, s. 676.

[20] Błędne nazewnictwo w mediach zagranicznych dotyczące obozów koncentracyjnych…

[21] Tamże.

[22] Ponad 60 lat po wojnie odkryli, że przeżyli dokładnie to samo, http://www.gazeta.pl, 20.04.2009.

[23] A. Heller, „Murals from Nazi Poland see the light”, http://www.sfgate.com (strona internetowa „San Francisco Chronicle”), 23.02.2009; P. L. Woods, „Hellish days in Nazi Poland”, http://www.latimes.com (strona internetowa „The Los Angeles Times”), 24.05.2008.

[24] Hidden. A Sister and Brother in Nazi Poland, http://www.uwpress.wisc.edu (strona internetowa The University of Wisconsin Press), dostęp 23.02.2016.

[25] O „nazistowskiej Polsce” w „Los Angeles Times”, http://www.fronda.pl, 6.06.2010.

[26] Błędne nazewnictwo w mediach zagranicznych dotyczące obozów koncentracyjnych…

[27] D. Deletant, „Rumunia. Zapomniany sojusznik Hitlera”, Warszawa 2010.

[28] Hiszpańska dziennikarka znów oskarża nas o Holokaust, http://www.dziennik.pl, 12.10.2007.

Skąd się wzięło „polskie SS”?

http://www.mysl-polska.pl/814

„Myśl Polska” nr 11-12 (2077/78), 13-20.03.2016, s. 16-17

„Myśl Polska” nr 13-14 (2079/78), 27.03-3.04.2016, s. 16

Bohdan Piętka

Oświęcim, 23 lutego 2016 r.

Wiatrowycz nie chce pojednania

Dla bacznego obserwatora życia politycznego w Polsce nie jest tajemnicą, że dwa śmiertelnie skonfliktowane obozy polityczne – oprócz wspólnego solidarnościowego pnia – mają też wspólny mianownik. Jest nim rusofobia i ukrainofilstwo. Różnica w tej kwestii polega co najwyżej na wzajemnym licytowaniu się kto jest bardziej antyrosyjski i proukraiński. Ta licytacja – co szczególnie dobrze widać na łamach „Gazety Wyborczej” i „Gazety Polskiej” – jest robiona bardziej na pokaz, by się „pięknie różnić”. Faktycznie bowiem pomiędzy obozem „liberalnym” a „prawicowo-niepodległościowym” w kwestii tzw. polityki wschodniej większych różnic nie ma.

Można to zauważyć chociażby w dwumiesięczniku „Nowa Europa Wschodnia”, który wydaje fundacja o nazwie Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego przy finansowym wsparciu miasta Wrocław oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Na jego łamach publikują autorzy reprezentujący oba śmiertelnie skonfliktowane obozy polityczne i bynajmniej się nie licytują, tylko płyną szerokim nurtem rusofobii i ukrainofilstwa pod batutą ducha Jerzego Giedroycia. To właśnie bowiem myśl polityczna Jerzego Giedroycia przyświeca autorom „Nowej Europy Wschodniej”, w których gronie ze strony polskiej znaleźli się m.in.: Aleksander Kwaśniewski, Tadeusz Mazowiecki, Adam Michnik, Andrzej Nowak, Adam Daniel Rotfeld, Radosław Sikorski i Barbara Skarga.

O wiele jednak ciekawszy jest zagraniczny skład autorów periodyku, który podaje Wikipedia. Obok Richarda Pipesa i Timothy Snydera – amerykańskich historyków o orientacji neokonserwatywnej – są to: Leonid Krawczuk – pierwszy prezydent Ukrainy, Oksana Zabużko – pisarka, poetka i zdeklarowana ukraińska nacjonalistka, Swietłana Aleksiejewicz – białorusko-ukraińska pisarka, działająca na odcinku walki o „demokrację” na Białorusi, Witalij Portnikow – ukraiński dziennikarz i jeden z organizatorów tzw. Euromajdanu, Serhij Żaden – ukraiński pisarz i aktywny uczestnik Euromajdanu, Lilia Szewcowa – rosyjska politolog, wykładowczyni amerykańskich uniwersytetów i uczestniczka konferencji Klubu Bilderberg, Iwan Wyrypajew – rosyjski reżyser i laureat tzw. Paszportu „Polityki”, oraz Eduard Limonow i Zachar Prilepin – formalnie też rosyjscy pisarze, ale bardziej znani jako przywódcy Partii Narodowo-Bolszewickiej.

Partia ta, założona przez Limonowa w 1992 roku, odwołuje się do tradycji komunizmu, neonazizmu, nacjonalizmu i anarchizmu. Jest też silnie antykapitalistyczna, antyliberalna i antysemicka. Została zdelegalizowana przez Sąd Obwodowy w Moskwie w 2005 roku, a w 2007 roku całkowicie zakazana przez administracją prezydenta Putina. O czym świadczy publikowanie liderów narodowego bolszewizmu przez „Nową Europę Wschodnią”? Świadczy o tym, że to samo towarzystwo, które zaciekle zwalcza w Polsce nacjonalizm i antysemityzm nie ma nic przeciw popieraniu najbardziej skrajnych sił w Rosji i na Ukrainie. Każdy sojusznik – czy to banderowiec czy narodowy bolszewik – jest dobry, żeby tylko zdestabilizować geopolityczną przestrzeń poradziecką, zgodnie z wytycznymi amerykańskiego ośrodka neokonserwatywnego. Takie jest moralno-polityczne oblicze „elit” III i IV RP, a „Nowa Europa Wschodnia” jest jego lustrzanym odbiciem.

„Nowa Europa Wschodnia” nr 1/2016

„Nowa Europa Wschodnia” nr 1/2016

W jej najnowszym numerze ze stycznia 2016 roku prof. Andrzej Nowak – jeden z „autorytetów moralnych” obozu PiS – swój wywód o polityce zagranicznej ministra Waszczykowskiego zaczyna od zdania: „Tak kompetentnego szefa dyplomacji w III Rzeczpospolitej jeszcze nie było”. Paweł Kowal ubolewa, że w obecnej sytuacji geopolitycznej „nikt z ważnych postaci Unii nie jest gotów stawiać na ostrzu noża sprawy relacji z Białorusią”. Piotr Marciniak – były zastępca ambasadora RP w Rosji – martwi się, że Warszawa nie ma „całościowego spojrzenia” i „odważnego planu działania” wobec nadchodzącej, jego zdaniem, dekompozycji Rosji. Adam Eberhardt – wicedyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich – omawia wszystkie zbrodnie Putina od 1999 roku, Piotr Pogorzelski rozwodzi się o ukraińskim „społeczeństwie obywatelskim”, a Justyna Prus-Wojciechowska wyraża satysfakcję z tego, że spadek cen ropy naftowej i zachodnie sankcje zrujnowały rosyjską politykę socjalną.

Najbardziej jednak zwraca uwagę rozmowa Marka Wojnara z Wołodymyrem Wiatrowyczem – kandydatem nauk, którego pan Wojnar tytułuje „profesorem”, przewodniczącym ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej i negacjonistą wołyńskim. Wywiad nosi znamienny tytuł „Porozumienie zamiast pojednania”[1].

Marek Wojnar przedstawia swojego rozmówcę jako historyka specjalizującego się dziejach OUN i UPA. Nie informuje jednak czytelnika, że jego publikacje spotkały się w Polsce z powszechną krytyką za tendencyjność i odejście od kanonów warsztatu naukowego historyka nawet ze strony środowisk ukrainofilskich, w tym Grzegorza Motyki[2]. Nie informuje też, że Wiatrowycz był w latach 2008-2010 dyrektorem archiwum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i w związku z tym jest podejrzewany o to, że w celu wybielenia OUN-UPA dokonywał wtedy fałszerstw dokumentów archiwalnych lub ich zniszczenia. Z kolei jako członek rady nadzorczej Muzeum „Na Łąckiego” we Lwowie doprowadził do tego, że na ekspozycji muzealnej propagowana jest teza, iż Polska na równi z Niemcami i ZSRR okupowała Lwów i Małopolskę Wschodnią. Wiatrowycz brał też udział w przygotowaniu ustawodawstwa z kwietnia 2015 roku, gloryfikującego OUN-UPA. Per Anders Rudling już w 2011 roku uznał Wiatrowycza za czołowego realizatora ukraińskiej polityki historycznej i apologetę OUN-UPA[3].

Na wstępie wywiadu Wiatrowycz stwierdza, że obecnie ukraiński IPN pracuje nad upamiętnieniem, a ściślej odpowiednim spreparowaniem, historii puczu kijowskiego z 2013/2014 roku. Jest to projekt Ustna Historia Majdanu, w ramach której ukraiński IPN wydał publikację „Majdan z pierwszej ręki”, a razem z polskim ośrodkiem Karta opublikował książkę „Ogień Majdanu”. Oczywiście w publikacjach tych zapewne nie wspomina się słowem o ustaleniach dr. Iwana Kaczanowskiego na temat rzeczywistych sprawców masakry na Majdanie 20 lutego 2014 roku. Ukraiński IPN opracowuje też „wspomnienia uczestników operacji antyterrorystycznej na wschodzie kraju”, czyli członków neobanderowskich formacji ochotniczych pacyfikujących Donbas. Myślę, że z opracowaniem tych wspomnień dr Wiatrowycz nie będzie miał większych problemów. Wystarczy sięgnąć do tak znanego wzorca jak „Litopys UPA” i powstanie jego dalszy ciąg.

Po tym krótkim wstępie Wiatrowycz od razu przechodzi do rzeczy i podkreśla, że „zarówno Majdan, jak i wojna na wschodzie kraju pozwoliły nam dokonać reinterpretacji historii Ukrainy w XX wieku”. Pan Marek Wojnar, uprzedzając swojego rozmówcę, zwraca uwagę, iż pewnie ma on na myśli to, że Stepan Bandera „stanie się tym, kim naprawdę był – bohaterem”, jak to Wiatrowycz napisał w zbiorze artykułów „Emocje wokół Bandery”. Wiatrowycz precyzuje, że słowa te napisał w artykule „Stare i nowe mity o Stepanie Banderze”, gdzie starał się „dekonstruować mity wokół Bandery, przede wszystkim sowieckie, których było najwięcej, a także mity, które pojawiły się już współcześnie. Majdan rozpoczął zmianę stosunku Ukraińców do Bandery”.

„W polityce pamięci Ukrainy – twierdzi Wiatrowycz – powinno znaleźć się miejsce zarówno dla sześciu czy siedmiu milionów Ukraińców walczących z nazizmem w szeregach Armii Czerwonej, jak i dla naszych rodaków  zmagających się z hitleryzmem w oddziałach UPA”. To zdanie nie spotkało się z żadnym sprzeciwem ze strony pana Wojnara, a przecież powinno. Po pierwsze, UPA nigdy i nigdzie nie walczyła z hitleryzmem, ale była tego hitleryzmu wiernym sojusznikiem i obficie czerpała z niego wzorce. Po drugie, czy pan Wiatrowycz nie widzi kuriozalności prowadzonej przez siebie polityki historycznej w sytuacji, gdy na jednej płaszczyźnie stawia Ukraińców z Armii Czerwonej i UPA? Kuriozalność ta sprowadza się nie tylko do różnic ideologiczno-politycznych, ale przede wszystkim do tego, że w szeregach Armii Czerwonej walczyło co najmniej 4,4 mln Ukraińców i co najmniej 500 tys. w komunistycznej partyzantce, natomiast liczebność UPA w szczytowym okresie (wiosna 1944 roku) zamykała się w przedziale 25-35 tys. ludzi. Ta liczebna dysproporcja najlepiej świadczy o tym, że UPA była marginesem narodu ukraińskiego, ograniczonym terytorialnie do czterech województw południowo-wschodnich II RP, a nie żadną przewodnią siłą polityczną i misterne zabiegi manipulacyjne pana Wiatrowycza tego faktu nie zmienią.

Na zafałszowanej mitologii UPA nie da się budować świadomości narodowej „nowego”, pomajdanowego narodu ukraińskiego, bo na kłamstwie i manipulacji nie można stworzyć nic trwałego. To się prędzej czy później zakończy wielką kompromitacją i wielka klapą, jak i cała pomajdanowa rzeczywistość Ukrainy.

Pan Wiatrowycz głęboko myli się twierdząc, że „resztki sowieckich mitów dotyczących wojny aktywnie wykorzystuje rosyjska propaganda w celu mobilizacji swoich zwolenników przeciwko Ukrainie”. To on tworzy mity i to jeszcze bardziej niedorzeczne niż te, które propagowała neobanderowska historiografia, uprawiana do 1991 roku głównie na emigracji w Kanadzie.

Nie można mówić o wkładzie Ukrainy w zwycięstwo nad nazizmem – jak tego chce pan Wiatrowycz – i równocześnie czcić oraz eksponować UPA, która z tymże nazizmem aktywnie współpracowała. To jest kpina i taką konkluzją pan Wojnar powinien zakończyć rozmowę, gdyby oczywiście sam nie wpisywał się w kpinę zaproponowaną przez pana Wiatrowycza. Zresztą szef ukraińskiego IPN twierdzi wprost, że ta polityka historyczna została stworzona na potrzeby wojny toczącej się w Donbasie, a więc jest to polityka krótkodystansowa, na której niczego trwałego się nie wzniesie.

Tu jednak pojawia się problem, na co zwraca uwagę pan Wojnar, bo OUN-B i jej ideologia budzą wątpliwości nie tylko ze względu na swój antypolonizm, ale także zajadły antysemityzm i skrajny szowinizm, który odnajdujemy w publicystyce takich ideologów nacjonalizmu ukraińskiego jak m.in. Mychajło Kołodziński, Iwan Mitrynga i Wołodymyr Martyneć.

W odpowiedzi pan Wiatrowycz uraczył swojego rozmówcę i czytelników prawdziwym festiwalem relatywizmu moralnego, cynizmu i bezczelnej kpiny. Jego zdaniem OUN była radykalna tylko w latach 30. XX wieku, ponieważ tworzyli ją ludzie młodzi. Natomiast podczas drugiej wojny światowej nacjonalizm ukraiński przeszedł ewolucję „w kierunku socjaldemokratycznym” (sic!) i podobno bliskie mu było wtedy hasło „wolność narodom, wolność człowiekowi”. Fragment ustawodawstwa z 9 kwietnia 2015 roku, gdzie jest mowa o tym, że „państwo ukraińskie uznaje za uprawnione środki i metody” stosowane przez OUN i UPA nie jest wedle Wiatrowycza pochwałą ludobójstwa wołyńsko-małopolskiego („zbrodni wołyńskiej”). To tylko pochwała rzekomego dążenia tych organizacji do niepodległości Ukrainy, a „zbrodnie wojenne” w „trudnym okresie” mieli popełniać „pojedynczy członkowie wymienionych organizacji”.

„Należy dążyć do prawdy historycznej” – poucza Wiatrowycz i potwierdza, że tę prawdę historyczną wyłożył w swoim dziele pt. „Druga wojna polsko-ukraińska 1942-1947”, gdzie twierdzi, iż żadnego ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej nie było. Rzekomo toczyły się tam tylko walki pomiędzy UPA i AK na tle „wojny chłopskiej”. Nie było żadnego rozkazu „przeprowadzenia czystki, a nawet nie było możliwości realizacji takiej akcji przez ukraińskie podziemie”. Zdaniem Wiatrowycza 11 lipca 1943 roku UPA zaatakowała tylko kilkanaście polskich wsi, a nie 99 (faktycznie w dniach 11-14 lipca 1943 roku UPA zaatakowała 167 polskich wsi, a w całym lipcu 1943 roku 530 wsi). To nie była żadna czystka etniczna, ale „konflikt”, a jednym z jego elementów był „bunt ludowy, który przeistoczył się w wojnę chłopską”. Przyczyną tego „konfliktu” i „wojny chłopskiej” była oczywiście „akcja kolonizacyjna” II Rzeczypospolitej. Ale wtedy na tych ziemiach już nie było II RP! Przeciw komu więc był ten „bunt ludowy”? Konflikty – zdaniem Wiatrowycza – podsycała też „władza sowiecka”. Tylko jak mogła to robić, skoro jej tam w 1943 roku w ogóle nie było? Tego ukraiński uczony niestety nie wyjaśnia, a pan Wojnar nie dopytuje. Wręcz przeciwnie, przyjmuje z uprzejmym milczeniem bezczelne stwierdzenie Wiatrowycza, że w 1943 roku na Wołyniu miało miejsce nie ludobójstwo na bezbronnej ludności cywilnej, ale „wojna armii partyzanckich z chłopską wojną w tle”.

Negacjonizm pana Wiatrowycza jest negacjonizmem bardzo niskiego lotu, obliczonym na odbiorcę o całkowicie wypranym mózgu i szczątkowej inteligencji. Należy pogratulować redakcji „Nowej Europy Wschodniej”, że udostępniła swoje łamy na propagowanie takiego negacjonzmu. Zwłaszcza w kontekście nadwrażliwości środowiska wydającego ten periodyk – czyli salonów warszawsko-krakowskich – na wszelkie przejawy negacjonizmu ludobójstwa niemieckiego na Żydach. Inną miarę przykłada to środowisko do negacjonizmu Holokaustu, a inną miarę do negacjonizmu zbrodni OUN-UPA, w czym najzwyklej nie widzi nic złego. Inną miarą jest mierzony przez „elity” III RP negacjonista wołyński Wiatrowycz, który bryluje na salonach warszawsko-krakowskich jako jeszcze jeden „autorytet moralny” i przyszywany mentor Polaków, a inną np. Dariusz Ratajczak, którego napiętnowanie za domniemany negacjonizm Holokaustu doprowadziło do zapomnianego grobu na cmentarzu w Opolu.

W swoich dalszych wywodach Wiatrowycz twierdzi, że na współczesnej Ukrainie podobno nie ma spuścizny nazistowskiej, bo nie ma pomnika Hitlera. Oczywiście jego zdaniem pomniki Bandery, Szuchewycza i Kłaczkiwśkiego do spuścizny nazistowskiej nie należą, tylko pewnie do „socjaldemokratycznej”, bo wedle kandydata nauk ze Lwowa OUN i UPA ewoluowały podczas drugiej wojny światowej właśnie w kierunku socjaldemokracji. Nie są też pomnikami nazizmu – zdaniem Wiatrowycza – pomniki ukraińskich esesmanów z dywizji SS-Galizien, bo one tylko upamiętniają poległych. Kłamliwie przy tym twierdzi, że do tej dywizji rzekomo mobilizowano Ukraińców przymusowo. Pan Wojnar także i to kłamstwo przyjmuje. Nie wiem czy świadomie i celowo czy z ignorancji, właściwej tzw. „elitom” III RP. Gdyby pan Wojnar chociaż zajrzał do Wikipedii, to by przeczytał już w pierwszym zdaniu, że 14. Dywizja Grenadierów (1. ukraińska) Waffen-SS „Galizien” („Hałyczyna”) została sformowana wiosną 1943 roku z ukraińskich ochotników z Galicji Wschodniej. Zresztą do zagranicznych formacji Waffen-SS mobilizowano tylko ochotników, o czym powinien wiedzieć już uczeń szkoły średniej.

Zdaniem Wiatrowycza nie można też uznać za gloryfikację nazizmu marszy pamięci ku czci dywizji SS-Galizien ani powszechnej na Ukrainie neonazistowskiej symboliki (m.in. pułku „Azow”), ponieważ „stworzenie wyczerpującego spisu zabronionej symboliki” jest „skomplikowane”, a symbolika „Azowu” „przypomina nazistowską, ale nią nie jest”.

Podsumowując swoje wywody szef ukraińskiego IPN uznał za priorytety ukraińskiej polityki historycznej – obok gloryfikacji OUN, UPA i dywizji SS-Galizien – upamiętnienie Wielkiego Głodu (Hołodomoru) i Holokaustu (zbrodnia w Babim Jarze). Tzw. Hołodomor stanowi od lat 30. XX wieku stały punkt propagandy nacjonalistów ukraińskich, przy pomocy którego szczególnie banderowcy rozgrzeszali swoje zbrodnie. Tak też Hołodomor jest postrzegany przez instytucję kierowaną przez pana Wiatrowycza – jako narzędzie do rozgrzeszania zbrodni banderowskich i nazistowskich. Kogoś może jednak zdumiewać wrzucanie do jednego worka z OUN-UPA i SS-Galizien Holokaustu zważywszy na to, że nacjonaliści ukraińscy brali aktywny udział w Holokauście, w tym w zbrodni w Babim Jarze, w której współuczestniczyła ukraińska policja pomocnicza złożona z członków melnykowskiej frakcji OUN. Nie powinno to jednak dziwić, ponieważ nacjonaliści ukraińscy już w latach 50. XX wieku zdystansowali się od antysemityzmu, dzięki czemu zostali uznani przez CIA za bratnią duszę. To obłudne czczenie przez nich obecnie ofiar Holokaustu jest jeszcze jednym parawanem dla idei przewodniej ich polityki historycznej, jaką jest przede wszystkim heroizacja OUN i UPA.

Wiatrowycz uważa, że „na ziemiach Ukrainy doszło do wielu ludobójstw”. Oprócz Hołodomoru i Holokaustu wymienia deportację Tatarów krymskich, niemieckie zbrodnie na radzieckich jeńcach wojennych i ludobójstwo Polaków w ramach operacji polskiej NKWD z lat 1937-1938. Nie wymienia jednak ludobójstwa banderowskiego na Polakach z lat 1943-1944. Swój wywód kończy stwierdzeniem, że „naszym celem nie jest pojednanie. Celem, jaki sobie stawiamy jest porozumienie. Różnice między nami w ocenie konfliktu polsko-ukraińskiego pozostaną”.

Myślę, że to „porozumienie” – nie między narodami, ale między władzami w Kijowie oraz „elitami” III i IV RP – już nastąpiło, czego efektem jest m.in. omówiony wywiad Wiatrowycza dla „Nowej Europy Wschodniej”. W porozumieniu tym obie strony niemal dokładnie wzorują się na konsensusie pomiędzy władzami ZSRR i PRL odnośnie historycznej interpretacji zbrodni katyńskiej.

[1] Porozumienie zamiast pojednania. Z profesorem Wołodymyrem Wiatrowyczem rozmawia Marek Wojnar, „Nowa Europa Wschodnia” nr I (XLIII), styczeń-luty 2016, s. 121-128.

[2] Por. G. Motyka, Nieudana książka. Recenzja książki Wołodymyra Wiatrowycza „Druha polśko-ukrainśka wijna 1942-1947” [„Druga wojna polsko-ukraińska 1942-1947”], http://www.zbrodniawolynska.pl, dostęp 15.02.2016.

[3] P. A. Rudling, The OUN, the UPA and the Holocaust. A Study in the Manufacturing of Historical Myths, „The Carl Beck Papers & East European Studies” nr 2107, listopad 2011, s. 28.

http://www.mysl-polska.pl/793

Wiatrowycz nie chce pojednania

Bohdan Piętka

Oświęcim, 16 lutego 2016 r.

MSZ usprawiedliwia kult UPA na Ukrainie

3 lutego Ministerstwo Spraw Zagranicznych odpowiedziało na interpelację posła Roberta Winnickiego w sprawie stanowiska polskiej dyplomacji wobec rozwoju kultu OUN-UPA na Ukrainie[1]. W odpowiedzi tej na wstępie stwierdza się, że MSZ i polskie placówki dyplomatyczne na Ukrainie „z największą uwagą śledzą – i gdy jest to konieczne – reagują na wszelkie przejawy antypolskich stereotypów i tendencji nacjonalistycznych, interweniując u stosownych władz ukraińskich”. Dalej stwierdza się, że z negatywną oceną MSZ spotykają się również wypowiedzi ukraińskich polityków gloryfikujące OUN-UPA, co ma być podnoszone w oficjalnych relacjach ze stroną ukraińską. Po uchwaleniu przez parlament Ukrainy 9 kwietnia 2015 roku ustawy „O statusie prawnym i uczczeniu pamięci uczestników walk o niezależność Ukrainy w XX wieku” MSZ miał wyrazić swoją dezaprobatę u władz ukraińskich i apelować o „zmianę tych zapisów ustawy, zgodnie z którymi statusem bojowników o niepodległość objęte są także osoby popełniające przestępstwa przeciwko ludności cywilnej”. MSZ także postuluje (ale bynajmniej nie żąda) „usunięcie zapisu wprowadzającego zasadę odpowiedzialności karnej za oceny odchodzące od oficjalnej narracji”.

Tyle z oficjalnej odpowiedzi na poselską interpelację możemy się dowiedzieć na temat działań podejmowanych przez polski MSZ wobec państwowego kultu UPA na Ukrainie. Działania te polegają głównie na apelowaniu i postulowaniu. W dalszej części oficjalnego stanowiska MSZ został przedstawiony punkt widzenia, którego nie można określić inaczej jak pełne empatii usprawiedliwianie państwowego kultu UPA na Ukrainie przed polską opinią publiczną.

„Należy podkreślić – stwierdza MSZ – że w świadomości historycznej Ukraińców, szczególnie w centralnej i wschodniej części kraju, odwoływanie się do tradycji UPA jest związane z upowszechnianiem wiedzy o działaniach UPA, jako jedynej antysowieckiej partyzantki w ZSRR po drugiej wojnie światowej”. Mamy tu więc stanowisko, wielokrotnie wyrażane m.in. przez ukrainofilskie środowisko „Gazety Polskiej”, że jakoby kult UPA na Ukrainie ma charakter wyłącznie antysowiecki i antyrosyjski – co w tym środowisku jest oceniane pozytywnie – a nie neonazistowski i antypolski. Skrajnym przykładem tego stanowiska jest znana wypowiedź Ewy Stankiewicz – gwiazdy TV Republika i animatorki ruchu smoleńskiego – wedle której „kult Bandery na Ukrainie nie jest antypolski. Współczesny kult UPA i Bandery jest antysowiecki, antyrosyjski. UPA Ukraińcom nie kojarzy się z antypolonizmem, tylko z walką z sowiecką okupacją. Skrajni ukraińscy nacjonaliści demonstrują ogromną sympatię dla Polaków. Dlatego pamiętając o historii, należy wspierać Ukraińców”[2].

Niestety pani Stankiewicz nie podała przykładów „ogromnej sympatii do Polaków” ze strony skrajnych nacjonalistów ukraińskich. Ta pani, identycznie jak resort dyplomacji PiS-owskiego rządu, nie rozumie lub udaje, że nie rozumie, iż pamięć o historii i wspieranie władzy w Kijowie, która heroizuje OUN-UPA wzajemnie się wykluczają. Tak naprawdę pani Stankiewicz, środowisko „Gazety Polskiej” i PiS-owski rząd o tej historii nie chcą pamiętać.

MSZ przyznaje, że wśród Ukraińców „wiedza o udziale UPA w eksterminacji cywilnej ludności polskiej na Wołyniu, Lwowszczyźnie i Podolu zachodnim jest rzeczywiście niewielka”. Czyja to wina? Zdaniem MSZ, oczywiście Rosji. Naprawdę zdziwiłbym się, gdyby wedle resortu dyplomacji PiS-owskiego rządu nie była to wina Rosji.

„Obecna propaganda rosyjska – pisze MSZ – przedstawiająca ukraińskich patriotów jako banderowców i faszystów, sprzyja utrwaleniu pozytywnego wizerunku UPA. Nie bez znaczenia jest także fakt, że przyjęcie przez parlament Ukrainy pakietu ustaw historycznych wpisuje się w szerszy proces desowietyzacji i dekomunizacji oraz próby poszukiwania nowej obywatelskiej tożsamości narodowej przez naszego wschodniego sąsiada”.

A więc jesteśmy w domu. Resort ministra Waszczykowskiego z jednej strony rzekomo z największą uwagą śledzi i reaguje na przejawy odradzania się nacjonalizmu ukraińskiego, a z drugiej strony rozumie, że kult tego nacjonalizmu jest wschodniemu sąsiadowi niezbędny jako narzędzie desowietyzacji i dekomunizacji. Za pozytywny wizerunek UPA wśród Ukraińców odpowiada – zdaniem polskiego MSZ – propaganda rosyjska, a bynajmniej nie administracja panów Poroszenki i Jaceniuka, która poprzez gloryfikację UPA desowietyzuje i dekomunizuje Ukrainę. Współcześni epigoni UPA są dla polskiego MSZ bynajmniej nie banderowcami i faszystami, ale „patriotami”. Chyba tylko przez brak większej szczerości nie powiedziano, że są także pożądanymi dla PiS-owskiego rządu sojusznikami. Czy resort ministra Waszczykowskiego i szerzej kierownictwo polityczne PiS naprawdę nie dostrzegają niebezpieczeństwa budowania przez Ukrainę „obywatelskiej tożsamości narodowej” na tradycji OUN-UPA, czy też jest im to po prostu najzupełniej obojętne?

Także „Koncepcja narodowo-patriotycznego wychowania dzieci i młodzieży” ukraińskiego Ministerstwa Oświaty i Nauki – wprowadzająca kult zafałszowanej historii OUN-UPA jako element wychowania i edukacji szkolnej oraz uniwersyteckiej – zasłużyła na głęboką empatię resortu ministra Waszczykowskiego. „W poszukiwaniu wzorców patriotyzmu – pisze polski MSZ – Ministerstwo Oświaty i Nauki odwołuje się do istniejących – w niespełna 25-letniej historii niepodległej Ukrainy – przykładów patriotycznych postaw zdeterminowanych do obrony ukraińskiej niezależności. „Koncepcja” została przygotowana w czasie agresji Rosji na terytorium Ukrainy, zagrożenia niepodległości państwa i toczonych działań zbrojnych. W takich okolicznościach nie można odmawiać Ukrainie prawa do odwoływania się do przykładów patriotycznych postaw ze stosunkowo krótkiej historii tego kraju. Niemniej jednak, MSZ będzie monitorować praktyczne wykorzystanie założeń rzeczonej „Koncepcji” w kontekście funkcjonowania polskich szkół i placówek oświatowych na Ukrainie. Będziemy także uważnie śledzić sposób praktycznego wprowadzenia w życie założeń „Koncepcji”, przede wszystkim pod kątem jej ewentualnych konsekwencji dla mniejszości polskiej i relacji polsko-ukraińskich”.

Tego, przyznam, już całkowicie nie rozumiem. O jakie przykłady patriotycznych postaw w 25-letniej historii niepodległej Ukrainy chodzi? Przecież tam jest mowa o indoktrynowaniu dzieci i młodzieży spreparowaną historią OUN i UPA[3]. To w końcu gloryfikacja na Ukrainie zbrodniarzy spod szyldu OUN-UPA jest dla resortu ministra Waszczykowskiego „przejawem antypolskich stereotypów i tendencji nacjonalistycznych” – jak to się pisze na początku omawianego dokumentu – czy przykładem „patriotycznych postaw zdeterminowanych do obrony ukraińskiej niezależności” – jak to zostało ujęte w zacytowanym fragmencie? Czy dla polskiej dyplomacji OUN i UPA są to formacje zbrodnicze i antypolskie czy zasługujący na empatię ukraińscy patrioci – z położeniem nacisku na ten drugi element? Jeśli jedno i drugie, to punkt widzenia polskiego MSZ jest zbieżny nie tyle nawet ze stanowiskiem panów Poroszenki i Jaceniuka, co z poglądami Ogólnoukraińskiego Zjednoczenia „Swoboda”, Prawego Sektora, Partii Radykalnej, Kongresu Ukraińskich Nacjonalistów i UNA-UNSO.

Polski MSZ po raz kolejny usprawiedliwia rozwijanie kultu OUN-UPA na pomajdanowej Ukrainie domniemaną „agresją Rosji”. Objaśnianie zawiłości tego świata „agresją Rosji” przypomina znane z historii równie nieskomplikowane powoływanie się na „spisek żydowski” i „walkę klas”. Zdaniem polskiego MSZ winę za gloryfikację OUN-UPA na Ukrainie ponosi nie pomajdanowa władza, ale właśnie Rosja. Może to także Rosja zorganizowała Majdan i wysłała tam pierwszy garnitur polskich polityków, by razem ze skrajnymi nacjonalistami i neonazistami podjudzali tłum do obalenia legalnej władzy?

Jeżeli Ukrainie nie można odmówić „prawa do odwoływania się do przykładów patriotycznych postaw ze stosunkowo krótkiej historii tego kraju”, czyli kultu OUN-UPA, to jaki sens mają zapewnienia kierownictwa polskiej dyplomacji o monitorowaniu antypolonizmu na Ukrainie i rzekomo wyrażanej w dwustronnych rozmowach dezaprobacie wobec gloryfikacji zbrodniczych wzorców politycznych w tym kraju? Natomiast obietnicę, że polski MSZ będzie monitorował szerzenie banderowskiej propagandy historyczno-politycznej w polskich szkołach i placówkach oświatowych na Ukrainie należy potraktować humorystycznie zważywszy, że polska dyplomacja nie potrafiła doprowadzić do usunięcia popiersia Romana Szuchewycza z elewacji polskiej szkoły we Lwowie, ani nawet tego zresztą nie próbowała uczynić. Tak samo bałamutnie – w kontekście jawnego usprawiedliwiania ukraińskiej polityki historycznej i oświatowej – brzmi stwierdzenie, że polski MSZ będzie śledził „sposób praktycznego wprowadzenia w życie” banderowskiej propagandy pod kątem jej konsekwencji dla mniejszości polskiej.

Minister Wszczykowski i jego współpracownicy mają jakieś wątpliwości jak to praktyczne wprowadzanie w życie kultu OUN-UPA wygląda i jakie to ma konsekwencje dla resztek polskiego żywiołu na Ukrainie? Jeśli tak, to proponuję, żeby obejrzeli dostępne na You Tube filmy przedstawiające powszechny udział ukraińskiej młodzieży szkolnej i studenckiej w marszach ku czci Bandery czy dywizji SS-Galizien oraz uroczystych akademiach szkolnych, na których śpiewa się piosenki w stylu „My banderowcy” itp. Proponuję przestudiować treści nie tylko ukraińskich podręczników szkolnych i akademickich, ale nawet elementarzy do edukacji wczesnoszkolnej. Konsekwencje są takie, że młodych Ukraińców wychowuje się w kulcie zbrodni i nienawiści oraz – wbrew temu co twierdzi pani Stankiewicz – także antypolonizmu, a żyjący na Ukrainie Polacy – jeśli chcą spokoju – muszą to akceptować.

Zresztą troska MSZ w Warszawie o mniejszość polską na Ukrainie wygląda identycznie jak troska o znacznie liczniejszą mniejszość polską na Litwie. Dał temu wyraz wiceminister spraw zagranicznych Konrad Szymański, przyznając otwarcie w odpowiedzi na inną interpelację wspomnianego posła R. Winnickiego, że stosunki z Litwą nie ulegną zmianie mimo dyskryminacji, jakiej doświadcza ze strony władz tego państwa mniejszość polska na Wileńszczyźnie. Jako powód wiceminister Szymański podał „wiele wspólnych interesów, jakie łączą Polskę, a ściślej obecną ekipę rządzącą, z Litwą”. Te wspólne interesy to przede wszystkim walka z domniemanym zagrożeniem rosyjskim, czyli prowadzenie polityki antyrosyjskiej w interesie i pod dyktando USA. „W projektowaniu polskiej polityki wobec Litwy – napisał wiceminister Szymański – Ministerstwo Spraw Zagranicznych musi uwzględniać szerszy kontekst geopolityczny, a także wyraźne pogorszenie się sytuacji bezpieczeństwa, wywołane agresją Rosji na Ukrainę”[4].

Losy polskiej mniejszości narodowej na dawnych Kresach Wschodnich zostają tym samym złożone na ołtarzu globalnej polityki amerykańskiej. W interesie tej polityki rząd w Warszawie nie będzie się sprzeciwiał depolonizacji Wileńszczyzny i tych rejonów Ukrainy, gdzie jeszcze żyją Polacy. Depolonizację tę – co należy podkreślić – rozpoczęli podczas drugiej wojny światowej litewscy faszyści (szaulisi) oraz ich ukraińscy odpowiednicy z OUN-UPA, przeprowadzając ją metodami ludobójczych czystek etnicznych (zbrodnia ponarska, ludobójstwo wołyńsko-małopolskie).

W końcowej części odpowiedzi na interpelację poselską w sprawie rozwoju kultu OUN-UPA na Ukrainie resort spraw zagranicznych RP uchylił się od zakwalifikowania zbrodni banderowskich na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej jako ludobójstwa. „Ministerstwo Spraw Zagranicznych – czytamy – nie dokonywało kwalifikacji prawnej zbrodni popełnionych przez Ukraińską Powstańczą Armię wobec obywateli Rzeczypospolitej Polskiej”. Na koniec polski MSZ ponownie usprawiedliwia stronę ukraińską twierdząc, że jakoby na przestrzeni ostatnich lat „postrzeganie Zbrodni Wołyńskiej na Ukrainie uległo znaczącej ewolucji”. Kwintesencją stanowiska resortu ministra Waszczykowskiego są dwa ostatnie zdania, w których szczerze podsumowano jego stosunek do krzewienia kultu OUN-UPA na Ukrainie.

„Wydaje się, że w sytuacji trwającego w Donbasie konfliktu zbrojnego – stwierdza polski MSZ – radykalne zaostrzenie retoryki wobec Zbrodni Wołyńskiej i udziału formacji OUN-UPA nie przyniesie zamierzonych efektów, a wręcz może doprowadzić do zahamowania prowadzonego dialogu z Ukrainą. Obecne działania na rzecz obrony terytorium przed agresją zewnętrzną są w ukraińskiej narracji przedstawiane jako bezpośrednia kontynuacja wysiłku walki niepodległościowej UPA. Podważanie heroizmu UPA jest odbierane jako działanie antyukraińskie, zgodne z duchem rosyjskiej propagandy”.

Tłumacząc to na język polski: nie będziemy się sprzeciwiać gloryfikacji OUN-UPA na Ukrainie, bo szkodziłoby to polityce antyrosyjskiej, którą prowadzimy i chcemy nadal prowadzić razem z pomajdanową Ukrainą. Wystarczyło tylko tyle napisać zamiast redagować tak zawiły, pokrętny i zakłamany dokument.

Znamienne jest to sformułowanie o „duchu rosyjskiej propagandy”, bo znalazło się ono także w skandalicznym artykule Mirosława Czecha – działacza kolejnych wcieleń Unii Wolności i członka władz krajowych Związku Ukraińców w Polsce – opublikowanym w „Gazecie Wyborczej”. Poza generalnym atakiem na rząd PiS, któremu m.in. zarzuca, że jakoby ocieplił relacje z Rosją i wzmocnił rosyjską agenturę w Polsce (sic!), Czech pozwolił sobie na następujące stwierdzenie: „Na wschodzie jedyny niezagrożony odcinek granicy to sąsiedztwo z Ukrainą, stąd wysiłki rosyjskiej V kolumny, tzw. środowisk kresowych i nacjonalistów, żeby symbolicznie zapłonęła. Z pomocą sporów o przeszłość, świątynie i pomniki, rekonstrukcji rzezi wołyńskiej i propozycji stawiania płotu przed „wzmożoną falą imigrantów” z Ukrainy”[5]. Jakże to współbrzmi ze znaną wypowiedzią doradcy MSZ, dr. hab. Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego, na temat Kresowian i pokazuje, że mimo oficjalnej wrogości dwóch głównych obozów politycznych w Polsce Czech i Żurawski vel Grajewski to jednak awers i rewers tego samego medalu[6].

Chociaż pod omówionym dokumentem MSZ podpisała się podsekretarz stanu Katarzyna Kacperczyk, widzę w nim znane od dawna poglądy wspomnianego Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego. Nawet jeżeli nie napisał on tego dokumentu osobiście, to niewątpliwie musiał mieć niemały wpływ na jego zredagowanie.

Z treści odpowiedzi udzielonej przez MSZ na interpelację posła Winnickiego w sprawie stanowiska polskiej dyplomacji wobec kultu OUN-UPA na Ukrainie można wyciągnąć trzy wnioski. Po pierwsze, nadzieje środowisk kresowych na zmianę dotychczasowej polityki wobec Ukrainy po przejęciu władzy przez PiS okazały się nierealne. Po drugie, niemożliwość dokonania korekty w polityce wschodniej, polegającej na uzależnieniu dalszego wspierania Ukrainy od zaprzestania przez jej władze gloryfikacji OUN-UPA, pokazuje daleko idący brak suwerenności rządu PiS wobec zewnętrznych ośrodków politycznych (Waszyngton, lobby ukraińskie). Po trzecie, traktowanie Ukrainy jako państwa, od którego zależy strategiczne bezpieczeństwo Polski i w związku z tym nie można mu się narażać – jeżeli naprawdę obóz politycznej rusofobii w to wierzy – świadczy już nie tylko o braku realizmu tego obozu, ale o całkowitym rozminięciu się z rzeczywistością.

Mam na myśli nie tylko wrogość do Polski ze strony nacjonalizmu ukraińskiego – który wbrew rojeniom pani Stankiewicz zawsze był przede wszystkim antypolski, a nie antyrosyjski – ale chociażby niedawne głosowanie w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy w sprawie debaty na temat funkcjonowania instytucji demokratycznych w Polsce. Za wnioskiem popierającym taką debatę – będącą tak jak identyczna debata w Parlamencie Europejskim formą zewnętrznego dyktatu wobec Polski – głosował m.in. przedstawiciel Ukrainy w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy, przywódca Tatarów krymskich Mustafa Dżemilew[7] – wielokrotnie fetowany w Polsce przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, „Gazetę Polską”, Gazetę Wyborczą” i salony warszawsko-krakowskie[8]. Tak właśnie Ukraina broni strategicznego bezpieczeństwa Polski.

[1] Odpowiedź na interpelację nr 384 w sprawie stanowiska MSZ wobec rozwoju kultu OUN-UPA na Ukrainie, http://www.sejm.gov.pl, 3.02.2016; Rząd PiS-u usprawiedliwia kult UPA na Ukrainie, http://www.kresy.pl, 7.02.2016.

[2] Ewa Stankiewicz: kult Bandery nie jest antypolski, tylko antyrosyjski, http://www.prawy.pl, 17.02.2014.

[3] Moralna klęska! Władze Ukrainy oficjalnie wprowadzają kult UPA do szkół, http://www.dziennik-polityczny.com, 3.02.2015.

[4] Odpowiedź na interpelację nr 383 w sprawie egzekwowania praw Polaków mieszkających w Republice Litewskiej, http://www.sejm.gov.pl, 2.02.2016; Litwa prześladuje Polaków, ale nasze relacje się nie zmienią – zapowiada MSZ, http://www.kresy.pl, 9.02.2016.

[5] M. Czech, Polityka zagraniczna bez sojuszników, „Gazeta Wyborcza” nr 23 (8660), 29.01.2015, s. 10.

[6] A. Wiejak, Doradca MSZ pogardliwie o Kresowianach: głupich pod dostatkiem, http://www.prawy.pl, 16.01.2016.

[7] A. Gajcy, Kto i jak głosował w RE ws. debaty o Polsce, http://www.rp.pl (strona internetowa dziennika „Rzeczpospolita”), 25.01.2016.

[8] M. Dżemilew został m.in. pierwszym laureatem Nagrody Solidarności, którą w porozumieniu z MSZ przyznała mu kapituła w składzie: Jan Krzysztof Bielecki, Henryka Krzywonos, Jacek Michałowski Janina Ochojska, Radosław Sikorski i Lech Wałęsa. Nagrodę o wartości miliona euro M. Dżemilew odebrał 3.06.2014 r. na Zamku Królewskim w Warszawie z rąk prezydenta Bronisława Komorowskiego. Por. Mustafa Dżemilew, lider Tatarów krymskich, laureatem Nagrody Solidarności, http://www.dziennik.pl (strona internetowa „Dziennika-Gazety Prawnej”), 7.05.2014; T. Baliszewski, Mustafa Dżemilew z Nagrodą Solidarności. Radosław Sikorski przedstawił pierwszego laureata, http://www.natemat.pl, dostęp 11.02.2016.

MSZ usprawiedliwia kult UPA na Ukrainie

Bohdan Piętka

Oświęcim, 11 lutego 2016 r.

Geopolityka a powstanie styczniowe

23 stycznia wziąłem udział w Ojcowie w obchodach 153. rocznicy wybuchu powstania styczniowego. Ojców i jego okolice były jednym z tych nielicznych miejsc, które – obok Siemiatycz, Wąchocka, Węgrowa, lasów bolimowskich i głąbińskich – udało się opanować powstańcom w pierwszych dniach zrywu 1863 roku. Dolina Prądnika stała się wówczas bazą dla oddziału Apolinarego Kurowskiego, który został rozbity przez Rosjan 17 lutego 1863 roku w bitwie pod Miechowem. Natomiast zwycięską potyczkę z wojskami rosyjskimi w okolicach Ojcowa stoczył 5 marca 1863 roku Marian Langiewicz. Była to bitwa pod Skałą, w której zginął Ukrainiec Andrij Potebnia, oficer armii rosyjskiej walczący po stronie polskiej.

Obchody rocznicy powstania styczniowego w Ojcowie datują się na rok 1973, kiedy 110. rocznicę powstania z 1863 roku podniośle uczcił tam krakowski ZBoWiD przy udziale miejscowych władz PZPR. Odsłonięto wówczas nowy pomnik na grobie powstańców w lesie koło zamku w Pieskowej Skale. Wiele lat wcześniej, podczas apogeum stalinizmu w 1953 roku, złożono też doczesne szczątki powstańców w zbiorowej mogile u stóp wspomnianego zamku. Dla animatorów obecnej polityki historycznej fakty te stanowią bolesne zaprzeczenie ich propagandy, w świetle której PRL była jakoby sowiecką kolonią, pozbawioną tożsamości narodowej i całkowicie poddaną woli Moskwy[1].

W latach 70. i 80. XX wieku rocznicę powstania styczniowego w Ojcowie obchodziły nieregularnie różne środowiska polityczne i społeczne. Regularne obchody są organizowane od 1988 roku w trzecią sobotę stycznia przez Oddziały PTTK w Krakowie i Ojcowie, dyrekcję Ojcowskiego Parku Narodowego oraz władze miasta i gminy Skała. Biorą w nich udział także delegacje z innych Oddziałów PTTK, organizacji społecznych i kombatanckich. Uroczystości zawsze rozpoczynają się Mszą św. w kaplicy „Na Wodzie”[2]. Następnie ma miejsce przemarsz uczestników pod budynek dawnego hotelu „Pod Łokietkiem” (obecnie Ekspozycja Przyrodnicza OPN), gdzie pod tablicą upamiętniającą pobyt oddziału Apolinarego Kurowskiego w Ojcowie składane są wieńce i kwiaty. Po odśpiewaniu „Marszu strzelców” Władysława Ludwika Anczyca i „W krwawym polu” (pieśń anonimowego autora z obozu Antoniego Jeziorańskiego, prawdopodobnie Wincentego Pola) uczestnicy przechodzą do budynku dawnego hotelu „Pod Kazimierzem” (obecnie Centrum Edukacyjno-Dydaktyczne OPN), gdzie słuchają prelekcji związanych z tematyką powstańczą. Niejednokrotnie towarzyszą temu inscenizacje przygotowane przez młodzież ze szkół w Skale, rekonstrukcje historyczne i wystawy okolicznościowe.

W ojcowskich uroczystościach upamiętniających powstanie styczniowe biorę udział rokrocznie od 2003 roku (z przerwą ze względów osobistych w roku 2014 i 2015). Nie z powodu umiłowania tradycji romantyczno-insurekcyjnej, do której odnoszę się z dystansem i nie ze względu na podziw dla inicjatorów powstania styczniowego, których w dalszej części tego artykułu poddam krytyce. Biorę w tych uroczystościach udział wyłącznie, by uczcić pamięć ofiary szeregowych uczestników powstania styczniowego, niejednokrotnie ludzi bardzo młodych i niewątpliwie gorącego serca patriotów. Szacunek dla ich poświęcenia nie może jednak odsuwać w cień refleksji nad tym, jakie skutki polityczne ono przyniosło. Cześć dla bohaterów nie zwalnia z obowiązku myślenia politycznego i to jest ten element, którego zawsze mi brakuje przy okazji obchodów rocznic powstań i wszystkich innych klęsk narodowych, tak pieczołowicie celebrowanych w ramach współczesnej polityki historycznej.

Prof. Jacek Bartyzel trafnie zauważył, że „z powstaniem styczniowym jest dokładnie ten sam problem, co z warszawskim. Z jednej strony heroizm, poświęcenie, cierpienie, symbole (…). Z drugiej strony – potworny bezsens polityczny, zaprzepaszczenie szansy na powrót przynajmniej do stanu z 1815 roku, zejście na poziom walki już tylko o przetrwanie etosu, a nie odzyskanie państwa, definitywna przegrana polskości na ziemiach zabużańskich, pozytywistyczne „zniżenie ideałów”. W gruncie rzeczy największa wina spada za to na Białych: za nierealistyczne „brać, ale nie kwitować” i program natychmiastowego wskrzeszenia Polski w granicach z 1772 roku pana Andrzeja (Zamoyskiego); za przystąpienie Białych wiosną 1863 roku do powstania i uznanie go za „narodowe” (…). Bez tego wszystkiego powstanie byłoby krótkotrwałą ruchawką wznieconą przez „Czerwieńców” i odstręczałoby wszystkich prawych ludzi ich demagogią socjalną”[3].

Tak – z powstaniem styczniowym jest dokładnie ten sam problem, co z warszawskim. Nie tylko pod względem heroizmu i symboliki, ale przede wszystkim pod względem poziomu szaleństwa. Oba te powstania są w dotychczasowej historii Polski szczytem politycznego szaleństwa, stawianiem wszystkiego na jedną kartę bez liczenia się z jakimikolwiek konsekwencjami.

Jest też z powstaniem styczniowym dokładnie ten sam problem, co z listopadowym. Zostało ono mianowicie wywołane przez jednego człowieka. W 1830 roku był to podporucznik Piotr Wysocki, wówczas 33-letni instruktor Szkoły Podchorążych Piechoty i przywódca tajnego sprzysiężenia podchorążych. W 1863 roku był to Stefan Bobrowski, 22-letni student filozofii, który razem z Jarosławem Dąbrowskim i Zygmuntem Padlewskim należał do najbardziej radykalnych działaczy stronnictwa Czerwonych. Ci, którzy w dzisiejszej Polsce uważają się za ich epigonów, a nazywają siebie „prawicą niepodległościową”, nie zauważają, a może nie wiedzą, że są epigonami lewicy stronnictwa Czerwonych i że Jarosław Dąbrowski figurował na jednym z banknotów w PRL. Powodem takiego wyróżnienia był nie tylko późniejszy udział Dąbrowskiego w Komunie Paryskiej, ale także postrzeganie przez władze PRL powstania styczniowego nie tylko w kategorii walki o niepodległość, ale w kategorii rewolucji społecznej.

Taki bowiem cel wytyczył Stefan Bobrowski w obliczu przymusowego poboru do wojska rosyjskiego, zarządzonego przez margrabiego Aleksandra Wielopolskiego i wielkiego księcia Konstantego Mikołajewicza w nadziei spacyfikowania radykalnej młodzieży. Powstanie miało być w jego koncepcji równocześnie walką o niepodległość i rewolucją społeczną, zmieniającą stosunki własnościowe na wsi. Na posiedzeniu Komitetu Centralnego Narodowego (tajny organ kierowniczy stronnictwa Czerwonych) w dniu 2 stycznia 1863 roku Bobrowski zdołał przekonać wahających się współtowarzyszy, że w odpowiedzi na brankę do wojska rosyjskiego należy wywołać powstanie z równoczesnym ogłoszeniem przez rząd powstańczy uwłaszczenia chłopów. Jego zdaniem była to jedyna szansa dla sprawy polskiej. Jeden szalony człowiek pchnął bieg historii w kierunku narodowej katastrofy.

7 tys. podobnych mu w większości młodych ludzi, którzy w nocy z 22 na 23 stycznia 1863 roku rozpoczęli powstanie, wzięło odpowiedzialność za los większości narodu, który bynajmniej nie dał im takiego upoważnienia, nawet jeżeli w dobie manifestacji patriotycznych z lat 1860-1861 darzył ich ruch sympatią. Zainicjowana przez nich walka ze stutysięczną armią rosyjską, wyposażoną w 176 dział, została dosłownie odwzorowana w słowach wspomnianej pieśni „W krwawym polu”, gdzie jest mowa, że „poszli nasi w bój bez broni”. Leon Frankowski – 20-letni komisarz lubelski Komitetu Centralnego Czerwonych i najgorliwszy obok Bobrowskiego inicjator wybuchu powstania – przedstawił w następujący sposób strategię wojskową powstańców: „pięściami zdobędziemy karabiny, a karabinami armaty”. Poza oddziałem żuawów śmierci – dowodzonym przez francuskiego wolnomularza François de Rochebrune – brakowało broni palnej. Jeśli już była na wyposażeniu niektórych oddziałów, to głównie broń myśliwska. Większość powstańców – przynajmniej w początkowej fazie powstania – była uzbrojona w znane z powstania kościuszkowskiego piki i kosy, a także drągi. Stąd wkład powstania styczniowego w rozwój sztuki wojennej polegał na wylansowaniu nowego rodzaju wojsk – drągalierów. Niestety tak uzbrojeni powstańcy – wychowani na literaturze Romantyzmu, ale bez zielonego pojęcia o prawdziwej wojnie – nie mieli najmniejszych szans w starciu z największą armią europejską.

Jeszcze bardziej katastrofalnie wyglądała rewolucja społeczna. Tylko gdzieniegdzie chłopi, zwykle pod wpływem patriotycznie nastawionego proboszcza, zgłaszali się do powstania. Częściej jednak, na terenach, gdzie wojska rosyjskie ustąpiły, występowali przeciw ziemianom, łupiąc ich dwory i oddając szlachtę w ręce władz rosyjskich. To samo chłopi czynili z pojmanymi powstańcami, a poległych obdzierali z butów i ubrań, co opisał Stefan Żeromski w opowiadaniu „Rozdziobią nas kruki, wrony”. Tak większość mas chłopskich odpowiedziała na dekret uwłaszczeniowy Rządu Narodowego, którym obwołał się wspomniany Komitet Centralny stronnictwa Czerwonych. Tak skończyły się marzenia studenta Stefana Bobrowskiego o połączeniu walki niepodległościowej z rewolucją społeczną.

„Powstanie 63 roku – pisał Aleksander Bocheński – przyszło po okresie absolutnie niedostatecznego uświadomienia narodowego, ciemnoty (80 procent analfabetów – na wsi pewnie więcej), odsunięcia od życia politycznego i od dwu lat zaledwie trwającej propagandy. Tak jak w roku 1846 w Galicji, tak w roku 1863 w Królestwie przywódcy powstania z niebywałym romantyzmem i brakiem realizmu ocenili stosunek ludu do powstania”[4].

Powstaniu było przeciwne stronnictwo Białych, które ostatecznie przyłączyło się do niego w marcu 1863 roku z zamiarem przechwycenia przywództwa. Był mu też przeciwny Romuald Traugutt, który z wielkimi rozterkami przyłączył się do walki w kwietniu 1863 roku, a w październiku 1863 roku został dyktatorem powstania. Przedłużył jego agonię o pół roku, składając na koniec dramatyczną ofiarę ze swojego życia.

Przez partyzantkę powstańczą miało przewinąć się około 200 tys. ludzi, ale jej liczebność nigdy nie przekroczyła 15-20 tys. wobec ponad 400 tys. wojsk rosyjskich w szczytowym okresie walk. Stłumienie zrywu z 1863 roku kosztowało Rosję 3636 poległych żołnierzy i 348 zaginionych. Straty strony polskiej szacuje się na około 20 tys. poległych, tysiąc straconych z wyroków sądów wojennych, kilkuset zamordowanych w więzieniach oraz około 35 tys. zesłanych na Syberię.

Nie można zrozumieć istoty powstania styczniowego bez uświadomienia sobie, że wybuchło ono nie w momencie zaostrzenia polityki prowadzonej przez Rosję wobec Polaków, ale w momencie jej liberalizacji, która została wymuszona przez porażkę Rosji w wojnie krymskiej oraz manifestacje w Królestwie Polskim z lat 1860-1861. Lewica stronnictwa Czerwonych – odrzucająca jakikolwiek kompromis z Petersburgiem – zorganizowała powstanie nie tyle przeciw Rosji, co przeciw polityce naczelnika Rządu Cywilnego Królestwa Polskiego, margrabiego Aleksandra Wielopolskiego. Polityce, która zmierzała do przywrócenia Królestwu autonomii z 1815 roku i miała poparcie części czynników rosyjskich z wielkim księciem Konstantym Mikołajewiczem na czele. Sukces polityki Wielopolskiego zepchnąłby lewicę Czerwonych w niebyt polityczny. Dlatego od czerwca 1862 roku (pierwszy plan powstania) dążyła ona do wywołania powstania. Styczniowa branka była dla Czerwonych tylko pretekstem, a nie powodem wybuchu powstania – jak to jest ciągle przedstawiane w polskiej historiografii.

Politykę margrabiego Wielopolskiego, ciągle ukazywaną przez rodzimą historiografię w negatywnym świetle, następująco podsumował Aleksander Bocheński: „On jeden krzyczał, że smuga dymu nie da ratunku, on jeden drabinę znalazł i przyłożył do okna. Mierzyć go można tylko i wyłącznie na tle Zamoyskiego czy romantycznych przywódców, którzy prostych i prawdziwych założeń jego albo nie rozumieli, albo zaślepieni niechęcią pomijali je. Potępiać go w żadnym już wypadku nie powinni ludzie, którzy byli w wieku dojrzałym, gdy wybuchło powstanie warszawskie – i wybuchowi temu nie starali się przeszkodzić”[5].

W polskiej literaturze historycznej raczej nie podkreśla się faktu, że powstanie styczniowe stanowiło nie tylko klęskę dla narodu polskiego, której wyrazem była m.in. trwająca ponad 40 lat bezwzględna rusyfikacja Królestwa Polskiego. Powstanie polskie z 1863 roku przede wszystkim uruchomiło ciąg wydarzeń, które doprowadziły do zjednoczenia Niemiec przez Prusy w 1871 roku. „Żelazny kanclerz” Prus natychmiast wyciągnął kasztany z ognia rozpalonego rękami polskimi 22 stycznia 1863 roku. Już 29 stycznia Bismarck polecił skoncentrować na granicy Prus z Królestwem Polskim cztery korpusy, czyli połowę armii Prus. Natomiast 8 lutego 1863 roku Prusy zawarły z Rosją tzw. konwencję Alvenslebena, przewidującą ścisłą współpracę wojskową w tłumieniu polskiego powstania. Rozerwanie sojuszu rosyjsko-francuskiego, w wyniku podjętej przez Napoleona III akcji dyplomatycznej na rzecz polskiego powstania oraz zbliżenia rosyjsko-niemieckiego, otworzyło Bismarckowi drogę do zjednoczenia Niemiec. Tę drogę tak naprawdę otworzyli mu jednak Stefan Bobrowski, Ignacy Chmieleński, Leon Frankowski i Zygmunt Padlewski, o których istnieniu „żelazny kanclerz” może nawet nie wiedział.

Pojawienie się na mapie Europy Cesarstwa Niemieckiego, opartego na ustroju, ideologii i mentalności Prus, było z punktu widzenia późniejszych wydarzeń katastrofą geopolityczną Europy. Dzisiaj modne jest pisanie historii alternatywnej, w czym celuje m.in. Piotr Zychowicz, autor szeregu książek o tym co by rzekomo było, gdyby doszło do współpracy polsko-niemieckiej podczas drugiej wojny światowej. Dlaczego jednak Zychowicz nie napisze książki o tym, co by było, gdyby nie nastąpił wybuch powstania z 1863 roku, gdyby polityka Wielopolskiego doprowadziła do przywrócenia autonomii Królestwa Polskiego i gdyby nie doszło do zjednoczenia Niemiec przez Prusy. Byłaby wówczas pierwsza i druga wojna światowa czy nie? Byłby wszechstronny rozwój Królestwa, w tym gospodarczy, zamiast rusyfikacji i degradacji czy nie? Byłyby wówczas rewolucje z 1905 i 1917 roku czy może stopniowa ewolucja Rosji w kierunku monarchii konstytucyjnej? Czy w drodze podobnej ewolucji Polska odzyskałaby pełną niepodległość czy nie?

Pan Zychowicz takiej książki jednak nie napisze z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że stawianie tezy, iż współpraca polsko-rosyjska mogła przynieść coś pozytywnego nie mieści się w jego horyzontach i w panującej we współczesnej Polsce mentalności. Po drugie dlatego, że ta mentalność wyklucza powiedzenie prawdy o lewicowych inicjatorach katastrofy z 1863 roku, których największa partia polskiej prawicy stawia obecnie za wzór bezkompromisowego bohaterstwa.

Znakomity polski historyk – Stefan Kieniewicz – napisał opasłe tomy o powstaniu styczniowym[6]. Nie wyjaśnił jednak kto stał za plecami sprawców jego wybuchu. Czy były to te antypolskie koła w Petersburgu, które chciały zniweczyć politykę Wielopolskiego, czy była to ręka przebiegłego kanclerza Prus Ottona von Bismarcka, czy ręka europejskiej masonerii i lewicy, symbolizowanej przez nazwiska Giuseppe Garibaldiego, Ludwika Mierosławskiego i Karola Marksa. Ten ostatni należał do wielkich entuzjastów polskiego powstania, widząc w nim zaczyn ogólnoeuropejskiej rewolucji socjalistycznej. Szerzej pisał na ten temat polski socjalista niepodległościowy Adam Ciołkosz w rozprawie „Karol Marks a powstanie styczniowe”[7]. Zresztą wielu byłych powstańców z 1863 roku i działaczy ruchu Czerwonych trafiło w 1871 roku na barykady Komuny Paryskiej. Dlatego właśnie władze PRL czciły zryw z 1863 roku, wpisując go w historię walk „o wyzwolenie narodowe i społeczne” (w innej wersji „za wolność i lud”).

Jedną z nielicznych w polskiej publicystyce historycznej trafnych ocen powstania styczniowego dał Jędrzej Giertych, który napisał:

„Nie potrzeba dodawać, jak wielką szkodę powstanie styczniowe wyrządziło nie tylko nam samym, ale także i Francji. Klęska francuska 1870/71 roku i poniżenie, w jakim się Francja po tej klęsce na okres kilku dziesięcioleci znalazła, to były pośrednie skutki powstania styczniowego (…). Kto wie, może nie byłoby doszło do rosyjskiej rewolucji, gdyby nie było w dziejach Rosji tego okresu zastoju, bezwładu, ucisku i terroru, jaki nastał po stłumieniu polskiego powstania i po wysunięciu się na czoło całego zastępu ludzi, podobnych do Murawiewa Wieszatiela. Nie ma nic paradoksalnego w powtórzonych przez francuskiego historyka słowach o tym, że Rosja została przez powstanie styczniowe zwyciężona. Klęskę poniosła w tym powstaniu nie tylko Polska. Poniosła ją także i Francja. Poniosła ją i Rosja. A nawet poniosła ją – w świecie niemieckim – Austria. Ogólne dzieje Europy potoczyły się w wyniku tego powstania w złym kierunku”[8].

Pozwoliłem sobie na krytyczne uwagi wobec inicjatorów wywołania powstania styczniowego, ponieważ duch Stefana Bobrowskiego niezmiennie unosi się nad polityką polską. Widać go w sejmowym wystąpieniu ministra Waszczykowskiego, widać go w enuncjacjach red. Ewy Stankiewicz na temat „mordu smoleńskiego” podczas rozmowy z prof. Bogusławem Wolniewiczem, zakończonej demonstracyjnym opuszczeniem przez profesora studia TV Republika, widać go w ogólnym zacietrzewieniu wielu publicystów i zwolenników obecnego obozu rządzącego oraz obecnej opozycji. Po wyborczej porażce dominującej w ostatnim 25-leciu opcji kompradorskiej zarysowała się szansa przełomu politycznego. Jednakże przełom ten, tak jak 153 lata temu, może pójść w złym kierunku. Tak jak w 1863 roku brakuje realistycznej oceny sytuacji, tak jak w 1863 roku grają wyłącznie emocje, traktuje się geopolitykę w sposób abstrakcyjny, liczy na egzotyczne sojusze i dolewa oliwy do ognia. Minister spraw zagranicznych twierdzi, że w interesie Polski leżą pragmatyczne stosunki z Rosją i zaraz potem wyjaśnia, że ten pragmatyzm będzie polegał na wspieraniu pomajdanowej Ukrainy oraz podnoszeniu w relacjach polsko-rosyjskich kwestii Krymu i Donbasu. Dalej pragmatyzm Waszczykowskiego zakłada „remanent” w relacjach z Niemcami, oparcie bezpieczeństwa Polski na bezpośrednim sojuszu z USA i Wielką Brytanią, instalację na terytorium Polski tzw. tarczy antyrakietowej oraz baz NATO. Czy nie rozumie on, że równoczesne prowadzenie polityki antyniemieckiej i antyrosyjskiej przyniesie skutek w postaci antypolskiej współpracy Niemiec i Rosji, tak jak było to w roku 1794, 1831, 1863 i 1939? Nie wie także tego, że polityka amerykańska jest nieprzewidywalna, że USA wielokrotnie porzucały swoich sojuszników bez oglądania się na ich dalszy los lub działały na ich szkodę?

Skoro publicysta Stanisław Michalkiewicz trafnie dostrzega na tle działań dyscyplinujących podjętych przez Unię Europejską wobec rządu Beaty Szydło i „misji ostrzegawczej” amerykańskiego dyplomaty Daniela Frieda[9], że zagrożenie dla suwerenności Polski płynie z Zachodu – w tym także z USA[10] – to dlaczego minister Macierewicz zamierza koncentrować projektowaną dopiero „gwardię narodową” przy granicy z Rosją i instalować bazy amerykańskie w Polsce? Czy prowadzi on politykę szaloną czy tylko niesuwerenną?

Duch polskiego szaleństwa – obecny m.in. w wielu polskich powstaniach i „złotej wolności” szlacheckiej – a także duch Targowicy widać także wyraźnie w działaniach dominującej do niedawna opcji politycznej, zepchniętej obecnie do opozycji, którą pozwoliłem sobie nazwać opcją kompradorską.

Ja nie pytam o racje moralne stron obecnego konfliktu politycznego w Polsce, tylko o ich realizm i liczenie się z dającymi się przewidzieć skutkami. Pytam dlaczego w polityce polskiej ciągle mamy do czynienia z brakiem odpowiedzialności, czasem graniczącym z szaleństwem. Czy dzieje się tak tylko z powodu uwikłania tej polityki w służbę niepolskim interesom? Myślę, że dzieje się tak też dlatego, ponieważ fałszywa historia jest wciąż w Polsce nauczycielką fałszywej polityki.

[1] Por. chociażby ostatnią publikację prof. Ryszarda Terleckiego (przewodniczącego Klubu Parlamentarnego PiS i wicemarszałka Sejmu) pt. „Polska w niewoli 1945-1989. Historia sowieckiej kolonii”, Kraków 2015.

[2] Nazwa pochodzi stąd, że kaplica została zbudowana na betonowych podporach, umieszczonych ponad potokiem Prądnik. Powodem takiego usytuowania kaplicy było zarządzenie cara Mikołaja II, będące formą kary za udział mieszkańców Ojcowa w powstaniu styczniowym, które zabraniało budowania obiektów sakralnych na ziemi ojcowskiej. W tej sytuacji mieszkańcy Ojcowa zbudowali w 1901 r. kaplicę „na wodzie”.

[3] J. Bartyzel, Powstańczy rachunek sumienia, http://www.konserwatyzm.pl, 22.01.2016.

[4] A. Bocheński, „Dzieje głupoty w Polsce. Pamflety dziejopisarskie”, Warszawa 1996, s. 356.

[5] Tamże, s. 354.

[6] Por. S. Kieniewicz, „Warszawa w powstaniu styczniowym”, Warszawa 1983; „Powstanie styczniowe”, Warszawa 1983.

[7] A. Ciołkosz, „Karol Marks a powstanie styczniowe”, http://www.lewicowo.pl (portal poświęcony tradycjom polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej), dostęp 1.02.2016.

[8] J. Giertych, „Kulisy powstania styczniowego”, Kurytyba 1965 (reprint wyd. Capital), s. 50, 52.

[9] Warszawska misja ostrzegawcza Daniela Frieda. Były ambasador USA sprawdzi, co się dzieje w Polsce z rządami prawa, http://www.gazeta.pl, 21.01.2016.

[10] S. Michalkiewicz, Na niebezpiecznym zakręcie, http://www.michalkiewicz.pl, 21.01.2016; Sztrasburski pasztet w amerykańskim opakowaniu, http://www.michalkiewicz.pl, 24.01.2016; Daniel Fried przywraca „równowagę”?, http://www.michalkiewicz.pl, 29.01.2016; A. Wiejak, W Polsce realizowana jest pierwsza faza kolorowej rewolucji, http://www.prawy.pl, 27.01.2016.

Geopolityka a powstanie styczniowe

„Myśl Polska” nr 7-8 (2073/74), 14-21.02.2016, s. 10-11

Bohdan Piętka

Oświęcim, 1 lutego 2016 r.